Strony

poniedziałek, 7 maja 2018

Obciach jest polityczny




Wydarzenia ostatnich kilku lat pokazują, że potrzebujemy nowych kategorii politycznych, ponieważ stare okazały się bezradne wobec decyzji wyborców wywracających do góry nogami eksperckie przewidywania. Wciąż nie do końca rozumiemy, dlaczego teoretycznie niewybieralny, niezrównoważony milioner został prezydentem najpotężniejszego kraju na świecie. Dlaczego Brytyjczycy głosowali za brexitem, który przyniesie im same straty? Dlaczego w Polsce przegrali ci, którym podobno mogło zaszkodzić tylko przejechanie zakonnicy na pasach?

Coraz wyraźniej widzimy, że stosowane dotychczas w politycznych analizach kategorie interesów i gospodarczej racjonalności są niewystarczające. Liberalne idee wolności oraz tolerancji wobec inności, której brakować ma osobom głosującym na populistów, również wydają się nie trafiać w sedno współczesnych problemów, a ich skuteczność w zwalczaniu ksenofobii jest mocno dyskusyjna. Dlatego twierdzę, że do politycznego słownika trzeba wprowadzić kategorię obciachu. Postaram się pokazać, że może ona wyjaśnić nie tylko wspomniane wyżej zaskakujące decyzje wyborców, ale też wskazać odpowiedź na parę innych dręczących nas pytań. Dlaczego wzrastają nastroje ksenofobiczne, lewica jest stale w defensywie, a jej postulaty przemawiają wyłącznie do uprzywilejowanych elit? I dlaczego klasa średnia się grodzi a muzykę tradycyjną wyparło disco polo?


Władza obciachu

Teza, że estetyka jest kluczowa dla polityki, nie jest oczywiście nowa – najbardziej znana jest pod postacią teorii dystynkcji Pierre’a Bourdieu. W demokratycznym świecie, w którym teoretycznie wszyscy jesteśmy równi i nikt nie wierzy, że „szlachetnie urodzeni” są innym gatunkiem człowieka a w ich żyłach płynie błękitna krew, klasy wyższe wznoszą estetyczną barierę mającą odróżniać je od prostego ludu. O elitarności nie decyduje już hrabiowski tytuł, lecz gustowanie w odpowiednio trudnych dziełach sztuki oraz wiedza, do czego stosuje się każdy z szeregu widelców. Gdy nikt nie chodzi już w złotogłowiu i gronostajach, drobne detale nadają pozornie zwykłym strojom wykwintny szyk i świadczą o przynależności do wyższych sfer.

Dystynkcja wydaje się kwestią estetyki i kultury, ale tak naprawdę chodzi w niej o władzę – o czym często zapominają osoby, które próbują zastosować teorię francuskiego socjologa do współczesnych politycznych problemów. Na przykład Bartosz Kuźniarz stwierdza, że to właśnie „palące poczucie wstydu wynikające z tego, że wpisane w czyjąś tożsamość poczucie smaku długo było przez innych postrzegane jako śmieszne” dostarcza paliwa „dobrej zmianie”. Jednak jako rozwiązanie proponuje „dyfuzję habitusów”, która miałaby polegać na tym, że lepiej wykształceni doedukują tych mniej obytych co do zasad dobrego smaku i poprawnego zachowania się w towarzystwie. To jednak nie ma prawa się udać, ponieważ funkcją dystynkcji jest właśnie budowanie sztywnego podziału na sfery wyższe i pospólstwo. Dlatego po pierwsze owe zasady dobrego smaku skonstruowane są właśnie w ten sposób, by klasy niższe nie mogły ich przyswoić (na przykład wymagają wieloletniej edukacji i znacznych nakładów pieniężnych), a po drugie, gdyby jakimś cudem im się to jednak udało, natychmiast zmieniono by zestaw warunków, tak by dystynkcja wciąż pozostała zachowana. W świecie, w którym wytyczne dobrego smaku służą za narzędzie klasowej władzy, klasy ludowe po prostu nie mają szansy być kulturalne.

