Po publikacji tekstu „Papierowi feminiści” padły serwery
Codziennika Feministycznego, a sensacyjna informacja, że dziennikarze Krytyki
Politycznej i Gazety Wyborczej zostali oskarżeni o molestowanie, a nawet gwałt,
obiegła większość mediów. Zrekapitulujmy jednak główne fakty, na wypadek gdyby
nie wszyscy śledzili rozwój wydarzeń.
Podczas gdy Michał Wybieralski pokrętnie, ale jednak,
przeprosił za swoje czyny i poddał się procedurom wyjaśniającym w Agorze, Jakub
Dymek, wobec którego padł poważniejszy zarzut gwałtu, postanowił aktywnie
bronić swojego dobrego imienia. Robi to zarówno werbalnie: na swoim
facebookowym profilu i w wywiadzie udzielonym portalowi Onet.pl, jak też
czynnie: wysyłając do redakcji Codziennika Feministycznego pismo grożące
procesem o zniesławienie. W rezultacie redakcja usunęła z tekstu fragment o
gwałcie w oczekiwaniu na wynik działań prokuratury, która z urzędu wszczęła
śledztwo w tej sprawie.
Wprawdzie Jakub Dymek został jak na razie jedynie zawieszony
w swojej redakcji, ale skarży się, że został przedwcześnie osądzony i że odebrano
mu prawo do obrony. I znaczna część opinii publicznej przyznaje mu rację.
Solidaryzują się z nim modelowi seksiści, dla których gwałt na pijanej
dziewczynie, która sama zaprosiła chłopaka do swojego mieszkania, z definicji
nie może być gwałtem i którzy ochoczo podążają za twierdzeniami Dymka, że mamy
tu do czynienia wyłącznie z zemstą odrzuconej byłej partnerki. Tym bardziej, że
w swoich wypowiedziach sugeruje on, że jest ona nie do końca zrównoważona
psychicznie.
Ale oprócz tego typu komentarzy krytyka ferowania ocen przed
wyrokiem sądu, lub co najmniej dystans wobec postawionych oskarżeń, wyrażane są
także przez osoby identyfikujące się z feminizmem i potępiające przemoc wobec
kobiet. W odpowiedzi na te głosy Codziennik Feministyczny zamieścił list
otwarty z wyrazami solidarności z autorkami tekstu „Papierowi feminiści”, pod
którym stale zbierane są podpisy. Zgadzam się z meritum tego listu, chociaż nie
do końca przekonuje mnie sposób, w jaki uzasadniono tam konieczność publicznego
wsparcia kobiet, które odważyły się publicznie odpowiedzieć o doznanych
krzywdach. Ten tekst jest próbą zarysowania sieci znaków zapytania, jaka oplata
tę sprawę, jak też wyciągnięcia paru wniosków z dostępnych publicznie faktów.
Nie wiem, jakie są możliwości wykazania, że doszło do gwałtu
w sytuacji, która miała miejsce trzy lata temu i w której sprawca był znany
ofierze. Być może nigdy nie będziemy mieć w pełni rozstrzygających dowodów, czy
stosunek seksualny, do którego wtedy doszło, był wymuszony czy, jak twierdzi
Jakub Dymek, odbył się za obopólną zgodą. Czy zatem nie powinniśmy powstrzymać
się od wyciągania jakichkolwiek wniosków w tej sprawie, jeśli istnieje ryzyko,
że w ten sposób skrzywdzimy kogoś oskarżonego o czyny, których nie popełnił? Przecież
takie oskarżenie rujnuje karierę i niszczy życie zdolnego, młodego człowieka! –
piszą obrońcy Jakuba Dymka wskazując na zasadę domniemania niewinności.
Jednak w tej sytuacji niezajęcie stanowiska nie jest
neutralnością, ale opowiedzeniem się po jednej ze stron i również może
prowadzić do ogromnej krzywdy, która jakoś umyka uwadze obrońców dziennikarza. Jeśli
bowiem oskarżenia postawione w tekście „Papierowi feminiści” są prawdziwe, to
zignorowanie ich przez środowisko lewicowe w połączeniu z seksistowską nagonką
znacznej części opinii publicznej stanowi dodatkową traumę dla osób już i tak
niezwykle boleśnie doświadczonych. Dlaczego łatwo wczuć się w potencjalną
krzywdę Jakuba Dymka, a tak niewiele osób stara się wyobrazić sobie, jak to
jest być zgwałconą czy molestowaną przez przekonanego o swojej bezkarności „feministę”, a następnie spotkać się z
nieufnością, gdy w końcu odważymy się o tym mówić? Jak to jest, gdy ktoś, kto
nas potwornie skrzywdził, publicznie wyciąga nasze prawdziwe lub zmyślone traumy,
przyczepia nam gębę mściwej furiatki i dzieli się w wywiadach swoim poczuciem
rzekomej krzywdy?
