Strony

niedziela, 29 grudnia 2019

O czym się nie mówi w sprawie Śpiewaka




Prawomocny wyrok skazujący Jana Śpiewaka za pomówienie Bogumiły Górnikowskiej był jednym z najgoręcej dyskutowanych tematów ostatnich tygodni, a opinia publiczna podzieliła się w tej sprawie. Znaczna jej część uznała, że wyrok był słuszny, ponieważ aktywista ewidentnie minął się z prawdą. Natomiast organizacje zaangażowane w walkę o prawa lokatorów oraz osoby przekonane, że reprywatyzacja w Warszawie faktycznie była para-mafijnym, bezwzględnym grabieniem dobra wspólnego, uznały decyzję sądu za skandaliczne ograniczenie wolności wypowiedzi oraz kolejny przypadek pokazujący, że sądy stają po stronie silnych i bogatych. Ja sama opublikowałam na facebooku post argumentujący, że nawet jeśli technicznie patrząc Śpiewak zniesławił, sąd powinien wziąć pod uwagę szerszy kontekst społeczny i zrezygnować z nałożenia kary na sygnalistę.

Jednak gdy bliżej przyjrzałam się publikacjom dotyczącym reprywatyzacji kamienicy przy Joteyki 13, powtarzane autorytatywnym tonem stwierdzenie, że „sąd nie mógł postąpić inaczej”, zaczęło coraz bardziej budzić moje wątpliwości. Zastanawiające, jak wiele istotnych faktów jest pomijanych w opiniach na temat procesu Śpiewaka i jak ciężko do nich dotrzeć w chaosie informacyjnym. Sposób, w jaki ta sprawa prezentowana jest w mediach – co się mówi, a jeszcze bardziej, czego się nie mówi – ogromnie utrudnia rzetelne wyrobienie sobie zdania. Do tych, którzy nie mają czasu, by wgłębić się w temat, docierają wyłącznie półprawdy i manipulacje, a nawet jeśli aktywnie szukamy informacji, zostajemy z wieloma znakami zapytania.

I właśnie tymi niejasnościami chciałabym się podzielić w niniejszym tekście. Nie jestem dziennikarką śledczą, nie mam czasu zaangażować się w tropienie powiązań, wertowanie archiwów czy sądowych akt. Analizuję dyskurs, wyłapuję dziury w przedstawianych relacjach i z tej perspektywy zadziwiające jest, że osoby piszące o tej sprawie profesjonalnie (tzn. za honoraria) nie stawiają sobie kluczowych pytań. Dlatego z kolei my musimy zadać pytanie podstawowe zarówno dla detektywki, jak i dla feministycznej filozofki: w czyim to interesie i kto na tym korzysta?

Przyjrzyjmy się na początek artykułowi, w którym Gazeta Wyborcza z pompą ogłasza, że jej dziennikarze dotarli do niejawnego uzasadnienia wyroku. Ujawnienie czegoś ukrytego samo w sobie sugeruje, że odsłonięta została Naga Prawda. Wrażenie, że Śpiewak został ostatecznie zdemaskowany, wzmacniane jest dodatkowo przez sposób, w jaki tekst zaanonsowano w newsletterze, gdzie Bogumiła Górnikowska zostaje nazwana „Bogu ducha winną,” zaś aktywista po ojcowsku napomniany: „Idą święta, panie Janie, trzeba mówić prawdę, zwłaszcza w tak ważnej sprawie jak reprywatyzacja.” Czytelnik, którego temat niespecjalnie interesuje, uzna, że wina Śpiewaka została wykazana ponad wszelką wątpliwość.

Jeśli jednak zajrzymy do artykułu i poświęcimy czas na to, by przez niego przebrnąć, okaże się, że nie ma tam żadnych rewelacji. Piszę „przebrnąć”, ponieważ tekst jest dosyć długi, lecz wypełniony w większości informacjami publikowanymi wcześniej w innych mediach. Wojciech Czuchnowski szczegółowo relacjonuje kronikę wypowiedzi Śpiewaka dotyczących Bogumiły Górnikowskiej, oraz ponawianych przez nią wezwań, by ich zaprzestał i przeprosił. Wzbudza to w czytelniczkach wrażenie, że aktywista uporczywie nękał adwokatkę, ukazuje go jako uparciucha i awanturnika odrzucającego wyciągniętą kompromisowo rękę. Jeśli chodzi o opis samej reprywatyzacji kamienicy i ustanowienia kuratora, również nie znajdujemy tam żadnych nowości – poza tym, że Wyborcza dotarła do prawdziwego imienia mecenasa Porwisza, który okazuje się być Robertem, chociaż w innych publikacjach dotyczących sprawy pojawia się imię Roman.