Aby uwidocznić rolę władzy, ale także upokorzenie, jakie wiąże się z estetycznym wykluczaniem, proponuję mówić nie o dystynkcji, lecz o obciachu. Ta pierwsza koncentruje się na klasie wyższej i dlatego wydaje się być kwestią stosunkowo mało szkodliwego snobizmu: chcą się odróżniać, więc noszą ubrania z odpowiednimi metkami i słuchają jedynie wyrafinowanej muzyki – my się tym przecież nie musimy przejmować. Dystynkcja to twierdzenie: „my jesteśmy wyjątkowi”, podczas gdy obciach to szydercze: „jesteście beznadziejni”. Dlatego od obciachu nie da się tak łatwo uciec. Naznacza on tych „gorszych” mówiąc im, że powinni się swego bezguścia wstydzić. I nie chodzi tutaj po prostu o naturalnie wykształcające się różnice między grupami ludzi, takie jak odmienny strój ludowy w sąsiedniej wsi, który nikogo nie czyni gorszym, lecz o narzędzie władzy symbolicznej opartej na upokarzaniu całych grup społecznych.

Sięgnięcie do pojęcia ze słownika nastolatków pozwala lepiej przyjrzeć się mechanizmom, które najjaskrawiej przejawiają się właśnie w tym wrażliwym wieku, gdy akceptacja innych jest dla nas tak ważna. Jak pamiętamy ze szkoły, osoby, którym w ten czy inny sposób udało się osiągnąć wysoką pozycję w grupie, mogą całkowicie arbitralnie decydować, co jest, a co nie jest obciachowe. Jedna pogardliwa uwaga może sprawić, że coś, co wydawało się fajne, ładne czy zabawne, staje się głupie, brzydkie i ogólnie rzecz biorąc beznadziejne. I przeciwnie: ci, którzy mają władzę definiowania obciachu, sami mu nie podlegają, a zatem mogą bezkarnie robić obciachowe rzeczy, nosić obciachowe ubrania i słuchać obciachowej muzyki. Ich decyzja pozbawia owe rzeczy obciachowości – przynajmniej w wykonaniu z zasady wolnych od niej wybrańców. Dlatego dres będący stygmatem „gorszości” chłopaka z blokowiska, stanie się znakiem modowego wyrafinowania, jeśli założy go hipster – i nikt nie pomyli jednego z drugim. Podobnie też nikt nie ośmieli się krytykować skarpetek założonych do sandałów przez szanowanego profesora, chociaż zostaną one bezlitośnie wyśmiane u biznesmena z małego miasta. Gdyby zaś ludzie będący na dole hierarchii władzy obciachu zaczęli nagle wszyscy nosić estetycznie „właściwe” ubrania, bo jakimś cudem byłoby ich na nie stać, natychmiast stałyby się one obciachowe.


Wylęgarnia kiczu

W obciachu nie chodzi zatem o estetykę. Wręcz przeciwnie: obciach niszczy poczucie smaku, gdyż ci, którzy mają władzę definiowania tego, co jest cool, nie muszą się przejmować jego zasadami, zaś inni próbując dopasować się do ich wyroków nie mogą tego robić, jeśli nie chcą ryzykować wykluczającego napiętnowania. Lęk przed obciachem niszczy naszą zdolność tworzenia, bo nie pozwala skoncentrować się na tym, co mamy do powiedzenia i jaka forma najlepiej to odda, lecz zmusza do ciągłego zastanawiania się, co inni na to powiedzą i czy przypadkiem nie zostaniemy wyśmiani, jeśli damy się ponieść emocjom albo zbyt radykalnie podważymy powszechnie akceptowane konwencje. A przecież bez odwagi i autentyczności indywidualnej ekspresji nie ma dobrej sztuki.

Obciach jest trujący na płaszczyźnie indywidualnej, jeśli jednak zmienia się w narzędzie społecznej dominacji, może niszczyć całe dziedziny kultury – i taki właśnie był los muzyki tradycyjnej w Polsce. Przede wszystkim przypomnijmy, że wbrew temu, co wydaje się „oczywiste” w społeczeństwie kształtowanym przez władzę obciachu, aby tworzyć genialne dzieła kultury wcale nie trzeba należeć do „kulturalnych” klas wyższych. Wielka sztuka powstawała w społecznościach ludzkich, zanim wykształciły się w nich systemy klasowe. Owszem, nie każdy miał talent, nie każdy umiał opanować i twórczo rozwinąć lokalne konwencje rządzące artystyczną ekspresją, ale elementarna znajomość kulturowej różnorodności powinna uczyć nas, że odmienność owych konwencji nie oznacza, że niektóre z nich są gorsze. Wykształceni ludzie powinni ponadto wiedzieć, że przyswojenie reguł rządzących danym rodzajem sztuki – konieczne, by móc ją rozumieć i w kompetentny sposób dyskutować o artystycznych walorach tego czy innego dzieła – bywa trudnym, czasochłonnym zadaniem wymagającym znacznej otwartości. Ponieważ jednak twórczość polskiej wsi to w oczywisty sposób obciachowa „wiocha”, więc na przykład Jan Hartman nie jest w stanie sobie wyobrazić, że mogłaby ona rządzić się innymi regułami niż muzyka poważna. A nawet że w ogóle możliwe są tu jakieś reguły, więc oceniając ją bez ich znajomości brzmi równie groteskowo jak cesarz Józef II stwierdzający, że w operze Mozarta jest za dużo nut, albo malarz akademicki stosujący swoje kryteria do oceny dzieł kubistów.