Musimy się nad tym zastanowić, bo bardzo możliwe, że to
właśnie dzieje się na naszych oczach, gdy my jakże racjonalnie dywagujemy o zasadzie
domniemania niewinności. Owszem, jest ona fundamentem porządku prawnego, jednak
wiemy, że jej konsekwencją często jest to, że ewidentne zbrodnie pozostają
nieukarane. Dlatego bez względu na to, czy sąd znajdzie dowody wystarczająco
niezbite, by skazać Jakuba Dymka, musimy zastanowić się, na ile prawdopodobne
wydają się nam wysunięte przeciwko niemu oskarżenia i jak w tym kontekście
wyważyć dylemat potencjalnej krzywdy, którą nasza reakcja może wyrządzić jednej
lub drugiej stronie. Przyjrzyjmy się zatem bliżej faktom, jakie są publicznie
dostępne.
Po pierwsze trzeba jasno powiedzieć, że kariera Dymka tak
czy siak jest, a przynajmniej powinna być, już zakończona. Niezależnie od
wyroku sądu. Bo chociaż stanowczo zaprzecza on oskarżeniom o gwałt, przyznał
się do pozostałych zarzutów dotyczących molestowania. Moim zdaniem są one
wystarczające, aby żadna redakcja, w której prawa kobiet są jakkolwiek
respektowane, nie chciała z nim już więcej współpracować. Owszem, człowiek może
się zmienić i zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy. Ale jak na razie działania
dziennikarza zmierzają w dokładnie przeciwną stronę.
Tak, kariera Jakuba Dymka jest złamana. I wcale nie przez fałszywe
oskarżenia, lecz przez jego obrzydliwe czyny. W wywiadzie bagatelizuje akty molestowania jako
„chamstwo”, przeprasza za nie, ale stwierdza, że przecież nie jest
gwałcicielem! Cóż, tak się składa, że zgwałcenie to „zmuszenie drugiej osoby do
obcowania płciowego, poddania się innej czynności seksualnej lub wykonania
takiej czynności przez jedną lub wiele osób, posługujących się siłą fizyczną,
przymusem, nadużyciem władzy, podstępem lub wykorzystujących niemożność
wyrażenia świadomej zgody przez daną osobę. Sprawca zgwałcenia nazywany jest
gwałcicielem.”
W przeciwieństwie do tego, co twierdzi oskarżony publicysta,
granica między gwałtem a molestowaniem jest płynna i jest jedynie różnicą
stopnia. Nie można jednak powiedzieć, że nie istnieje, zastanówmy się więc, co
wiemy o tym najpoważniejszym zarzucie. Autorki tekstu piszą o Jakubie Dymku w
ten sposób: „Zdarzało mu się macać
ukradkiem kobiety, gdy jego partnerka na chwilę odwracała spojrzenie. Przy
stole, w towarzystwie znajomych, pokazywać środkowy palec niedługo po tym, jak
jedna z nas odmówiła mu seksu. […] na widok kobiet reaguje słowami „będzie
ruchane”. Jeśli jednak “ruchane nie jest” – w towarzystwie krytykuje ich pracę
i sugeruje brak talentu.” Jak oceniamy prawdopodobieństwo, że
mężczyzna opisany w ten sposób nie wymusiłby stosunku seksualnego, gdyby był
pewien, że ujdzie mu to na sucho? Podkreślmy, że skrzywdzonych przez niego kobiet
jest kilka i wiele z opisanych w artykule sytuacji miało miejsce przy
świadkach.
Jakub Dymek przedstawia jednak argumenty mające świadczyć o
tym, że stosunek, o którym pisze Dominika Dymińska, był konsensualny. Stwierdza,
że niedługo po nim zostali parą, że pisarka była w nim autentycznie zakochana,
o czym ma świadczyć list miłosny do niego, który dopiero po zerwaniu został usunięty
z jej przygotowywanej książki. Czy można wejść w związek ze swoim gwałcicielem
i pisać do niego listy miłosne? Dymek pisze, że Dymińska ma za sobą inne
traumatyczne seksualne przeżycia. Publiczne wyciąganie intymnych faktów dotyczących
byłej partnerki jest podłym posunięciem, ale jeśli to prawda, to w zupełności
wyjaśnia to, dlaczego weszła ona w taką relację. Psychologowie zajmujący się
traumami są bowiem zgodni co do tego, że ofiary mają potem skłonność do powtarzania
patologicznych, krzywdzących je wzorców relacji.