Musimy się sporo wynudzić, szukając tego, co tekst miał UJAWNIĆ. Gazeta podaje jako sensacyjną wiadomość, że Śpiewak podczas rozprawy nie twierdził już, że jego zarzuty były prawdziwe, lecz tłumaczył się, że były to jedynie skróty myślowe, hipotezy i opinie. Osoby nieznające sprawy pomyślą w takiej sytuacji: „no tak, nakłamał, a teraz próbuje się wycofać rakiem.” Jednak jeśli wiemy, że aktywista został oskarżony za wpis na twitterze, który faktycznie był skrótem myślowym, to przywołanie tego faktu w obronie staje się oczywiste i sensacyjność gazetowego doniesienia spada do zera.

Wśród materiałów, które przekazał Wyborczej jej informator z sądu, znajdują się także fragmenty uzasadnienia wyroku. Dowiadujemy się, że sąd stwierdził, iż „społecznie uzasadnionego interesu nie można bronić za pomocą fałszu.” „Jan Śpiewak, nie dysponując wiarygodnymi dowodami, zarzucił nadużycie wykonywanego zawodu w procesie zwrotu kamienic w ramach reprywatyzacji warszawskiej. Uczynił to, wykorzystując swój autorytet jako społecznika, który ujawnił nieprawidłowości przy prywatyzacji, i kierując się doraźną korzyścią związaną z dyskredytowaniem Bogumiły Górnikowskiej. Miał przy tym świadomość, że nie dysponuje dowodami na prawdziwość swoich zarzutów, i nie dowiódł zachowania należytej staranności przy ustaleniu faktów”.

Sąd stwierdza zatem z całą mocą, że aktywista kłamał, miał pełną świadomość, że nie posiada dowodów na poparcie swoich zarzutów i dyskredytował Górnikowską „kierując się doraźną korzyścią.” Wyborcza dopowiada, że wypowiedzi Śpiewaka na temat roli adwokatki w reprywatyzacji kamienicy przy Joteyki 13 miały miejsce tuż przed rozpoczęciem jego kampanii na prezydenta Warszawy. Można powątpiewać, czy akurat nagłaśnianie patologii związanych z reprywatyzacją jest najlepszym sposobem wybicia się w najbogatszym mieście w Polsce, w którym trudno o współczucie dla „niezaradnych” lokatorów mieszkań komunalnych. Wydaje się, że dla osoby chcącej zrobić karierę w warszawskim samorządzie istnieją znacznie pewniejsze i skuteczniejsze sposoby osiągnięcia tego celu: można na przykład zapisać się do PO i rozdawać ulotki szefa jej warszawskich struktur, tak jak robił to zatrzymany za przyjęcie łapówki były burmistrz Włoch.

Zdecydowane twierdzenia sądu niewątpliwie mają wielką moc perswazyjną. Jednak jeśli przyjrzymy się bliżej dostępnym informacjom, rodzą się wątpliwości, skąd sąd czerpał tak kategoryczne przekonanie o fałszywości tez Śpiewaka? Być może zostały one oparte na jakichś nieznanych faktach, jednak z pewnością nie ma ich w rewelacjach Gazety Wyborczej. Spróbujmy uporządkować, co wiadomo o tej sprawie, i zastanówmy się, czy rzeczywiście nie ma żadnych dowodów na to, że Bogumiła Górnikowska dopuściła się nadużyć zostając kuratorką Aleksandra Piekarskiego?