Przede wszystkim w muzyce tradycyjnej często mamy do czynienia ze skalami nietemperowanymi, co sprawia, że dla uszu przyzwyczajonych do klasycznych brzmień wydaje się ona fałszem. Oswojenie się z innego rodzaju harmoniami zajmuje trochę czasu, ale jeśli już się dokona, wtedy jak fałsz brzmią z kolei „wyczyszczone” przeróbki tradycyjnych utworów. Wielu aspektów tradycyjnej muzyki nie da się zapisać w nutach, dlatego wymykają się one percepcji klasycznie wykształconych muzyków i trudno im zrozumieć na przykład, czym miałoby być tempo rubato albo że ozdobnik nie jest oddzielną nutą. Parokrotnie cierpiałam słysząc, jak kapela folkowa gra mazurka w tempie wyrównanym zgodnie z kreskami taktów, czy jak skądinąd utalentowana śpiewaczka operowa wyśpiewuje z taką samą siłą każdą nutę w pieśni kurpiowskiej nie wiedząc, że ozdobniki powinny być tylko delikatnie zaznaczone. Taką wiedzę można zyskać jedynie słuchając wiejskich mistrzyń i mistrzów. W tym celu trzeba jednak pewnej pokory. Trzeba założyć, że ponieważ to ich muzyka, więc to oni wiedzą, jak powinna być wykonywana, a nasze konwencje artystyczne nie są ani jedyne możliwe, ani też najlepsze.

Coś takiego było jednak wykluczone w społeczeństwie, w którym to, co wiejskie, naznaczone zostało gorszością obciachu. Dopóki pani pozostawała panią, a chłopka nawet przez chwilę nie pomyślałaby, że mogłaby być jej równa, odmienne kultury istniały w swoich izolowanych sferach. Natomiast gdy po II wojnie światowej znikły wcześniejsze bariery społeczne i staliśmy się społeczeństwem teoretycznie egalitarnym, do akcji wkroczył obciach. Gorszość wsi wynikająca z jej biedy i dziedzictwa kilku wieków upadlającej pańszczyzny była aksjomatem, którego nie mogły ruszyć oficjalnie głoszone równościowe idee. Jej mieszkańcy nie dysponowali wystarczająco silnym poczuciem własnej wartości, by móc obronić się przed władzą obciachu. Dlatego gdy pełni dobrych intencji modernizatorzy ruszyli na wieś naprawiać jej cywilizacyjne zapóźnienia, postanowili także nauczyć prostych chłopów, jak powinni grać swoją własną muzykę. W tworzonych wtedy zespołach pieśni i tańca dzikie brzmienia zostały wygładzone, rytmy wyrównane, a głosy operowo przeszkolone.

W ten sposób sztuka ludowa została przerobiona na kicz w czystej postaci. Prosta piosenka, za pomocą której można było wyrazić własne smutki lub radości przy zbieraniu jagód czy pasieniu bydła, przeniesiona na scenę i zaśpiewana z egzaltowanym zadęciem, stawała się nieznośną szmirą. Zniszczenie odmiennych konwencji muzyki tradycyjnej i pozbawienie jej bezpretensjonalnej autentyczności odebrało jej artystyczną wartość. Jednocześnie jej wykonawcom wmówiono, że ich własny osąd estetyczny jest z definicji błędny. Jeśli im się coś podoba, to na pewno jest to wiejskie, a zatem gorsze. To, co ładne, musi być miastowe, nowoczesne, a przy tym kiczowato prześliczne, tak jak „właściwa” wersja muzyki ludowej promowana przez zespoły pieśni i tańca. I tak lud został rzucony w objęcia disco polo: aspirującej do światowości tandetnej muzyki wykorzenionych ludzi, którym odebrano ich własne poczucie smaku.

