Strony

wtorek, 28 stycznia 2020

Makbet kolonizator



Joanna Gierak-Onoszko, autorka książki o porażających krzywdach wyrządzanych rdzennym dzieciom przez kanadyjski system oświaty, zapytana w wywiadzie, dlaczego ludzie robili takie rzeczy, odpowiada: bo mogli. Ja bym jednak powiedziała: bo musieli. Bo było to logicznym następstwem samego faktu kolonizacji. Owszem, poczucie całkowitej bezkarności wobec pozbawionych praw, odczłowieczonych „dzikusów” było istotnym czynnikiem wyzwalającym niewyobrażalne okrucieństwo: bicie, gwałty, głodzenie czy tortury, takie jak zmuszanie do jedzenia własnych wymiocin. Jednak samo to odczłowieczenie było niezbędnym elementem kolonizacji.

Zagarnięcie czyjejś ziemi i sprowadzenie jej dotychczasowych mieszkańców do roli niewolników jest bowiem zbrodnią, która rodzi kolejne, podobnie jak w szekspirowskiej historii o Makbecie. Jego naiwne przekonanie, że od korony dzieli go tylko jeden precyzyjny cios, okazuje się złudzeniem. Pierwsza zbrodnia prowadzi do kolejnych, niezbędnych, by ją ukryć. Spirala przemocy się nakręca, a zakończeniem może być tylko śmierć tego, kto ją rozpoczął. Ambitne marzenie o potędze kończy w powodzi krwi.

Żeby w ogóle wyruszyć za ocean w celu zagarnięcia cudzej ziemi, trzeba mieć poczucie, że ona się nam należy. Jesteśmy rasą wyższą i pomazańcami bożymi, oni zaś dzikimi podludźmi, którym niesiemy cywilizację. To przekonanie musi być potem stale podtrzymywane, ponieważ zwyczajnie nie da się żyć na równej stopie z tymi, którym ukradło się ojczyznę i wymordowało większość współplemieńców. Są dla nas chodzącymi wyrzutami sumienia, trudno spojrzeć im w oczy. A zatem trzeba te oczy zniszczyć.

Zrobienie tego poprzez dzieci, było oczywiście zbrodnią doskonałą. Dzieci są bezbronne, a ich psychiczne unicestwienie niszczy przyszłość całego ludu. Ponadto ukrycie tego pod przykrywką edukacji pozwalało twierdzić, że to wszystko dla ich dobra. Wiedza i cywilizacja niesiona w darze. Gierak-Onoszko zdaje się przynajmniej częściowo „kupować” wytłumaczenie, że patologie szkół mających „zabić Indianina w dziecku”, jak mówił pierwszy premier Kanady, to wypadek przy pracy. Wynaturzenie systemu, który w sumie miał dobre intencje. Zakonnice czy księża nie mieli po prostu przygotowania pedagogicznego, „byli szkoleni, żeby „głosić słowo Boże”, a nie żeby przetrwać w ciężkich warunkach kanadyjskiej Północy” i radzili sobie, jak umieli, czyli za pomocą przemocy. Błędy i niedopatrzenia, żadne systemowe ludobójstwo.

Opowiadając, dlaczego szkoły te zaczęto wygaszać w latach 60-tych (ostatnią zamknięto dopiero w 1996 roku) Gierak-Onoszko mówi: „Zorientowano się, że eksperyment się nie udał, że absolwenci sobie nie radzą.” Wykorzenieni nie byli w stanie odnaleźć się w swoich społecznościach, ani tym bardziej w białym społeczeństwie, traumy leczyli za pomocą alkoholu i kontynuowali cykl przemocy w swoich rodzinach. „W latach 60. zaczęto podkreślać w licznych raportach, ile tak naprawdę ten system Kanadę kosztuje – te wszystkie zasiłki, koszty leczenia. Stało się jasne, że to się nie opłaca.” 

Nie wiem, jak Wam, ale mnie się zimno robi, jak czytam, że ktoś mógł serio oczekiwać, że taki „eksperyment” się uda. I że niewyobrażalne cierpienie tysięcy dzieci może być ujmowane w terminach kosztów leczenia, które się „nie opłaca.”

Owszem, Kanada musi teraz płacić. Dowiadujemy się, że stworzono cennik, w którym „każda krzywda, każdy przypadek dotykania, gwałtu analnego, waginalnego, za pomocą przedmiotu, każdy rozstrój zdrowia, każda ciąża, każda przemoc psychiczna i duchowa mają przypisane odpowiednie punkty, które są potem przeliczane na dolary.” Chyba niezbyt hojnie, skoro najwyższe odszkodowanie jak dotąd wyniosło 250 tysięcy, a Toby Obed, który je otrzymał, tak czy siak żyje w biedzie, bo sporą część zdążył już przepić. Ojej, czyżby zapomniano o kompleksowym wsparciu psychicznym i terapii choroby alkoholowej? Czyli jak uśmiechnięty premier Trudeau ze łzami w oczach publicznie przeprosił i dobrodusznie przytulił Obeda, to jednak nie zaleczyło mu to wszystkich ran? Dziwne.