Główny zarzut wobec aktywisty dotyczył zamieszczonej przez niego informacji, że córka ministra Ćwiąkalskiego przejęła kamienicę, chociaż w rzeczywistości nigdy nie była ona jej właścicielką. Słowo „przejąć” może wprawdzie przywodzić na myśl przejęcie na własność, jednak przejąć można także kontrolę, a tę niewątpliwie Górnikowska sprawowała podwyższając czynsze i uczestnicząc w spotkaniach lokatorów. Z perspektywy tych ostatnich nie miało zupełnie znaczenia, czy czynsze podnosiła właścicielka czy kuratorka. Adwokatka tłumaczy OKO.press, że zostały one podniesione zgodnie z prawem i nikogo z kamienicy nie eksmitowano. Dla wynajmujących mieszkania na wolnym rynku podwyżka z 6 do 12 zł za metr kwadratowy może wydawać się drobiazgiem. Jednak jeśli żyje się z niewielkiej emerytury i nie ma się oszczędności, dodatkowe kilkaset złotych może sprawić, że nasz budżet przestanie się spinać i trzeba będzie wybierać, czy płacić za czynsz, czy za leki lub jedzenie. Jeśli do tego boimy się, że to dopiero początek, a po kolejnych podwyżkach czeka nas eksmisja, to stres jest naprawdę ogromny. Lokatorzy kamienicy stwierdzają, że efektem tej sytuacji była przedwczesna śmierć kilkorga ich sąsiadów. Zatem chociaż Bogumiła Górnikowska nie przejęła kamienicy na własność, to przejęła ją w zarząd i w ten sposób uzyskała możliwość wydawania decyzji mających wpływ na życie lokatorów. W tym sensie stwierdzenie o przejęciu kamienicy było zasadniczo prawdziwym, chociaż nieprecyzyjnym skrótem myślowym. 

Samo pojęcie własności jest zresztą wieloznaczne, dlatego aby uniknąć związanych z nim nieporozumień, współcześnie mówi się raczej o prawach przysługujących różnym ludziom do pewnych rzeczy, takich jak prawo do użytkowania, sprzedaży, modyfikacji czy przekazania w spadku. Część tych praw przysługuje osobom, które prawnie nie są właścicielami, np. lokatorzy mają prawo do użytkowania wynajmowanego lokalu i dokonywania w nim pewnych, choć nie wszystkich, przeróbek. Właściciele zazwyczaj mają tego typu praw najwięcej, lecz nawet w ich przypadku bywają one ograniczane, np. ustawa krajobrazowa może uniemożliwić im wykorzystanie fasady jako przestrzeni reklamowej. Lokatorzy nie są właścicielami wynajmowanych lokali, lecz mają je w posiadaniu i dlatego właściciel nie ma prawa wyrzucić ich bez wyroku sądu, który egzekwować może wyłącznie komornik. Analogicznie: chociaż Górnikowska nie była właścicielką, jako kuratorce przysługiwały jej niektóre właścicielskie prawa dotyczące kamienicy przy Joteyki 13.

Sprawa nie jest zatem oczywista i chociaż użyte na twitterze słowo „przejęła” mogło sugerować przejęcie na własność, jednak w późniejszych dłuższych wypowiedziach aktywista precyzował, o przejęcie jakich praw do nieruchomości w tej sprawie chodziło. Dlatego stwierdzenie, że w tym przypadku w ogóle doszło do pomówienia, wydaje się dyskusyjne, a decyzja, że karą powinna być wysoka grzywna – mocno zastanawiająca. Natomiast przedstawianie tak niejednoznacznej sprawy w terminach „panie Janie, trzeba mówić prawdę” nie tylko stoi w całkowitej sprzeczności z zasadą dziennikarskiej bezstronności, lecz przede wszystkim pokazuje wyraźnie, że celem takiej retoryki jest zapobieżenie, by w umysłach czytelniczek powstał choć cień wątpliwości.

Widzimy zatem, że w pewnym sensie Górnikowska faktycznie przejęła kamienicę przy Joteyki 13. Zastanówmy się teraz, czy można twierdzić, że przy tej okazji dopuściła się nadużyć. Przede wszystkim, jak pisze Krzysztof Nowiński, „polskiemu prawu nie jest znana instytucja kuratora dla osoby nieznanej z tożsamości, a jedynie instytucja kuratora dla osoby nieznanej z miejsca pobytu.” „Powołanie kuratora dla osoby określonej jedynie z imienia, nazwiska oraz powojennego adresu zamieszkania oznacza bowiem powołanie kuratora dla anonima (pod tym adresem mógł mieszkać jeden ze stu Aleksandrów Piekarskich żyjących w tym czasie w Warszawie), a anonim nie może być ani stroną postępowań cywilnych lub administracyjnych, ani podmiotem wynikających z nich praw lub obowiązków.” Owszem, przepis wyraźnie zakazujący ustanawiania kuratorów w tego rodzaju przypadkach został wprowadzony później – zresztą dokładnie po to, by uniemożliwić takie praktyki w procesie reprywatyzacji. Ale objęcie kurateli przez Bogumiłę Górnikowską, nawet jeśli nie było nielegalne, było co najmniej nieetycznym wykorzystaniem luki prawnej.