I oczywiście stało się to jeszcze jednym „dowodem” na kulturową niższość ludu, na to, że oświecone klasy wyższe muszą go stale pouczać i kontrolować. A ponieważ pozycja zawsze mądrzejszych „edukatorów” jest niezwykle wygodna, więc podobnie jak firmy farmaceutyczne nie zamierzają dopuścić do eliminacji chorób przewlekłych, tak też owo edukowanie nigdy nie odnosi sukcesu i w magiczny sposób utrzymuje podległość edukowanych. Opisany wyżej mechanizm odbierania ludziom poczucia smaku poprzez wmówienie im, że wszystko, co im się podoba, jest z definicji w złym guście, działa także obecnie. Aby sprostać wymogom narzucanej im „edukacji”, klasy niższe zaczynają udawać kogoś kimś nie są. A ponieważ podróbka zawsze jest gorsza od oryginału, a pretensjonalne aspirowanie do „wielkiego świata” wyklucza autentyczność, nieuchronnym efektem jest kicz. Mechanizm ten działa nie tylko w Polsce: to właśnie podróbki „arystokratycznej” kratki Burberry stały się symbolem pogardzanych brytyjskich chavs.

Przekonanie, że tylko „klasy kulturalne” są w stanie tworzyć kulturę, działa zatem jak samospełniająca się przepowiednia. Wszystko, co zostało stworzone przez klasy ludowe, zostaje albo pogardliwie zdewaluowane albo też przejęte. Bo przecież oprócz kultury tradycyjnej dziełem społecznych „nizin” jest także jazz czy hip-hop. Z klasy robotniczej wywodzili się również The Beatles: najsłynniejszy chyba zespół XX wieku, który zrewolucjonizował muzykę popularną. Jego członkowie zresztą wielokrotnie grali ze stereotypowym postrzeganiem robotniczych „prostaków” i naśmiewali się z klas wyższych mających problem z odnalezieniem się w sytuacji, w której „prole” zostali bożyszczami tłumów. Słynnym przykładem jest wypowiedź Johna Lennona podczas koncertu, na którym obecna była między innymi królowa. Poprosił on słuchaczy z tańszych miejsc o klaskanie, tych bogatszych zaś o potrząsanie biżuterią. 


Obciach: rasizm oświeconej klasy średniej

Obciach jest zatem narzędziem naznaczania klas ludowych, ale jednocześnie jako samospełniająca się przepowiednia stale je wytwarza jako z definicji gorsze. Ich „niekulturalność” ma uzasadniać ich wyzysk, niższą pozycję społeczną – oraz starania klasy średniej i wyższej, by się od pospólstwa odgrodzić. Przypomnijmy, że w analogiczny sposób pojęcie rasy, którego nienaukowość nie budzi już dziś wątpliwości, zostało skonstruowane przez rasizm, by uzasadnić podbój, eksploatację i niewolenie ludzi różniących się od Europejczyków kolorem skóry. Jednak w przeciwieństwie do rasizmu twierdzącego, że predyspozycje do panowania lub niewoli wypływają z rzekomych różnic biologicznych, oparty na obciachu klasizm opiera się na szczytnej idei obrony kultury przed pozbawioną smaku tandetą. Czyż potrzeba odgrodzenia się od prostackiego, agresywnego motłochu nie jest po prostu naturalna? Dlatego chociaż z punktu widzenia etyki nie ma między nimi różnicy, rasizm uznawany jest za całkowicie nieakceptowalny, podczas gdy klasizm ma się świetnie wśród oświeconych i tolerancyjnych klas wyższych.

Dobrym przykładem tego zjawiska jest debata na łamach gazeta.pl zainicjowana przez Grzegorza Sroczyńskiego, który postanowił poruszyć problem odgradzania się klasy średniej od niższych warstw społecznych. Jego zdaniem uniemożliwia to ludziom z różnych środowisk poznanie się, co w rezultacie prowadzi do stereotypów, wzajemnej wrogości – i politycznych zwycięstw populistów. Zdaniem Sroczyńskiego powinniśmy bardziej się integrować z ludźmi innymi od nas, bo dzięki temu nie zaskoczą nas potem całkowicie nieracjonalnymi decyzjami wyborczymi. Podobne poglądy wyrazili w debacie Przemysław Sadura (szkoły powinny być klasowo wymieszane, ponieważ dzieci z klasy średniej podnoszą poziom, na czym korzystają te uboższe, a bogatsze wcale nie tracą), oraz Wojciech Kotecki narzekający, że społeczna jednorodność miejsc takich jak Miasteczko Wilanów jest nużąca i oducza tolerancji dla inności.

