piątek, 11 stycznia 2019

Kto zrobi rewolucję?




Ten świat jest do radykalnej naprawy – trudno mieć co do tego wątpliwości. Ogromne i stale powiększające się nierówności, głód jednych, gdy inni marnują tysiące ton jedzenia, wojny, ksenofobia, różne rodzaje dyskryminacji – a do tego nadciągająca katastrofa klimatyczna, która z pewnością pogorszy wszystkie i tak już poważne problemy.

Potrzebna nam jest rewolucja, nie wiemy jednak, kto miałby ją zrobić. Nasza wyobraźnia może kreślić wizje egalitarnej rzeczywistości, ale jakimże to skokiem do królestwa wolności mielibyśmy je zrealizować? Co gorsza, nawet gdyby jakiś deus ex machina pod postacią Sprawiedliwej Armii Światła zaprowadził na tym świecie porządek, zapewniając wszystkim godne warunki życia w sposób zgodny z możliwościami ziemskiego ekosystemu – czy nie zepsulibyśmy tego natychmiast naszą zachłannością, żądzą władzy i górowania nad innymi?

Sprawa rozbija się o tak zwany czynnik ludzki. Problemem rewolucji znanych nam z historii było właśnie to, że szczytne idee niweczone były przez słabości czy wręcz patologie jednostek, które miały je realizować. W teorii równościowe i partycypacyjne rządy ludowych rad stały się trampoliną do władzy dla lokalnych kacyków, narzędziem walk frakcyjnych i niszczenia niepokornych osób. Gospodarka oparta na wspólnej własności okazała się niewydolna, bo to, co wspólne, uznawane było za niczyje – za zasób, którego tylko frajer sobie nie przywłaszczy, jeśli akurat bezkarnie może to zrobić, i o który nikt nie dba, o ile nie zostanie przymuszony narzuconym z góry „czynem społecznym” wykonywanym z równą starannością, co przedrewolucyjna pańszczyzna.

Nie, nie twierdzę bynajmniej, że były to jedyne kłopoty faktycznie przeprowadzonych rewolucji. Jednak podczas gdy kwestie ich politycznych, militarnych i makroekonomicznych uwarunkowań były często analizowane, problem tworzenia nowego typu rewolucyjnych podmiotów poruszany jest znacznie rzadziej, a w odniesieniu do współczesnych potencjalnych rewolucji nie pojawia się właściwie wcale. Nie jest to chyba zaskakujące, jeśli weźmiemy pod uwagę, że kształtowanie nowego radzieckiego człowieka oznaczało w praktyce totalitarną kontrolę państwa brutalnie ingerującego w każdy szczegół życia i bez litości dokonującego swoich operacji na żywym materiale ludzkim. Zaharowujący się przodownicy pracy ustanawiający kolejne rekordy to ideał raczej dla stale zwiększających normy korporacyjnych nadzorców niż dla wolnego społeczeństwa, o jakie chcielibyśmy walczyć. Wizja rewolucjonisty bohatersko umierającego za miliony również niespecjalnie nas pociąga – potrzebujemy raczej wskazówek jak żyć, a nie jak umierać.

Czy w takim razie należałoby porzucić ideę kształtowania rewolucyjnych podmiotów? Kto w ogóle mógłby zrobić rewolucję? Czy można liczyć na proletariat, skoro jego rola we współczesnych gospodarkach maleje, a klasa robotnicza, zamiast zapisywać się do związków zawodowych, często słucha prawicowych populistów kierujących jej frustracje w stronę słabszych innych? Może w takim razie prekariat? Ale w jaki sposób zamożni przedstawiciele wolnych zawodów mieliby znaleźć wspólny język z biedującymi pracownicami NGO-sów czy wykonującymi „dzieła” sprzątaczkami?

Rewolucja to niewątpliwie zadanie dla zbiorowości – z pewnością nie zrobią jej jednostki. Jednak twierdzenie, że „jed­nost­ka – ze­rem, jed­nost­ka – bzdu­rą”, budzi w nas raczej lęk niż rewolucyjny zapał. Wiemy już nie tylko, że taka postawa prowadzi do potwornych zbrodni, ale także, że przelana w imię tak rozumianej rewolucji krew idzie na marne, bo jej efektem jest świat pełen przemocy, w którym nierówności wciąż mają się świetnie.