W analizie dla OKO.press Jarosław Cholewa pisze: „Według racjonalnych założeń w 1939 roku [Aleksander Piekarski] mógł mieć zarówno 20, jak i 70 lat, a zatem w 2008 roku mógł mieć lat 89 albo 140.” Obecnie średnia długość życia mężczyzn w Polsce wynosi niecałe 74 lata, w latach 50. była poniżej sześćdziesiątki, a wojna dodatkowo obniżała szanse dożycia sędziwego wieku. Jeśli zauważymy ponadto, że mało prawdopodobne, by 20-letni młodzik był już współwłaścicielem kamienicy, to z dużą dozą pewności można było z góry stwierdzić, że kuratela ustanawiana jest dla zmarłego. Gdyby Piekarski miał w momencie wybuchu wojny 30 lat, to w 2008 roku byłby prawie stulatkiem, gdyby miał 40 – musiałby dożyć 109 lat.

Co więcej, zwrot tej kamienicy był dalece wątpliwy, ponieważ przed wojną prawdopodobnie po prostu nie istniała. Jak mówi w reportażu Katarzyny Matuszewskiej Zbigniew Wrzesień, lokator Joteyki 13, dwa miesiące przed wybuchem wojny na miejscu kamienicy znajdował się wyłącznie „wysoko wyciągnięty parter przykryty stropem,” a budowa została dokończona z pieniędzy podatników dopiero po wojnie. Natomiast OKO.press pisze, że „Budynek według mec. Porwisza nie był poważnie zniszczony. Wymagał tylko wykończenia – przed wojną nie udało się dokończyć budowy – oraz napraw po szkodach wojennych.” Nie wiem, jak było naprawdę, ale czy nie uważają Państwo, że to zadziwiające, że zbadania tej kluczowej kwestii nie podjęli się dziennikarze, którym „nie jest wszystko jedno”? Że informacja ta nie pojawia się w obszernych analizach procesu Śpiewaka wcale, albo co najwyżej zaznaczana jest gdzieś na marginesie?

Wojciech Czuchnowski w omawianym wyżej „demaskatorskim” artykule pisze natomiast: „Gdy Śpiewak publikuje swoje informacje, sprawa tej kamienicy jest od dawna zamknięta. Nikt nie kwestionuje praw spadkobierców znalezionych m.in. w czasie, gdy kuratorem części budynku była Górnikowska.” Tak się jednak składa, że w czasie, gdy Śpiewak pisze tweeta, nieprawidłowości przy reprywatyzacji tej kamienicy bada prokuratura. Czy trzeba pisać, jak świadczy to o rzetelności dziennikarza?

Z Wyborczej nie dowiemy się także o tym, że spadkobiercy otrzymali od Skarbu Państwa odszkodowanie za wykupione przez lokatorów mieszkania – według Faktu jego wysokość wynosiła 1,5 miliona złotych. Zostało ono wypłacone kilka miesięcy przed tym, jak Naczelny Sąd Administracyjny uchylił decyzję Samorządowego Kolegium Odwoławczego przyznającą spadkobiercom kamienicę przy Joteyki. Jak pisze Fakt: „Wypłatę można by było wstrzymać, gdyby Prokuratoria Generalna wniosła o zawieszenie sprawy do czasu decyzji NSA. Śpiewak jest przekonany, że gdyby jej ówczesny szef Piotr Rodkiewicz zawnioskował o zawieszenie postępowania, to Skarb Państwa nie wydałby tych pieniędzy. […] Czy pieniądze można odzyskać? Eksperci są podzieleni.”

To artykuł sprzed dwóch lat. Nie udało mi się znaleźć informacji, czy odszkodowanie zostało zwrócone. Z artykułu OKO.press wynika pośrednio, że raczej nie: „sprawa [odszkodowań] z uwagi na niezakończony proces reprywatyzacyjny też utknęła w sądzie w oczekiwaniu na decyzję Komisji Weryfikacyjnej.” W medialnych przekazach omawiających proces Śpiewaka trudno też wypatrzyć kluczową, mogłoby się wydawać, informację: jaki właściwie na chwilę obecną jest status tej kamienicy? Czy decyzja NSA podważająca reprywatyzację pozostaje w mocy i wróciła ona do miasta? A jeśli nie, to dlaczego?