Dla równowagi (bo prawda przecież leży po środku!) gazeta.pl opublikowała także parę tekstów zawierających dobrze znaną, wręcz oklepaną, obronę klasy średniej heroicznie niosącej postęp i dobry smak niewdzięcznemu ludowi napierającemu zewsząd ze swoimi krasnalami ogrodowymi. O dziwo nie ukazał się jednak żaden głos osób, przeciwko którym owe ogrodzenia są stawiane. Nikomu nie przyszło do głowy, że można by zapytać, jak się czują ludzie, którzy mieszkając w nieremontowanych od dawna mieszkaniach socjalnych czy komunalnych, do których miastu „nie opłaca się” nawet doprowadzić centralnego ogrzewania, widzą w okolicy bliższej lub dalszej luksusowe budynki i wiedzą, że nigdy nie będzie ich stać na zamieszkanie w nich, bo praca kasjerki, robotnika czy pielęgniarki nie jest tak cenna społecznie jak specjalistki od PR czy bankowca. Jak to jest, gdy droga, którą zwykle chodziliśmy na przystanek czy do sklepu, zostaje nagle przegrodzona płotem? Gdy wiemy, że to właśnie nas nie chcą na tych nowiutkich chodnikach i wystrzyżonych trawnikach? Ale to przecież oczywiste, że takich ludzi nie pyta się o zdanie. Oni nie są stroną tego sporu – chociaż to właśnie ich dotyka owo grodzenie – ponieważ nie są stroną żadnego sporu. Bo „wykształceni oświeceni” nie wyobrażają sobie, że ci prości mogliby mieć swoją perspektywę, że mogliby w ogóle myśleć, a nie jedynie być kupowani „kiełbasą wyborczą”.

Twierdzę, że to właśnie to wykluczenie oparte na władzy obciachu, doprowadziło do zwycięstw różnego rodzaju populistów. Arlie Russell Hochschild w książce „Obcy we własnym kraju” pisze, że wykluczone klasy niższe głosują na prawicę, która niszczy ich miejsca pracy i doprowadza do katastrof ekologicznych rujnujących ich zdrowie, ponieważ lewica kojarzy im się z obroną praw kobiet oraz mniejszości, którą postrzegają jako niesprawiedliwe wpychanie się do kolejki po amerykańskie marzenie. Kolejki, w której oni, uczciwi i religijni, stoją już od jakiegoś czasu. Z kolei z badań Diany C. Mutz wynika, że przyczyną sukcesu Trumpa nie były kwestie ekonomiczne, lecz fakt, że biali, tradycjonalistycznie chrześcijańscy mężczyźni poczuli, że ich status w społeczeństwie jest zagrożony.

Kwestia tego rodzaju wyborów jest z pewnością złożona, postawiłabym jednak tezę, że kategoria obciachu znakomicie uzupełniłaby te badania. Że gdyby spytać wyborców o wykluczenie na płaszczyźnie estetycznej, okazałoby się, że jest ono jedną z przyczyn doznawanego przez nich upokorzenia, być może nawet najważniejszą. Zresztą jedna z rozmówczyń Hochschild sama porusza ten temat stwierdzając, że „liberałowie uważają wierzących w Biblię mieszkańców Południa za zacofanych ciemniaków, wsioków i nieudaczników. Myślą, że jesteśmy rasistami, seksistami, homofobami i do tego pewnie jeszcze grubi”. I właśnie dlatego uwielbia konserwatywnego publicystę Rusha Limbaugha, bo czuje, że jego wyrzekania na feminazistki i „popieprzonych ekologów” bronią ją przed inwektywami liberałów. Podobnie też, jak pisał w głośnej książce The Chavs Owen Jones, estetyczna pogarda jest obecnie głównym sposobem demonizowania klasy robotniczej w Wielkiej Brytanii, które ma usprawiedliwiać jej rosnącą ekonomiczną marginalizację oraz stale zmniejszane nakłady na publiczne usługi społeczne.

