Strony

wtorek, 14 czerwca 2022

Czy w patriarchacie możliwa jest empatia?

 

Jakiś czas temu napisałam post, w którym zarysowałam wizję odwróconego patriarchatu, aby mężczyźni, którzy nie pojmują, dlaczego dowcip bywa molestowaniem, mogli chociaż częściowo to zrozumieć. Kilka czytelniczek stwierdziło w komentarzach, że męska wyobraźnia nie da rady sięgnąć tak daleko. I chyba w dużym stopniu miały rację.

Czy mężczyzna mógłby sobie wyobrazić świat, w którym to kobieta zawsze wie lepiej, po prostu dlatego że jest kobietą, nawet jeśli to on ma odpowiednie kwalifikacje w danej dziedzinie? Spytałam kiedyś znajomego doktora filozofii, czy zdarzyło mu się, żeby dziewczyna w wieku jego studentek zwracała się do niego pouczającym tonem jak do małego chłopca. Zrobił dziwną minę. Cóż, mnie się zdarzało wielokrotnie, że znacznie młodsi mężczyźni protekcjonalnie mnie pouczali. Czy mężczyzna jest w stanie sobie wyobrazić, że seks nie jest czymś, co on zdobywa i dostaje, lecz jest „dawaniem dupy”, które, jeśli nie następuje w usankcjonowanych okolicznościach, bruka go i naraża na upokarzającą etykietkę „kurwy”? Czy jest w stanie wyobrazić sobie, że w sytuacji zagrożenia nie potrafiłby przyłożyć, bo bałby się, że zrobi napastnikowi krzywdę? Że miałby głęboko wbity w głowę imperatyw zatroszczenia się o dobre samopoczucie kogoś, kto go pobił czy zgwałcił?

Tak, można poważnie wątpić, czy przeciętny mężczyzna mógłby to sobie wyobrazić. Ale czy to znaczy, że empatia w ogóle jest niemożliwa? Przecież wszyscy się od siebie różnimy i nikt nie jest w stanie w stu procentach wejść w cudze buty. Czy z tego powodu mamy porzucić wszelkie próby zrozumienia sytuacji innych? Nie. Empatia z pewnością jest niezwykle ważną umiejętnością dla etyki, musi jednak towarzyszyć jej świadomość, że nigdy nie będzie doskonała. Jeśli empatyzując pamiętam, że coś, co dla mnie jest łatwe, może być nie do przejścia dla kogoś o innych doświadczeniach, jeśli staram się uważnie słuchać, co ta osoba faktycznie ma do powiedzenia, mam szanse dzięki temu lepiej zrozumieć jej uwarunkowania i podjąć lepszą etycznie decyzję. Lecz stwierdzenie: „wiem, co czujesz, ja mam tak samo” nie ma zupełnie nic wspólnego z autentyczną empatią, jeśli wygłaszają je uprzywilejowani, którym się tylko wydaje, że „mają tak samo”, bo nawet nie wyobrażają sobie, że ktoś może nie mieć tego, co dla nich jest oczywiste.

Patriarchat tak głęboko siedzi nam w głowach, że nawet reżyserce identyfikującej się jako feministka trudno z niego mentalnie wyjść. Taką próbę – moim zdaniem zakończoną porażką – podjęła Eleonore Pourriat w filmie „Nie jestem łatwy.” Jego bohater w magiczny sposób trafia do świata, gdzie role kobiet i mężczyzn są odwrócone. W mojej opinii nie przekonuje ani gra aktorska, ani scenariusz, chociaż jest tam sporo zabawnych i dających do myślenia momentów. Trudno zrozumieć, co Alexandra (kobiecy odpowiednik macho) widzi w Danielu. Chemii między nimi nie ma. Nie wiadomo też, czemu nie sprowadza go do parteru przemocą, co przecież w naszym świecie zrobiłby bogaty, sławny i dlatego całkowicie bezkarny mężczyzna napotkawszy stanowczo zbyt bezczelną kobietę. Tylko że wtedy zamiast lekkiej komedii zrobiłby się z tego niewesoły dramat...