Ogromne wątpliwości budzi też sprawa czynszów płaconych nowym właścicielom. Mecenas Porwisz mówi OKO.press, że „przez okres, gdy kamienica była w zarządzie spadkobierców, lokatorzy nie wpłacali im czynszu, który został zwiększony z 6 zł do 12 za metr kwadratowy.” Natomiast z reportażu Katarzyny Matuszewskiej dowiadujemy się, że owszem, lokatorzy płacili na rachunek depozytu sądowego, ponieważ mieli – jak się okazało po decyzji NSA – słuszne wątpliwości co do legalności oddania ich kamienicy przez miasto. Jednak kancelaria Romana Porwisza wystawiła im w imieniu spadkobierców nakazy zapłaty nie akceptując tego, że pieniądze nie trafiają bezpośrednio do nich. Lokatorzy złożyli odwołanie, które w przypadku większości z nich zostało uznane. Jednak niektórzy z przyczyn losowych przekroczyli termin składania odwołań i z ich kont komornik ściągał kwoty, jakich domagali się nowi właściciele. Co więcej, jak mówią lokatorzy, środki te były pobierane jeszcze trzy miesiące po unieważnieniu reprywatyzacji przez NSA i nie zostały im potem zwrócone.

Podsumujmy zatem. Bogumiła Górnikowska została kuratorką człowieka, którego tożsamości de facto nie znała i co do którego mogła z dużą dozą pewności zakładać, że prawdopodobnie nie żyje. Następnie w imieniu tego człowieka przez trzy lata podejmowała decyzje mające destrukcyjny wpływ na życie wielu osób. I chociaż „odzyskiwana” kamienica prawdopodobnie została w znacznej części zbudowana dopiero po wojnie, Skarb Państwa wypłacił za sprzedane mieszkania 1,5 miliona odszkodowania, a komornik ściągał z kont lokatorów czynsze dla nowych właścicieli także po anulowaniu decyzji reprywatyzacyjnej.

Owszem, funkcję kuratorki nadał Górnikowskiej sąd. Nie znam procedur powoływania kuratorów, więc nie wiem, czy mogła odmówić jej przyjęcia, na przykład wskazując na wątpliwości prawne z tym związane. Ale mając świadomość – którą chyba musiała mieć? – że sprawa jest pod wieloma względami problematyczna, mogła przecież sprzeciwić się podnoszeniu czynszów i zapobiec negatywnym skutkom, o jakich opowiadają lokatorzy.

Mogła też, jak się wydaje, znacznie szybciej znaleźć informację, że Aleksander Piekarski od dawna nie żyje. Górnikowskiej zajęło to trzy lata, podczas gdy lokatorzy mówią, że sami zidentyfikowali go w trzy miesiące. Nie znam się na szukaniu danych w archiwach, ale o ile dobrze rozumiem zawikłaną reprywatyzacyjną materię, gdyby od początku było wiadomo, że Piekarski nie żyje, nie można by się starać o zwrot tej kamienicy, ani też o odszkodowanie za sprzedane mieszkania. Nie można by również ściągać czynszu z kont lokatorów. A zatem wydaje się, że gdyby na kuratora została powołana osoba, która wyraziłaby wątpliwości co do zasadności ustanawiania go w tym przypadku, na podstawie tych wątpliwości starała się ograniczyć konsekwencje ponoszone przez lokatorów i jak najszybciej ustaliłaby tożsamość Piekarskiego, to uniemożliwiłoby to – lub przynajmniej utrudniło – uzyskanie korzyści majątkowych przez osoby roszczące sobie prawa do kamienicy przy Joteyki 13. W ich interesie było zatem, by był to ktoś bezpieczny.