Aby móc zrobić rewolucję, potrzebujemy zatem wspólnot szanujących poszczególne jednostki i przeciwstawiających się jakiejkolwiek dyskryminacji. Trzeba przy tym pamiętać, że samo bycie wyzyskiwanym czy dyskryminowanym nie daje odporności na pokusy władzy. Wielokrotnie pisano na przykład o braku solidarności między kobietami, które przebijając się na pozycje dotychczas zarezerwowane dla mężczyzn, wcale nie pomagają koleżankom, lecz zwalczają je jako rywalki. To samo dotyczy ludu, tak często idealizowanego przez głoszących równościowe hasła inteligentów. Śpiewaczki z Gałek Rusinowskich opowiadały kiedyś, że podczas załatwiania jakiejś sprawy najgorzej trafić na urzędniczkę pochodzącą ze wsi, bo w przeciwieństwie do miastowej musi wykazać, jak wysoko zaszła i jaką ma teraz władzę. Tego rodzaju postawa jest doskonale przedstawiona w zjadliwej piosence, którą od nich usłyszałam:

Jak pojechał chłop do miasta na wakacyje
Objął sobie na przedmieściu jedną stancyje

Jak go zacyni panowie na wódke prosić
On się zacoł z familijo swoją wynosić

Nie myślijta wy panowie, ze ja chłop prosty
Moja cała familijo same starosty

A mój wuj jest wojewodą, co wozi wodę
Wsystkim ludziom na przedmieściu robi wygodę

A mój śwagier kierownikiem, dobrze kieruje
A co pójdzie do spółdzielni, to obrabuje

Moja siostra prackum była, nigdy nie prała
A co inni rozwiesili, ona zebrała

Moja matka świntum była, cuda cynieła
A najwięcej wyprawiała, jak się napiła

A mój dziadek pułkownikiem, śtylet za pasem
Jego wojsko to całe jest świnie pod lasem

Jak widać, „miastowy chłop” rości sobie pretensje do koligacji z wszelkiego rodzaju hierarchiami: zarówno wojskowymi, jak i kościelnymi; tradycyjnymi oraz tymi wprowadzonymi przez nową władzę. Jedno się nie zmienia: ci, co na górze, zbierają owoce naszej pracy – także jeśli są tam dopiero od niedawna.

Czy to znaczy, że rewolucja jest niemożliwa? Że jesteśmy skazani na logikę błędnego koła, zgodnie z którą nawet jeśli podporządkowani w końcu wygrają, to i tak sami koniec końców zmienią się w dominujących? Niekoniecznie. Można by tego uniknąć, gdyby rewolucyjna zbiorowość została skonstruowana w sposób przeciwdziałający takim tendencjom. Gdyby istniały w niej mechanizmy budowania i utrzymywania równowagi uniemożliwiające zarówno autorytarnym jednostkom, jak i różnego rodzaju „grupom trzymającym władzę” zdobycie dominującej pozycji.

Na czym miałyby te mechanizmy polegać? Niewątpliwie kontrola władzy musi być rozproszona – nie spełni swojej funkcji, jeśli skupi się w rękach jednej silnej grupy, gdyż wtedy nie będzie komu hamować jej autorytarnych tendencji. Jak jednak znaleźć odważnych, którzy bez instytucjonalnego wsparcia przeciwstawią się apodyktycznym osobom albo wpływowym kółkom wzajemnej adoracji? Jak w ogóle rozpoznać, kto ma rację w sporze, w którym obie strony oskarżają się nawzajem o chęć zagarnięcia pełni władzy? Z pewnością nie jest to łatwe i nawet jeśli dałoby się tu sformułować jakieś ogólne reguły, musiałyby one za każdym razem być dopasowywane do szczegółów konkretnych sytuacji, bo to w nich, oczywiście, tkwi diabeł. Bardzo dużo zależałoby od reakcji poszczególnych jednostek, ich odwagi bądź też oportunizmu, ale również od relacji w danej społeczności i dynamiki jej grupowych procesów.

Dogłębna analiza tego rodzaju złożonych czynników oczywiście wykracza poza możliwości krótkiego tekstu. Moim celem jest jedynie zwrócenie uwagi, że takie kwestie są kluczowe dla przeprowadzenia i utrzymania zmiany społecznej, a obecnie często zbywa się je jako personalne rozgrywki, którymi nikt rozsądny nie powinien się zajmować. Gryzą się? Ja się w to nie będę angażować, mam ważniejsze sprawy na głowie! W ten sposób, nie zadając sobie nawet pytania, kto ma rację, kto stosuje przemoc, a kto usiłuje się przed nią bronić, zostawiamy bez pomocy słabszą stronę sporu. Jednostka nie ma szansy na wygranie z kliką, liczy się siła, umiejętność manipulacji i, oczywiście, przywilej: szanse zwiększa bycie mężczyzną, posiadanie wykształcenia oraz różnego rodzaju kapitałów.