Jednak mimo to obejrzenie filmu jest ciekawym doświadczeniem. Ten świat tak nam zgrzyta nie tylko dlatego, że został mało przekonująco skonstruowany: to po prostu coś przekraczającego granice naszej wyobraźni. Film pokazuje ogromną rolę socjalizacji, bo Daniel zostaje przeniesiony do odwróconego świata jako dorosły mężczyzna i zachowuje świadomość, że gdzieś istnieje (istniała?) „normalna” patriarchalna rzeczywistość. Dlatego ani upokorzenia w pracy skutkujące jej utratą, ani też konieczność dostosowania się do kulturowych wymogów bycia pięknym (wiecie jak się depiluje klatę w matriarchacie?), nie naruszają w zauważalny sposób jego pewności siebie. W związku z Alexandrą to on pozostaje silniejszą stroną, pomimo ogromnej dysproporcji w finansach i statusie społecznym. Zaczepki obcych kobiet w stylu „ej, lala” traktuje jak komplementy – dokładnie tak, jak zdaniem większości mężczyzn my powinnyśmy je odbierać. Nie potrafi też zrozumieć nastolatka, który zwierza mu się z doświadczenia przemocy seksualnej: „Jak to nie mogłeś odmówić? Zawsze można odmówić!”

Empatia to narzędzie budowania rzeczywistości społecznej uwzględniającej różne punkty widzenia, lecz władza symboliczna sprawia, że jakoś łatwiej empatyzuje się z tymi, których perspektywa jest domyślną, czy wręcz jedyną możliwą. Wiele napisano o tym, jak bardzo na życie kobiet wpływa fakt, że za wzorzec człowieka uznaje się mężczyznę. Od leków testowanych wyłącznie na mężczyznach, pasów bezpieczeństwa dopasowanych do rozmiarów ich ciał, po przestrzeń publiczną i organizację pracy nie uwzględniającą, że ludzie miewają dzieci. Ludzie? Przecież od tego to oni mają żony! Ale rezultatem jest też poczucie mężczyzn, że to oni wiedzą, jak jest. To dlatego student, który właśnie dumnie obronił licencjat, uważa się za „naturalnie” mądrzejszego od doktorki.

Funkcją władzy symbolicznej jest usprawiedliwianie systemów wyzysku. Nie da się empatyzować z tymi, których się wykorzystuje, bo wtedy trzeba by natychmiast przestać to robić. Nieprzyjemnie byłoby porzucić wygody, do jakich się przywykło, a poza tym to przecież po prostu naturalne! Kobiety mają specjalny gen, który umożliwia im wykonywanie prac domowych bez zmęczenia! Mają też instynkt macierzyński, dlatego z radością poświęcą wszystkie swoje plany i ambicje dla potomstwa. Jak pisałam, mężczyźni stosują przemoc seksualną, bo nawet nie przychodzi im do głowy, by zastanowić się, czego chce tu i teraz ta oto kobieta. Skoro on jest chętny, to ona przecież na pewno także! Podobnie też w relacjach romantycznych na kobiety przerzucana jest praca emocjonalna: to ona ma się zastanawiać, co on czuje, co sobie pomyślał i czego potrzebuje. Mężczyźnie rzadko kiedy przychodzi do głowy, że ona również może mieć swoje problemy i że wczuwanie się w jego sytuację niesie dla niej namacalne koszty. Sugestię, by miał przynajmniej częściowo zrezygnować z zaspokojenia własnych potrzeb, do których ogranicza się horyzont jego rzeczywistości, i zwrócił także uwagę na cudze, uznałby za karygodny brak empatii!

To właśnie dlatego, że w patriarchacie empatia z definicji nakierowana jest na mężczyzn, wspomniany na wstępie post zostałby skwitowany wzruszeniem ramion, gdybym opisała po prostu kobiecą rzeczywistość bez owego „wyobraź sobie, co by było gdyby.” Nuuudy! Słyszeliśmy to już tyle razy! Tak, wiemy: dysproporcje siły, władzy, mansplaining i w ogóle, ale przecież to naturalne, że kobiety chcą się podobać, a przy tym muszą się szanować! Czy to ma być przeszkodą, by się miło uśmiechnąć, jak ktoś sobie zwyczajnie żartuje?!