Nie wiem, czy właśnie dlatego to Bogumiła Górnikowska została poproszona o przyjęcie tej funkcji przez mecenasa Porwisza. Jednak fakt, iż jej ojciec był w tamtym czasie ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym, jest tutaj bezsprzecznie bardzo istotny, gdyż wysocy urzędnicy państwowi powinni szczególnie pilnować, by nikt nie miał wątpliwości, czy nie wykorzystują urzędu dla własnej korzyści. To dlatego na przykład nie powinni zatrudniać krewnych, nawet jeśli mają oni odpowiednie kwalifikacje. Media powtarzają, że adwokatka zarobiła na tej sprawie jedynie 150 zł. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę, że stawką było tutaj półtoramilionowe odszkodowanie oraz potencjalne zyski z kamienicy, to powstaje podejrzenie, że osoba, bez której nie dałoby się tego osiągnąć, miała swój udział w finansowych profitach.

Nie wiem, czy faktycznie tak było, chcę jednak zwrócić uwagę, że wbrew sugestiom Wyborczej, jakoby Śpiewak koncentrował się na rodzinnych powiązaniach Bogumiły Górnikowskiej wyłącznie w celu zbicia kapitału politycznego, stawką są tutaj podstawowe standardy transparentności i uczciwości, jakie powinny obowiązywać urzędników w państwie prawa. Niejasności związane ze sprawą Joteyki 13 rodzą bowiem podejrzenia, że grupy zbijające majątki na warszawskiej reprywatyzacji mogły być powiązane z najwyższymi władzami w Polsce.

I być może to właśnie jest przyczyna tego, że kluczowe wątki zostały pominięte w medialnych omówieniach sprawy Śpiewaka? Że istotne pytania pozostały niezadane, a zamiast nich powtarzano w kółko zapewnienia o ewidentnej fałszywości jego zarzutów, wzmacniając je ojcowskimi napomnieniami, jak to nieładnie kłamać, panie Janie!

Gdy czyta się wypowiedzi osób, które uważają, że Jan Śpiewak został słusznie skazany, uderza ich emocjonalny, niemerytoryczny ton. Powtarzającym się elementem są tam opowieści o rozbuchanym ego i toksycznej osobowości aktywisty. Nie znam go osobiście i nie wiem, czy i na ile są prawdziwe, ale nawet gdyby takie były, nie powinno to przecież wpływać na ocenę jego słów i działań w tej konkretnej sprawie. Czy nie jest przypadkiem tak, że ktoś wykorzystuje personalną niechęć osób, które Śpiewak zraził do siebie, do podważania jego wiarygodności, a celem jest zamaskowanie różnych ciemnych interesów? Fakt, że aktywista szuka wsparcia także u polityków PiS czy w prawicowych mediach, zniechęca do niego niektóre osoby o lewicowych poglądach oraz te, które sprzeciwiają się ograniczaniu przez partię rządzącą niezależności sądownictwa. Ale przecież to, czy Śpiewak „sprzedał się PiS”, również ma się nijak do meritum jego zarzutów – oraz do zadziwiającej kategoryczności zarówno wyroku sądu, jak i medialnych relacji w tej bardzo niejednoznacznej sprawie.

Może jednak warto porzucić osobiste urazy, zastanowić się nad pominiętymi wątkami tej sprawy i zadać niewygodne pytania? A wśród nich to najważniejsze: kto na tym skorzystał lub miał skorzystać?


czwartek, 19 grudnia 2019

Przywilej? Nie zdawałem sobie sprawy...




„Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo macierzyństwo różnicuje szanse na rynku pracy,” mówi Kamil Fejfer w wywiadzie udzielonym Krytyce Politycznej, który poświęcony jest jego ostatniej książce „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia, chociaż więcej pracuje.”

Uprzywilejowani bardzo często nie zdają sobie sprawy z sytuacji zdominowanych – na tym właśnie polega ich przywilej, że nie muszą. Ich perspektywa jest tą „normalną”, przyjmowaną domyślnie w społeczeństwie, dlatego często zwyczajnie nie przychodzi im do głowy, że inne też istnieją. Na przykład synek obsługiwany przez troskliwą mamusię, może być przekonany, że prace domowe wykonują się same, a obiad samoczynnie wjeżdża na stół – wystarczy powiedzieć, że się jest głodnym. Natomiast córka, której nie tylko obsługa nie przysługuje, ale też wymaga się od niej, by sama wniosła spory wkład w obsługiwanie męskich członków rodziny, nie będzie miała najmniejszych wątpliwości, że praca ta zajmuje czas, męczy i ogólnie rzecz biorąc mocno utrudnia życie.