W efekcie osoba pokonana zwykle odchodzi z grupy i często zostaje przy tym zniechęcona do jakiejkolwiek działalności społecznej, co samo w sobie jest działaniem kontrrewolucyjnym. To jednak nie wszystko, gdyż zwycięzcy utwierdzają się w przekonaniu, że są bezkarni, ponieważ nikt rozsądny nie odważy się z nimi zadrzeć, natomiast osoby nienależące do dominującej frakcji muszą przyjąć do wiadomości, że jeśli chcą pozostać w grupie, nie powinny podważać opinii tych, którzy mają w niej władzę. Buta i bezczelność uprzywilejowanych jest tym bardziej wzmacniana przez konformizm podporządkowanych – i w ten sposób grupa stacza się po równi pochyłej w stronę autorytaryzmu. Co gorsza, zaczyna też wtedy tracić zdolność trafnej oceny rzeczywistości, ponieważ osoby myślące niezależnie odchodzą z niej, a zostają wyłącznie ci, którym nie będzie przeszkadzało powtarzanie jedynie słusznych opinii. Tego typu społeczność może być bardzo skutecznym podmiotem w walce o władzę, ale z pewnością nie zrobi skoku do królestwa wolności.

Żyjemy w indywidualistycznym świecie, w którym więzi między jednostkami rozbijane są przez kapitalistyczną ideologię rywalizacji. W rezultacie jakakolwiek przynależność staje się dobrem mocno deficytowym, dlatego zaczynamy fetyszyzować działania kolektywne, zapominając, że grupa nie zawsze ma rację w sporze z jednostką, a fakt, że zwykle jest silniejsza, tym bardziej utrudnia sprawiedliwe wyważenie racji w takich konfliktach. Chcąc zachować tak trudne do utrzymania w atomistycznym świecie więzi, boimy się ryzykować stanięcia po stronie dysydentek. Nie chcemy nawet w ogóle słuchać o tym, że być może w naszej wspaniałej, przyjacielskiej i ciepłej wspólnocie komuś dzieje się krzywda, ktoś jest wykluczany czy pozbawiany głosu. Liczy się przecież kolektyw, a nie jakieś kłótliwe, czepiające się nie wiadomo czego jednostki!

Jakże łatwo uwierzyć, że dbanie o dobre samopoczucie naszych przyjaciół i nas samych jest równoznaczne z dbałością o dobro całej grupy, a jeśli ktosia śmie wydrapywać jakieś rysy na naszym pięknym autowizerunku, to jest po prostu nieumiejącą współpracować wichrzycielką. Ale prawdziwa przyjaźń nie polega na poklepywaniu się po plecach i jeśli nasza przyjaciółka kogoś krzywdzi, to wcale nie wyświadczamy jej przysługi, stając za nią murem i obrzucając błotem jej oskarżycielki. Wręcz przeciwnie, w ten sposób uniemożliwiamy jej dostrzeżenie własnych błędów. Podobnie też grupa, w której wszyscy są dla siebie „kochani”, ale wyłącznie pod warunkiem bezwzględnego respektowania istniejących w niej hierarchii i entuzjastycznego popierania obowiązujących opinii, jest grupą patologiczną, degenerującą charaktery, a także intelektualne zdolności jednostek cenzurujących efekty własnego krytycznego myślenia.

Miałam nieszczęście wielokrotnie trafiać do takich społeczności – i odchodzić z nich, gdy okazywało się, że na niezależne opinie nie ma w nich miejsca, a za obronę osób oczernianych czy szykanowanych przez „grupy trzymające władzę” dostaje się mocno po głowie. To, że z takimi klikami po prostu nie należy zadzierać, jest często uznawane wręcz za aksjomat, który może podważać tylko osoba szalona albo jakoś społecznie upośledzona. Kiedyś opowiadałam pewnej marzącej o rewolucji koleżance o tym, jak zostałam źle potraktowana przez pewnych znanych jej ludzi. Powiedziała mi wprost, że przecież nie mam szans z nimi wygrać, bo to kółko wzajemnej adoracji. Gdy zaś potem dołączyła do organizacji założonej przez tych właśnie ludzi, zerwała relacje ze mną i zwyczajnie przestała mnie zauważać, gdy gdzieś się przypadkiem spotykałyśmy. Nieco później pewien kolega chciał mnie wciągnąć do tejże organizacji, więc powiedziałam mu, że nie widzę możliwości współpracy, ponieważ kilka osób należących do niej bardzo źle się wobec mnie zachowało. Jak najbardziej zgodził się z moją oceną owej historii i wyglądało na to, że jest gotów podjąć jakieś działania mające na celu naprawę mojej krzywdy – dopóki się nie dowiedział, że chodzi o osoby mające bardzo wysoką pozycję w tej grupie. Wtedy przestał odpisywać i chociaż wciąż mówi mi „cześć”, nabrał do mnie znacznego dystansu.