Gierak-Onoszko mówi: „Kanadyjczycy wiedzieli od dawna, nie wiedziała tylko Kanada.” I teraz ta piękna, tolerancyjna Kanada zaczyna się z przerażeniem dowiadywać. Jednak na twarzy premiera Trudeau nie widać wstydu. Wstyd pozostaje specjalnością zgnojonych. Poczucie winy, które bardzo często towarzyszy ofiarom przemocy – zwłaszcza jeśli doświadczyły jej jako dzieci – robi się nie do zniesienia, gdy dołącza do niego świadomość, że to samo zrobiliśmy innym. A replikowanie przemocy było świadomą „metodą wychowawczą”: „Starszych chłopców uczono prześladować i gwałcić młodsze dzieci, starsze dziewczynki uczono bić i głodzić młodsze.” Jedną z niewielu skazanych jest siostra Anne Wesley: wychowanka takiej szkoły, która wróciła do niej, by doznaną przemoc przekazywać kolejnym pokoleniom. Czy trzeba dodawać, że jej przełożeni nie ponieśli żadnych konsekwencji?

Czysta, biała Kanada może sobie pozwolić na piękne gesty i ze smutkiem uronić łzę nad wypaczeniami przeszłości, bo oczu, które mogłyby oskarżać, praktycznie już nie ma. Rdzenni mieszkańcy borykając się z biedą walczą o psychiczne przetrwanie po doznanych traumach daleko w rezerwatach, nie brukając swoim widokiem kanadyjskiego dostatku. Pochylenie się nad ich niedolą i wygłaszanie przy okazji różnych uroczystości formułek, że ziemia, na której stoimy, należała do takiego a takiego plemienia, tylko umacnia poczucie własnej szlachetności w potomkach tych, którzy ową ziemię sobie przywłaszczyli. Mogą to robić, bo nie muszą się bać, że owo należenie będzie miało namacalne skutki. Że usłyszą: „won z naszej ziemi!”

O takim szlachetnym spokoju może tylko pomarzyć inny współczesny Makbet, któremu nie udało się aż tak skutecznie zniszczyć oskarżających oczu. Mowa oczywiście o Izraelu. Tak, to również było i jest przedsięwzięcie kolonizacyjne. To, że zagarnięte tereny przed wiekami należały do ich praprzodków, a osadnicy sami byli ofiarami totalitaryzmu, nie dawało im absolutnie żadnego prawa do uznania, że w takim razie tutaj założą swoje państwo, a ci, którzy tu obecnie mieszkają, niech sobie po prostu gdzieś pójdą.

To jedno naruszenie, podobnie jak zbrodnia Makbeta, uruchomiło lawinę, która sprawia, że krwi na rękach jest wciąż coraz więcej, a każda kolejna zbrodnia coraz bardziej przeżera psychikę sprawców. Jak daleko zaszedł kraj, którego ministra może powiedzieć, że wrogiem są wszyscy Arabowie, bo „zaczęli”, i dlatego za ataki powinny odpowiadać także matki zamachowców? Kraj, w którym na ulicznych demonstracjach otwarcie nawołuje się, by „zabić ich wszystkich”? Oburzamy się słysząc o żołnierzach strzelających do dzieci czy dobijających rannych, nie rozumiemy, jak można niszczyć ludziom domy, burzyć studnie, zatrzymywać na checkpointach śmiertelnie chorych jadących do szpitala. To wszystko jednak jest po prostu konsekwencją owego pierwotnego założenia, że skoro potrzebujemy mieć gdzieś własne państwo, to mamy prawo założyć je sobie tu oto. Że ci, którzy tu mieszkają, nie są wystarczająco ważnymi ludźmi, żebyśmy musieli się z nimi liczyć.

Makbet ma zasadniczo dwa wyjścia: albo uznać własną zbrodnię i postarać się za nią odpokutować, albo też zaprzeczać jej i dokonywać kolejnych, by ją ukryć. By udowadniać sobie raz po raz, że ci, których skrzywdził, są pozbawionymi praw podludźmi i na to wszystko zasłużyli. Kanadyjczykom udało się zjeść ciastko i mieć ciastko, bo zniszczyli podbitych na tyle, że uznanie przeszłych zbrodni nie przyniesie im już realnych konsekwencji. Może im jedynie dać poczucie moralnej satysfakcji, jak pięknie sobie radzą z trudną przeszłością. Teraźniejszość ludzi, którzy wciąż nie mogą się podnieść po doznanych krzywdach, została zręcznie usunięta z pola widzenia. Wycenione, zapłacone – z głowy.

Izraelczycy chcieliby osiągnąć to samo: zachować ziemię oraz poczucie własnej moralnej wyższości jako ofiar i nie musieć się mierzyć z wyrządzonymi przez siebie krzywdami. Tylko że Palestyńczyków nie da się tak łatwo wymordować. Nie te czasy, za blisko Europy, poza tym w przeciwieństwie do rdzennych Amerykanów mają gdzie uciekać i w diasporze mogą przechowywać kulturę: oskarżające oczy. A ponieważ Izrael nie zamierza uznawać własnych win, pozostaje mu tylko staczanie się coraz głębiej w otchłań przemocy. Makbeta mogłaby powstrzymać zdecydowana interwencja z zewnątrz, na nią jednak absolutnie się nie zanosi. Owszem, są też w Izraelu nieliczni, którzy z przerażeniem zauważają krew na własnych rękach i sprzeciwiają się okupacji albo odmawiają służby w wojsku. Większość jednak żadnej krwi nie chce dostrzegać, a już na pewno nie zamierza podważać dogmatu, że ziemia, którą sobie wzięli, po prostu im się należała, a zatem to ci, którzy grzecznie się z niej nie usunęli, są wszystkiemu winni.