Czasami rzeczywiście trudno jest sobie zdać sprawę z własnego przywileju, gdyż różnice w traktowaniu są drobne i ukryte za fasadą pozornej równości. Publicyści zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że dostają punkty za płeć, chociaż badania wielokrotnie pokazywały, że ten sam tekst jest oceniany jako gorszy, jeśli zostanie podpisany kobiecym nazwiskiem. Podobnie też identyczne CV uznawane jest za słabsze, a proponowana płaca jest niższa, jeśli opisane w nim kompetencje i doświadczenie dotyczą Jane a nie Johna. Pewien mężczyzna przekonał się boleśnie, jak wiele znaczy jego męskie nazwisko, gdy przez pomyłkę wysłał maila z konta koleżanki. Wcześniej zupełnie nie rozumiał, dlaczego komunikacja z klientami sprawia jej tyle problemów.

Przywilej bywa nieuchwytny i na różne sposoby maskowany, jednak zdziwienie, że macierzyństwo znacznie zmniejsza szanse kobiet na rynku pracy, to już osobliwy poziom nieświadomości. Naprawdę można nie dostrzegać, że obciążenie pracą domową wpływa na możliwości zawodowe kobiet? Najwyraźniej jak się bardzo chce, to można. Żeby móc uznać, że nasz sukces jest merytorycznie uzasadniony, potrzebujemy wierzyć, że rywalizacja była fair i wszyscy mieli równe szanse. A przecież skądinąd wiemy, że prace domowe robią się same: nam przecież nigdy nie sprawiały kłopotów! Nic to że w innych kontekstach fakt, iż to kobiety – w przeciwieństwie do mężczyzn – mają dzieci, przytaczany jest jako uzasadnienie tego, że mniej zarabiają i wolniej awansują. Przywilej nie musi przejmować się spójnością głoszonych tez, bo od tego przecież jest przywilejem.

Ale oczywiście bywa gorzej. Wielu mężczyzn nie zdaje sobie także sprawy z tego, że kobiety mówiąc „nie” wcale nie mają na myśli „och, och, ale sexy”. Nie mają świadomości, że te przyjemne rzeczy, które właśnie robią, są przyjemne tylko dla nich. Po prostu nie przychodzi im do głowy, że jeśli kobieta wyrywa się i płacze, to jej celem nie jest bynajmniej wzbogacenie ich seksualnych doznań. Niewykluczone, że zwyczajnie nie zdają sobie sprawy, że ciała, które dostarczają im tyle rozkoszy, są czującymi istotami. I oczywiście nie muszą. Jeśli któraś z nich ośmieli się opowiedzieć o swojej krzywdzie, zaraz znajdzie się tłumek pochylający się ze współczuciem nad zniszczoną reputacją biedaka, który po prostu nie zdawał sobie sprawy, i wyjaśniający wstrętnej oszczerczyni, że przecież sama chciała.

Kamil Fejfer pisząc swoją książkę nie zdawał sobie sprawy także z tego, że feministki od kilkudziesięciu lat zajmują się tematem nieodpłatnej pracy kobiet. No bo umówmy się: co jakieś panny mogły wymyślić, zanim on postanowił pochylić się nad tym problemem? Skąd miało mu przyjść do głowy, że coś tam pisały? Bez skrępowania mówi w wywiadzie: „To, co do mnie dociera, to feminizm fejsbukowy, w którym absolutnie niedoreprezentowane jest − w porównaniu z tym, co słyszałem, pracując nad książką niemal rok – doświadczenie macierzyństwa.” Gdy przeprowadzająca wywiad przytacza kilka nazwisk polskich autorek podejmujących te zagadnienia, stwierdza, że padł ofiarą algorytmów podstępnie zamykających go w bańce. Nie, z pewnością nie własnego lenistwa! Oraz przywileju, który sprawił, że w jego przypadku porządne zapoznanie się z tematem rzeczywiście było zbędne: książkę mu i tak przecież wydano, a promują ją postępowe redakcje.

Czy jednak aby na pewno chodzi tu o przywilej? Fejfer nie lubi tego słowa. Gdy stwierdza, że wysokość płacy nie jest kwestią zasług czy wydajności, a jego rozmówczyni dopowiada, że chodzi o władzę albo przywilej, autor koryguje ją nazywając to po prostu szczęściem: „To jak rzut dziesięcioma kostkami. Niektórym wypada dziesięć szóstek.” Następnie zaś wymienia różne rodzaje kapitałów, które decydują o sukcesie, dziwnym trafem jednak nie wspomina o płci, chociaż rozmowa dotyczy zasadniczo dyskryminacji kobiet na rynku pracy.