Jestem przekonana, że większość czytelniczek i czytelników również zna takie historie. Może też dostawaliście po głowie za odwagę wygłaszania niepopularnych opinii? Albo tylko widzieliście, jak inni dostają? I aby zachować dobre zdanie o ludziach, których lubiliście i z którymi chcieliście współpracować (bo przecież, do cholery, z kimś trzeba!), wmówiliście sobie, że to przecież normalne, bo zawsze są jakieś tarcia? Trzeba po prostu umieć wyczuć relacje w danej grupie, znać swoje miejsce i nie sprzeciwiać się silnym, jeśli się nie ma wysokiej pozycji społecznej – na przykład jak się jest kobietą. Jeśli jednak myślicie, że na tym właśnie polega polityczny realizm, to proszę bardzo, róbcie sobie taką politykę, lecz nie łudźcie się, że w ten sposób budujecie nowy świat. Żadnej rewolucji z tego nie będzie.

A z tworzenia prawdziwie równościowych organizacji to niby będzie? – zapytacie. Owszem. Jeśli okażą się autentycznie otwarte i inkluzywne, to ludzie będą chętnie do nich dołączać i nie będą odchodzić zrażeni walkami frakcyjnymi. Jeśli takich organizacji powstanie więcej i następnie połączą się one na równych zasadach w większe stowarzyszenia, te zaś w jeszcze większe, to w końcu ogarną całą planetę. I rewolucja gotowa! Oczywiście, takie stowarzyszenia oparte na równych zasadach są niemożliwe, gdy mamy do czynienia z nierównościami ekonomicznymi, rasizmem, seksizmem, homofobią czy też dyskryminacją osób niepełnosprawnych. W żadnym wypadku nie twierdzę zatem, że dbanie o równościowy charakter naszych lokalnych grup wystarczy. Lecz działania systemowe nie przydadzą się na nic, jeśli na poziomie mikro wzajemne wygryzanie się będzie wciąż uznawane za normę, a mówienie o nim – za czepianie się szczegółów i rozbijanie naszej jedności w wielkich, globalnych walkach.

Personalne jest polityczne. Polityka jest właśnie tam, gdzie rozstrzygają się relacje władzy i hierarchie w naszych społecznościach, gdzie decyduje się, kto będzie w nich dominował, a kto zostanie zmuszony do odejścia lub podporządkowania. Pominięcie tego istotnego wymiaru polityki sprawia, że potem w skali makro również staje się ona czystą walką o dominację, grą o stołki, żyrandole i satysfakcję z podstawienia przeciwnikowi nogi. Jak niedawno pisało Stronnictwo Popularów, okazuje się, że elektoraty poszczególnych partii różnią się pod względem poglądów znacznie mniej, niż można by przypuszczać, i na przykład aż 63% zwolenników partii KORWiN „nie odżegnuje się od idei państwa opiekuńczego i uważa, że państwo powinno zapewnić obywatelom opiekę zdrowotną, wykształcenie oraz inne świadczenia społeczne”. Co zatem sprawia, że „zamiast liści” chcą wieszać na drzewach komunistów? Tak właśnie: kwestie personalne! Społecznie powielone i spiętrzone relacje typu „to są nasi, a to ci wredni oni”. Nie lubimy ich, bo nikt z naszych przyjaciół ich nie lubi, nawet jeśli koniec końców niespecjalnie różnimy się poglądami.

Rewolucji nie da się zrobić za kogoś. Przekonanie, że istnieje jakaś klasa lub grupa społeczna, która niczym marksowski proletariat miałaby poprowadzić całą ludzkość do królestwa wolności, jest złudzeniem. Zastanawianie się, kto mógłby obecnie przyjąć rolę ZSRR na białym koniu i rozbić w pył złych kapitalistów, to mrzonki, wizje nie tylko nierealistyczne, ale też szkodliwe, gdyż taka rewolucja skończy się jedynie wymianą jednych elit na inne, a daninę krwi zapłacą jak zwykle najsłabsi i najbiedniejsi. Rewolucję musimy zrobić my. Właśnie dzięki temu, że staniemy się równościowym podmiotem do takiej rewolucji zdolnym i uda nam się rozbudować to „my” tak, by objęło cały świat.

Artykuł ukazał się w 43 numerze pisma Wakat