Polityczna siła obciachu wynika z towarzyszącego mu palącego wstydu – to niezwykle silna emocja, a pilnie potrzebna obrona zagrożonego nią poczucia własnej wartości wymaga dokładnie takich godnościowych narracji, jakie proponują populiści. Jeśli ludzi przekonują hasła o wstawaniu z kolan i walce z pedagogiką wstydu, jeśli potrzebują uczynić Amerykę „znowu wielką” albo uniezależnić Wielką Brytanię od tłamszącej ją liberalnej i zbiurokratyzowanej Europy, to znaczy, że ich poczucie własnej godności zostało poważnie naruszone i dlatego szukają ratunku w karykaturalnie przerysowanej postaci honoru. Można oczywiście stwierdzić za Dianą Mutz, że owo upokorzenie wynika z sukcesów liberalnych walk o prawa kobiet oraz mniejszości etnicznych i seksualnych, co prowadzi do obniżenia społecznego statusu białych mężczyzn. Takie procesy też z pewnością mają miejsce, ale wyśmiewanie zacofanych amerykańskich rednecks czy polskich wsioków oraz Januszów biznesu również jest niezaprzeczalnym faktem, a poczucie upokorzenia jest jego oczywistą konsekwencją.

Co więcej, wykluczanie na podstawie obciachu jest jedynym rodzajem dyskryminacji, który oświecona lewica nie tylko dopuszcza, ale wręcz uznaje za uzasadniony. W omawianej wyżej dyskusji o grodzeniu się klasy średniej nikt nie stwierdził, że jest ono tak samo złe, jak segregacja rasowa. Krytycy wykluczania klas ludowych z dobrych szkół oraz z przestrzeni publicznej odwoływali się do solidarności i empatii albo też wskazywali, że społeczna integracja jest dla wszystkich na dłuższą metę korzystna. Ale przecież argumenty, które na obronę grodzenia przywołała Kinga Dunin, są dokładnie analogiczne do tych, które wypychają do gett i gorszych szkół mniejszości rasowe w USA. Identyfikująca się przecież z lewicą publicystka pisze, że klasa średnia wybiera mieszkania na grodzonych osiedlach, ponieważ zwyczajnie chce uniknąć „ślizgania się na psiej kupie”, brudu i ciągłych imprez, które jakoby mają utrudniać życie w wymieszanych klasowo okolicach; zaś obchodzi wymogi szkolnej rejonizacji, żeby uchronić własne dzieci przed przemocą w szkołach i stworzyć im możliwości dobrego startu w życiu. Co mogłoby być w tym złego?

Cóż, to samo, co w teoretycznie nielegalnej, ale istniejącej faktycznie w Stanach Zjednoczonych segregacji rasowej motywowanej na przykład tym, że jeśli czarni zaczną mieszkać w okolicy, to wartość naszych domów spadnie, a na ulicach zrobi się niebezpiecznie. Patrząc z zewnątrz widzimy, że tego rodzaju myślenie zakłada podwójne standardy. Z jednej strony milcząco przyjmuje się, że Afroamerykanie mają z zasady większą skłonność do przemocy (i czai się tu nieśmiała sugestia, że może to jednak wrodzone?), a pomija się to, w jaki sposób wzmagana jest ona przez biedę, wykluczenie społeczne oraz brutalność policji. Zresztą jak wiadomo w Polsce też można zostać zgarniętym na komisariat tylko za to, że się stoi na ulicy i ma „niedobry wygląd”. Z drugiej zaś strony, przemoc w wykonaniu „tych gorszych” okazuje się w dziwny sposób bardziej bolesna i oburzająca niż ta doznana od ludzi posiadających odpowiedni kolor skóry czy kapitał kulturowy. Czyż białe dzieci z klasy średniej nie stosują przemocy w szkołach? Czy wykształceni dorośli zawsze po sobie sprzątają i nigdy nie hałasują? Śmiem wątpić. Na przykład jakiś czas temu znacznie zamożniejsza ode mnie znajoma kupiła mieszkanie w centrum Warszawy i zaczęła narzekać na głośne imprezy wyprawiane stanowczo zbyt często przez mieszkającego nad nią znanego aktora.

Stereotypowe postrzeganie osób z grup dyskryminowanych oparte jest na podwójnych standardach: jeśli kobieta zrobiła błąd za kierownicą, to właśnie dlatego, że jest kobietą – wiadomo, że one nie umieją jeździć. Natomiast podobny błąd w wykonaniu mężczyzny zostanie wyjaśniony jego indywidualnymi cechami (niedouczony lub może ryzykant) albo tym, że był po prostu zmęczony. Takie generalizacje są potępiane przez wykształconych i tolerancyjnych, ale jednocześnie za oczywiste uznaje się, że w przypadku klas ludowych to właśnie przynależność klasowa odpowiedzialna jest za to, że ktoś naśmiecił czy zachował się zbyt głośno, natomiast niekulturalne zachowanie kogoś z „naszych” to wyłącznie indywidualny problem tej oto osoby.