Dopiero opisanie kobiecej rzeczywistości tak jakby była udziałem ludzi, czyli mężczyzn, pokazuje jej potworność. Co ciekawe, chociaż nie piszę tam wprost „kobiety mają źle”, lecz jedynie opisuję świat, w którym nasza „naturalna” sytuacja byłaby udziałem panów, skłoniło to pewną czytelniczkę do komentarzy przypominających, że patriarchat krzywdzi także mężczyzn i do podkreślenia, że „wszyscy jesteśmy ofiarami, niezależnie od płci, orientacji, rasy czy pozycji społecznej.” Tak bardzo niezależnie, że sama sugestia, że mężczyźni mieliby przechodzić to samo, co kobiety, budzi potrzebę wezwania, byśmy natychmiast pochyliły się nad ich problemami.

Chociaż wszystkie systemy dominacji wymazują perspektywę podporządkowanych, patriarchat różni się od nich tym, że nakłada na kobiety obowiązek kochającej troski o swoich panów. Empatia – ta wspaniała podstawa etyki! – staje się w nim zatem narzędziem dominacji. To tutaj leży źródło trwałości podporządkowania kobiet, bo gdy tylko pójdziemy kawałek do przodu, zaraz budzi się w nas współczucie dla tych, których sytuacja się przez to pogorszy. Nie będą już mogli nas wykorzystywać, tak jak do tego przywykli! Nie będą mogli czuć się mądrzejsi, silniejsi i ogólnie lepsi. Czuć, że ten świat po prostu należy do nich, a zatem mogą nas po nim szarmancko oprowadzić, lub też – jeśli będziemy niewdzięczne – na kopach z niego wyrzucić. Nie można im tego odbierać! To zagrożenie dla ich męskości! W ten sposób dochodzi w nas do głosu strażniczka patriarchatu, która nie potrafi empatyzować sama ze sobą ani też z innymi kobietami, za to z całą zaciętością zwalcza skandaliczne próby naruszenia dobrego samopoczucia tych, którym empatia należy się z przyrodzenia.

Czy w takim razie powinnyśmy zabić w sobie zdolność do empatii? Bynajmniej. Nie chodzi o to, żebyśmy same stały się jak patriarchalne samce przekonane, że ich perspektywa jest jedyną istotną, żądające pełnej uwagi i odmawiające wykonania emocjonalnej pracy zrozumienia innych. Konieczne jest jednak krytyczne podejście do tego, z kim, kiedy i na ile empatyzujemy, oraz umiejętność odmówienia naszej troski tym, którzy nas wykorzystują i absolutnie nie zamierzają jej odwzajemniać wczuwając się w nasze problemy.

Dzięki empatii tworzy się pewne „my” podzielające wspólną perspektywę. Taka zbiorowa rzeczywistość społeczna daje wprawdzie poczucie bezpieczeństwa, lecz jednostkowa zdolność do empatii zaczyna w niej zależeć od tego, na ile „nasi” są skłonni do empatii z „nimi”. Jeśli nasza tożsamość grupowa budowana jest na przeciwstawieniu się innej grupie, empatyzowanie z „wrogiem” staje się zdradą, co w przejmujący sposób pokazuje opowiadanie Katherine Mansfield pod tytułem „Millie”. Chyba nie było ono tłumaczone na polski, wersja oryginalna dostępna jest online, a ponieważ zamierzam je streścić zdradzając mocno zaskakujące zakończenie, jeśli znacie angielski, przeczytajcie je najpierw, bo pierwowzór jest znacznie lepszy literacko niż moje streszczenie.

Akcja dzieje się gdzieś na wsi, daleko od cywilizacji. To pewnie Nowa Zelandia, skąd pochodziła autorka, może Australia. Grupa mężczyzn rusza właśnie ścigać podejrzanego o zabójstwo Harrisona. To przybyły niedawno do pracy angielski „johnny”, jak go nazywają. Obcy. Mąż Millie, bezdzietnej kobiety w średnim wieku, pojechał razem z innymi, a ona została sama zastanawiając się, dlaczego ktoś miałby zabijać tak miłego człowieka jak pan Williamson. Nagle siedząc w pokoju poczuła dziwny lęk: ktoś jest w pobliżu. Otworzywszy drzwi na podwórze dostrzegła sylwetkę chowającą się za stertą drew. Krzyknęła groźnie: „wyłaź stamtąd, widziałam cię!” i z bronią w ręku ruszyła w tamtą stronę.