Ale żeby zrozumieć, dlaczego Dominika Dymińska została
dziewczyną swojego gwałciciela, nie musimy wcale przyjmować tezy o jej wcześniejszych
traumach. Kultura gwałtu skłania bowiem kobiety, żeby bagatelizowały doznaną
przemoc i same się o nią obwiniały. Była pijana, sama go zaprosiła – może to po
prostu jej wina? On też był pijany – czy to, że nie słuchał protestów, nie
znaczy jedynie, że tak bardzo mu na niej zależy? To właśnie w naszej kulturze
słyszą ofiary przestępstw seksualnych, dlatego nie powinno nas dziwić, że
internalizują taki przekaz i nie potrafią nazwać gwałtu gwałtem. Czasami dopiero
po kilku latach po wyjściu z toksycznej relacji, po usłyszeniu historii innych
kobiet skrzywdzonych przez tego samego mężczyznę są w stanie nazwać po imieniu
to, co im zrobiono.
Ale powtarzające się w dyskusjach dotyczących tej sprawy pouczenie,
że z oskarżeniami o gwałt to się idzie na policję, a nie pisze teksty nie
poparte żadnymi dowodami, jest wyrazem obłudnej złej wiary nie tylko dlatego,
że nie uwzględnia kulturowej presji utrudniającej rozpoznanie przemocy
seksualnej. Tak z ręką na sercu – która z pań poszłaby na policję w naszym
kraju zgłaszać gwałt, którego dokonał w jej własnym mieszkaniu jej znajomy? Jeśli
policja potrafi pytać o długość spódnicy kobietę zgwałconą na ulicy przez
obcego, jak oceniamy szanse, że nie zbagatelizowałaby takiego doniesienia? Że
nie skończyłoby się to jedynie tym większą traumą?
I jakiego rodzaju niezbitych dowodów, że stosunek seksualny
nie był konsensualny, oczekiwalibyśmy w tej sytuacji? Czy naprawdę kobieta ma
prawo zgłosić gwałt, tylko jeśli była na tyle przezorna, że zainstalowała w
mieszkaniu kamery? Albo zaprosiwszy kolegę do domu miała w kieszeni stale włączony
dyktafon? Gwałty dokonane przez sprawcę znanego ofierze (a tak jest w przypadku
większości gwałtów) to zwykle sprawa „słowo przeciwko słowu”. Ale jeśli
wnioskujemy, że w takim razie nic się tu nie da udowodnić, to znaczy, że
zakładamy, że słowo mężczyzny z definicji waży więcej. Owszem, tak właśnie się
przyjmuje w naszej kulturze i jest to jeden z elementów kultury gwałtu, o której
piszą autorki listu solidaryzującego się z oskarżycielkami Dymka i
Wybieralskiego.
I właśnie w takim sensie rozumiałabym ich wezwanie, żeby
trzymać stronę kobiet. Nie chodzi o to, że kobiety są z natury moralnie lepsze
i nigdy nie zdarza się, żeby kłamały czy fałszywie oskarżały. Chodzi o to, żeby
dać im dodatkowy kredyt zaufania jako przeciwwagę dla obecnej w naszej kulturze
tendencji do dewaluowania świadectw kobiet i do automatycznego przywiązywania
większej wagi do słów mężczyzn. Ale w tej konkretnej sytuacji myślę, że
wystarczy po prostu dokładniej przyjrzeć się publicznie znanym faktom. Mnie
osobiście zarysowany tutaj układ dostępnych danych i towarzyszących im znaków
zapytania skłania do tego, żeby dać wiarę autorkom tekstu „Papierowi feminiści”,
nawet bez dodatkowego kredytu zaufania.
A jak Państwo rozwiązują te wątpliwości? Bo milcząc też
zajmujemy jakieś stanowisko: na komfort neutralności nie możemy sobie w tym
przypadku pozwolić.
Jeszcze jest jeden powód niezgłaszania gwałtów czy szerzej aktów przemocy- ofiary chcą o tym jak najszybciej zapomnieć, zamazać w pamięci. A do tego jeszcze podejście naszej policji, brak ochrony przed sprawcą itp...
OdpowiedzUsuńDla wymiaru sprawiedliwości, jeśli będzie prowadzone dochodzenie- kluczowe będzie badanie psychologiczne, czy osoby posądzane o gwałt mają takie skłonności...