Czy można się dziwić, że dyskryminowani przez ludzi mających usta pełne frazesów o równości i tolerancji, podważają same te szczytne idee i swoją wściekłość kierują na tych, których każe się im tolerować? Dlatego sądzę, że skonstruowana przez Hochschild opowieść o tym, jak to beneficjenci akcji afirmatywnych wzbudzają oburzenie wpychając się w kolejkę po American dream, nie jest w pełni adekwatna. Problem leży w tym, że gorsza pozycja w systemie klasowym również powinna być podstawą do podpadania pod takie akcje, jednak ludzi dyskryminowanych pod tym względem spotyka jedynie pogardliwe szyderstwo władzy obciachu. Seksizm, rasizm i homofobia są złe, klasizm jest w porządku. I to właśnie dlatego obciachowa zaczeska Trumpa i jego pomarańczowa opalenizna uczyniły z niego „swojego gościa” umożliwiając milionerowi skuteczne przyjęcie roli obrońcy zwykłych ludzi przed elitami. Z tych samych przyczyn wiele osób odnalazło własne doświadczenia w poczuciu Kaczyńskiego, że wszyscy są przeciwko niemu, oraz w jego urazach z czasów, gdy został spostponowany i wykluczony przez środowisko inteligenckiej Unii Demokratycznej. 


Lewica przeciw obciachowi

Polityczny przekaz prawicowych populistów był skuteczny, ponieważ odpowiedział na istniejącą w społeczeństwie konieczność kompensacji upokorzeń. Dlatego jeśli chcemy sprawić, by tego rodzaju hasła przestały być nośne, musimy zaspokoić potrzeby, na które odpowiadają. Każdy człowiek potrzebuje czuć, że jego perspektywa się liczy, że jest w stanie wnieść coś wartościowego do społeczeństwa. To jednak niszczy władza obciachu wmawiając całym grupom ludzi, że z powodu ich estetycznych wyborów nie warto z nimi gadać. Obciach nie tylko usprawiedliwia wyzysk, ale też decyduje o statusie społecznym. I chociaż walka ze złymi, wyzyskującymi kapitalistami nie jest dla lewicy niczym nowym, dużo trudniej jest zrezygnować z uprzywilejowanej pozycji, jaką daje nam kapitał kulturowy, a nad wykluczonymi często wolimy się pochylać, zamiast z nimi po partnersku współpracować.

Walka z klasizmem jest tak samo konieczna, jak walka z seksizmem, rasizmem czy homofobią, ponieważ jest on równie krzywdzący. Ale dla lewicy stawką jest także sam jej polityczny byt. Często porównując współczesną, mizerną pozycję lewicy do siły przedwojennych partii socjalistycznych stwierdza się, że przyczyną są przemiany gospodarcze zmniejszające rolę sektora produkcji na rzecz usług i pracy umysłowej. Ale nawet jeśli robotników czy rolniczek jest mniej niż kiedyś, nie powinno to powodować ich odwrócenia się od reprezentujących ich interesy partii lewicowych. Jednak jak wspomniałam we wstępie, przekaz lewicy jest obecnie przekonujący głównie dla niewielkiej części uprzywilejowanych klas wyższych i średnich. Twierdzę, że rozwiązanie tej zagwozdki leży właśnie w pojęciu obciachu: ponieważ bycie „wsiokiem” czy „robolem” oznacza, że się jest kimś gorszym, nikt nie chce się identyfikować z ludem. W każdym razie nie lud, lecz tylko co najwyżej ci, którzy niosą ludowi ratunek, a sami nim nie są. I dopóki przynależność do klas ludowych nie stanie się powodem do dumy, lewica nie będzie miała szansy na uzyskanie szerokiego poparcia dla swoich postulatów.