Za stertą ujrzała leżącą na ziemi nieprzytomną postać. Odwróciła ciało i zobaczyła twarz bardzo młodego chłopaka. Prawie jak dziecko, którego nigdy nie miała. Ocuciła go i przyniosła mu jedzenie, lecz dopiero gdy przerażony zapytał „kiedy wracają?”, zdała sobie sprawę, kogo ma przed sobą. Już chciała odpowiedzieć, że będą tu lada moment, jednak zgodnie z prawdą powiedziała, że dopiero wieczorem. Ulga, że chwilowo nie musi uciekać, sprawiła, że chłopak się rozpłakał, a w Millie obudziło się współczucie: „To tylko dzieciak, nie ma szansy z tymi wszystkimi facetami, co go ścigają. Mężczyźni to bestie. Nie złapią go. Już ja się o to postaram.”

Gdy wieczorem zmęczeni poszukiwaniami położyli się spać, Millie nie mogła zasnąć. W pewnym momencie w nocnej ciszy pies jednego z nich usłyszał ruch w obejściu i obudzeni szczekaniem mężczyźni zerwali się na równe nogi. Harrison właśnie uciekał na ukradzionym koniu, a oni rzucili się za nim w pościg. I w tym momencie Millie poczuła „dziwną, szaloną radość, która zdusiła wszystko inne. Wyskoczyła na drogę ze śmiechem, wrzeszczała i tańczyła w pyle huśtając lampą. ‘Dawaj Sid! Złap go, Willie! Dawaj, dawaj! Zastrzelcie go! Zastrzelcie!’”

Millie niewątpliwie jest zdrajczynią. I to podwójną. Jej emocjonalny wybuch nie jest przedstawieniem na użytek mężczyzn, bo oni właśnie pędzą za uciekinierem. To po prostu spuszczenie ogromnego napięcia, jakie powoduje empatyzowanie z podejrzanym o morderstwo obcym, przeciwko swoim, którzy chcą go złapać i własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. Podobnie jak Millie nie wiemy, czy Harrison naprawdę zabił. Może śmierć była wypadkiem? A może zrobił to w samoobronie? Tak czy siak „johnny” nie ma wątpliwości, że jako obcy jest głównym podejrzanym i nikt nie będzie się bawić w słuchanie jego wyjaśnień. Nikt mu nie uwierzy. Z drugiej strony, może za przerażoną twarzą chłopca faktycznie kryje się pozbawiony skrupułów morderca i empatyzując z nim Millie naraziła na niebezpieczeństwo siebie i swoją społeczność? Tam, gdzie nie istnieją instytucje gwarantujące sprawiedliwy proces, dostrzeżenie człowieka w podejrzanym o zbrodnię niesie ze sobą poważne ryzyko, dlatego nasi z definicji muszą mieć rację. Millie słusznie diagnozuje ten porządek jako patriarchalny („mężczyźni to bestie”), lecz nie ma wyjścia, musi się do niego dostosować.

Takie „albo-albo” obowiązuje również na wojnie: najbardziej ekstremalnej emanacji patriarchatu. Walcząca w Powstaniu Warszawskim Wanda Traczyk-Stawska mówi, że znienawidziła Niemców, gdy na jej oczach zabili niemowlę i ciężko ranili jego matkę. Zdolność empatyzowania z wrogiem pojawiła się u niej dopiero później w bardzo niespodziewanym momencie: „Kiedy zobaczyłam cierpienie Niemców, których, walcząc, musiałam zabijać. [...] jak zobaczyłam, co moje granaty robią z tymi ludźmi, jak rozszarpują ich ciała, gdy zobaczyłam, jak oni potwornie cierpią, to wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w Niemcach ludzi. [...] Ja płaczę bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy nie potrafię inaczej zareagować. Ale wtedy, gdy zobaczyłam to cierpienie – tak, płakałam. Ale potem wróciłam na stanowisko i dalej musiałam rzucać granaty, bo nie było innego wyjścia. Więc rzucałam, a z oczu płynęły mi łzy. To wtedy zdałam sobie sprawę, że wojna jest najokrutniejszym, najohydniejszym, najgłupszym sposobem na to, by komuś coś zabrać lub by udowodnić swoją rację. Od tamtej pory nienawidzę wojny.”