Tak, zgadzam się. Przy czym trzeba pamiętać, że psychologowie i psycholożki to osoby wychowane w tej kulturze i również podatne na różne uprzedzenia.
UsuńNo ale właśnie dlatego to badanie psychologiczne, a nie "społeczne", żeby stwierdzić predyspozycje psychologiczne. Bo jednak skłonność do przemocy to nie kwestia zachowań społecznych, tylko cech psychologicznych, wręcz psychopatii po prostu...
UsuńTak, chodziło mi o to, że cokolwiek powiedzą eksperci/tki możemy wciąż mieć na ten temat swoje zdanie - ich zdanie nie musi być dla nas wyrocznią, bo podlegają tym samym mechanizmom społecznym, co inni. Na przykład psychologiczni i medyczni eksperci z końca XIX wieku dowodzili, że wykształcenie jest szkodliwe dla zdolności rozrodczych kobiet - i nawet mieli na to empiryczne dane! Rzeczywiście kobiety wykształcone miały mniej dzieci.
OdpowiedzUsuńA co do skłonności do przemocy - na pewno indywidualny czynnik psychologiczny jest tu ważny, ale to też kwestia społecznego przyzwolenia. Tych mechanizmów, o których piszę w moim poprzednim wpisie.
"Na przykład psychologiczni i medyczni eksperci z końca XIX wieku dowodzili, że wykształcenie jest szkodliwe dla zdolności rozrodczych kobiet - i nawet mieli na to empiryczne dane! Rzeczywiście kobiety wykształcone miały mniej dzieci."- no nie, ale to nie jest nauka. Odróżniajmy naukę od pseudo-nauki. Dziś też są ludzie z tytułami naukowymi, nawet medycznymi, sprzeciwiający się szczepieniom. Są nawet wśród lekarzy tacy którzy zaprzeczają że HIV wywołuje AIDS! Te badania/wyniki na pewno były obarczone błędami, które je dyskwalifikują z punktu widzenia nauki. Inaczej by obowiązywały, skoro zostały "udowodnione empirycznie". Antyszczepionkowcy też twierdzą że ich tezy sa "naukowo udowodnione". Cóż wiadomo że trudno jest odróżnić naukę od pseudo-nauki, zwłaszcza gry to trafia na grunt "zwykłych ludzi" którzy nie znają rygorów walidacji badań naukowych itp...
UsuńJednocześnie nie podważajmy nauki, bo kiedyś naukowcy głosili jakąś bdzurę. Dzisiaj też się to zdarza i to także w dobrej wierze. Po prostu z definicji nie ma czegoś takiego jak 100% pewność w nauce. Ale możemy się poruszać w sferze wysokiego stopnia prawdopodobieństwa, graniczącego z pewnością- lub okresleniem "aktualnego stanu wiedzy" który przecież może się zawsze zmienić z czasem.
UsuńZgadzam się. Nie chodzi mi o podważanie nauki jako takiej, ale o zachowanie krytycyzmu wobec jej ustaleń, w których jest duże prawdopodobieństwo, że mogły na nie wpłynąć różne uprzedzenia. Psychologia czy nauki społeczne są na to podatne, co oczywiście nie znaczy, że nie są naukami i nie należy się w ogóle kierować ich ustaleniami. Krytycyzm to nie to samo co potępienie w czambuł.
UsuńPolecam odnieść się do tej pary: https://www.ted.com/talks/thordis_elva_tom_stranger_our_story_of_rape_and_reconciliation
OdpowiedzUsuńKiedyś to widziałam, ale wyleciało mi z pamięci, a rzeczywiście to może mieć ciekawe odniesienie do naszych obecnych dyskusji o molestowaniu i gwałtach. Dziękuję za przypomnienie!
UsuńKontaktuję się z nim i stało się to nawet szybciej, niż mogłem sobie wymarzyć. Dziękuję za poświęcenie czasu na wysłuchanie mnie i odpisanie na wszystkie moje e-maile, doktorze Agbazara. Znowu czuję siłę emocjonalną. Wróciła mi pewność siebie i jasno widzę swoją przyszłość. Jestem na zawsze wdzięczny za twoją pomoc w ponownym zjednoczeniu mnie z moim starym kochankiem, który rozwód zostawił mnie wiele lat temu dla innej kobiety. Sam zobaczysz, co mówię, kontaktując się z tym wielkim rzucającym zaklęcia, doktorem Agbazarą, pod adresem: ( agbazara@gmail.com ) lub zadzwoń do niego pod numer ( +2348104102662 ) i rozwiąż swoje problemy.
OdpowiedzUsuń