Gdyby Fejfer zapoznał się choćby z klasycznymi artykułami marksistowskich feministek, pisanymi jeszcze w latach 70. i 80. zeszłego wieku, wiedziałby, czym się różni szczęście od przywileju: na tym pierwszym nikt nie traci. Można mówić o farcie, jeśli urodzisz się ze słuchem absolutnym, pamięcią fotograficzną albo świetną przemianą materii. Zupełnie inaczej sprawa przedstawia się z różnego rodzaju kapitałami. Ten ekonomiczny powstaje dzięki wyzyskowi, a uprzywilejowane elity skrupulatnie pilnują dostępu do społecznego i kulturowego, ponieważ ich wartość oparta jest dokładnie na tym, że nie są powszechnie dostępne. Gdyby wszyscy byli dobrymi kumplami urzędnika wydającego ważną decyzję, znajomość ta nikomu nie dodawałaby punktów w rywalizacji. Podobnie też chociaż edukacja wydaje się być rezultatem wyłącznie zdolności i pracy, w społeczeństwie, w którym to od niej zależy dostęp do władzy i zasobów, staje się ona narzędziem wykluczania słabszych.

Urodzenie się mężczyzną nie stanowi samo w sobie o wyższych szansach w życiu – sprawia to jedynie patriarchat. Kamil Fejfer nie lubi jednak tego słowa, chociaż gdyby czytał tłumaczoną także na polski Christine Delphy, to wiedziałby, że jeśli relacje władzy nie zostaną uwzględnione w samym sposobie zadania badawczych pytań, efektem będzie wyłącznie ich zamaskowanie i usprawiedliwienie. Autor analizuje, w jaki sposób kultura kształtuje kobiety jako odpowiedzialne za to, by troszczyć się o potrzeby innych, lecz kompletnie nie przychodzi mu do głowy, żeby spytać, kto na tym korzysta i w czyim to interesie. Twierdzi, że „rynek źle radzi sobie z wyceną prac opiekuńczych, ponieważ nie da się na tym zarobić,” chociaż już wspomniana wyżej Delphy pisała, że prace reprodukcyjne są nieopłacane nie dlatego, że są innym typem prac, lecz dlatego że zostały przypisane kobietom. Kobiety są po prostu wyzyskiwane przez mężczyzn.

Co więcej, jak wykazywała inna klasyczna autorka, Heidi Hartmann, kapitalizm i patriarchat wspierają się nawzajem a dewaluacja opieki i zrzucenie jej na barki kobiet jest jednym z narzędzi utrzymywania ich podrzędnej pozycji. To nie przypadek, że cechy promowanego przez kapitalizm typu podmiotowości – niezależnej, racjonalnie kalkulującej i agresywnie dbającej o własny zysk – są cechami przypisywanymi w tej kulturze mężczyznom. Jak pisała Carole Pateman, sfera publiczna, w której działają „autonomiczne jednostki”, nie mogłaby istnieć bez sfery prywatnej, gdyż niezależność jednostek jest fikcją, która może być podtrzymywana tylko dzięki temu, że w zaciszu domowym zawsze czeka wsparcie i troska.

Kamil Fejfer chce jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko: chciałby być feministą, bo lewakowi wypada, ale przy tym nie chce rezygnować z własnego przywileju, który sprawia, że z bardzo wielu rzeczy kompletnie nie musi sobie zdawać sprawy. Najdobitniej zostało to wyrażone w zawartej w książce notce „Do mężczyzn”, w której autor przekonuje czytelników: „Ta książka nie jest przeciwko Wam. Ale bez Waszego udziału dokonująca się zmiana nie dokona się do końca. Czasem trzeba będzie zrobić w domu więcej niż robili nasi ojcowie i dziadkowie. Ale warto to zrobić, żeby Wasze córki, partnerki, żony i siostry miały w życiu trochę łatwiej.”

Czasem. Trochę. Spokojnie panowie, nie idziemy w ekstrema! O żadnej równości nikt tutaj przecież nie mówi!