Pochodzenie klasowe widać. W Wielkiej Brytanii rozpozna się je natychmiast po akcencie, w Polsce również zdradza je sposób mówienia czy ubierania się. I powiedzmy z całą mocą, że jest to coś całkowicie niezwiązanego z inteligencją czy dobrym wychowaniem. Jakiś czas temu znajoma opowiadała mi o pewnej doktorantce odróżniającej się od swoich kolegów i koleżanek, ponieważ pochodzi ze Szmulek – jednej z biedniejszych dzielnic Warszawy. I chociaż niewątpliwie ma niezbędne zdolności do pracy naukowej, skojarzenia wywoływane przez jej styl bycia utrudnią jej karierę. Lewica stale podkreśla, że trzeba być wyczulonym na wdrukowane nam przez kulturę skłonności do deprecjonowania osiągnięć kobiet czy osób niebiałych. Nie słyszymy jednak o konieczności pilnowania się, by nie oceniać ludzi po sposobie mówienia czy ubierania się, chociaż przecież jest on tak samo niezwiązany z kompetencjami i kulturą osobistą jak kolor skóry albo posiadanie takich a nie innych narządów rozrodczych. Co więcej, osoby z klas ludowych odróżniają się od większości także w lewicowych środowiskach i to właśnie ten fakt przesądza o „kawiorowości” owych środowisk. Od tego oskarżenia nie da się wybronić wyliczając własne zasługi w walce o ekonomiczne prawa ludzi pracy, jeśli nie podważy się jednocześnie inteligencko-hipsterskiej kulturowej „normy”, która sprawia, że owi ludzie pracy czują się wśród nas obco.

Jak jednak taki proces miałby wyglądać? Czy oznacza to, że mamy całkowicie porzucić własne upodobania estetyczne? Że od dzisiaj ładne jest to, co wskażą osoby z odpowiednim pochodzeniem klasowym? Absolutnie nie. Pomiędzy pogardą obciachu a neofickim przywdzianiem dresu w hołdzie autentycznemu ludowi jest jeszcze sporo miejsca na wzajemny szacunek i partnerską dyskusję. Bo owszem, wbrew temu, co się często mówi, o gustach jak najbardziej można dyskutować. Na przykład w środowisku osób zajmujących się praktykowaniem muzyki tradycyjnej i przywracaniem jej społecznego uznania często spieramy się o estetyczną wartość różnych wykonań czy regionalnych manier – i często pozostajemy przy swoich zdaniach. Zdarza się, że na przykład ktosia nie lubi muzyki wielkopolskiej i koniec – ale wtedy ma też świadomość, że nie jest dobrą partnerką do dyskusji o zaletach tej czy innej kapeli. Osoby lepiej osłuchane z daną tradycją mogą przywoływać różnorakie argumenty, które jednak zawsze mogą się rozbić o indywidualne „do mnie to i tak nie przemawia”. Może się też jednak zdarzyć, że po latach przyznamy rację bardziej doświadczonym dyskutantom, że czyjaś opinia zwróci naszą uwagę na coś, czego sami nie dostrzegliśmy. W ten sposób dyskusja pozwala na wyrobienie sobie własnego gustu (bo moja indywidualna percepcja jest szanowana), ale jednocześnie jest też zbiorowym wytwarzaniem reguł dobrego smaku w danej sferze kultury. Aby to jednak było możliwe, nikt nie może mieć władzy, by z różnicy między nami uczynić narzędzie do zawstydzania i wyśmiewania innych.

W tym celu koniecznie jest zrezygnowanie z uprzywilejowanej pozycji tych, którzy nigdy nie zostaną uznani za obciachowych, bo to komuś innemu przypadła rola etatowego „chama i prostaka”, i z poczucia wyższości, jakie daje wyśmiewanie czyjejś nieznajomości zasad dobrego smaku. Bez tego nie da się zbudować autentycznie egalitarnego społeczeństwa, bo recepta prawicowego populizmu na potrzebę społecznego uznania sprawia, że staje się ono dobrem ograniczonym – żeby ktoś je miał, trzeba upokorzyć kogoś innego. W ten sposób lądujemy w błędnym kole dominacji, w którym zawsze ktoś musi być na dole, a lęk, żebyśmy to nie byli tym razem my, zmusza nas do nieustannej rywalizacji i blokuje nasze możliwości twórcze. Dlatego jeśli już obalimy władzę obciachu, będziemy mogli w końcu wyluzować, co pozwoli nam na przykład docenić prawdziwą diwę, także jeśli akurat będzie koncertować w kuchni.

2 komentarze:

  1. Wspaniały tekst, pouczający, a nie zawiły, pomógł mi wiele zrozumieć! (A ta piosenka fajna w tym wykonaniu!)

    OdpowiedzUsuń