Jednak nawet na wojnie istniał wyłom w jej binarnych podziałach na swoich i obcych: „Sanitariuszki miały najcięższą służbę. Bywało, że krzyczeliśmy na nie, gdy np. opatrywały rannego Niemca, a my obawialiśmy się, że nie starczy opatrunków dla naszych. A one cierpliwie nam tłumaczyły, że ranny nieprzyjaciel jest już tylko cierpiącym człowiekiem. Ja byłam żołnierzem, nie czuję się dumna z tego, że musiałam zabijać. Ale za każdym razem, gdy myślę o sanitariuszkach, czuję wielką dumę i podziw dla wszystkiego, co robiły. Bo kiedy myśmy się wycofywali, zostawiając swoich rannych, one z nimi zostawały – na śmierć i życie. Czasem szczerze żałuję, że nie mogłam być jedną z nich. Ale na tamtym etapie nie wyobrażałam sobie, że mogę ratować Niemców…”

Umiejętność dostrzeżenia we wrogu cierpiącego człowieka jest czymś pięknym. Ale bez żołnierek nie mogłoby być sanitariuszek. Lepiej nawet nie myśleć, co spotkałoby kobietę, która wielkodusznie zaproponowałaby swoją troskę wrogiemu wojsku. Nie, nie byłoby w tym absolutnie nic pięknego.

Empatia dla innych musi być połączona z troską o samą siebie, z oporem przeciwko przemocy i wykorzystywaniu. Dlatego wbrew temu, co się czasami sugeruje, empatia sama w sobie nie jest rozwiązaniem dylematów etycznych, bo nie odpowiada na pytanie, jak rozwiązywać konflikty między potrzebami różnych osób uwikłanych w daną sytuację. Jak wymierzyć, ile możemy dać innym, a gdzie jednak musimy postawić granicę i zadbać o siebie? Pozbawiona krytycznego osądu empatia może nas bardzo łatwo zaprowadzić na manowce, jeśli nie uwzględnimy relacji władzy, które dają pewnym perspektywom walor domyślnej „naturalności” a obowiązek wykonywania pracy emocjonalnej zrzucają na zdominowanych. Jeśli nie zastanowimy się, czy aby na pewno „nasi” mają w danej sprawie rację. A jeśli jednak nie mają – czy znajdziemy w sobie odwagę, by się im przeciwstawić?

Zapytany, co chciałby przekazać przyszłym pokoleniom, Bertrand Russell podzielił swoją odpowiedź na dwie części. Jeśli chodzi o intelektualne dociekania, mówi, powinniśmy przede wszystkim skupiać się na faktach. Pytać, jaka jest rzeczywistość, a nie jaką chcielibyśmy, żeby była. Natomiast w kwestiach moralnych ma dla nas proste przesłanie: miłość jest mądra, nienawiść głupia, a ludzie muszą nauczyć się nawzajem tolerować. Cóż, panie Russell, chyba nigdy nie był pan bitą żoną? Wtedy wiedziałby pan, że miłość bywa bardzo głupia, gdy każe empatyzować z własnym katem i troszczyć się o jego dobre samopoczucie. Jest niezaprzeczalnym faktem, że perspektywa milionów kobiet, dla których coś takiego jest codzienną rzeczywistością, kompletnie dla pana nie istnieje. I naprawdę mamy się ograniczyć do stwierdzenia tego faktu, czy może jednak przydałoby się coś z nim zrobić?

Nie, nie o tolerancję tu chodzi, lecz o takie stawianie oporu przemocy, by było tam także miejsce na zrozumienie tych, którzy z jakichś przyczyn krzywdzą innych. Takie zrozumienie, które jednocześnie nazywa przemoc po imieniu i nie usprawiedliwia jej umożliwiając jej dalsze trwanie. Owszem, na wojnie trzeba rzucać granaty i lepiej, żeby wtedy nie płynęły nam z oczu łzy. Ale „wojna jest najokrutniejszym, najohydniejszym, najgłupszym sposobem na to, by komuś coś zabrać lub by udowodnić swoją rację.” Tam nie ma miejsca na półcienie i empatię. Nie ma go jednak także w patriarchalnej rzeczywistości „tolerancyjnych racjonalistów”, którzy nie potrafią sobie wyobrazić, że istnieje inna perspektywa niż ich własna, bo cały ciężar empatyzowania przerzucili na kobiety.