Joanna Gierak-Onoszko, autorka książki o porażających
krzywdach wyrządzanych rdzennym dzieciom przez kanadyjski system oświaty,
zapytana w wywiadzie, dlaczego ludzie robili takie rzeczy, odpowiada: bo mogli. Ja bym jednak powiedziała: bo musieli. Bo było to logicznym następstwem
samego faktu kolonizacji. Owszem, poczucie całkowitej bezkarności wobec
pozbawionych praw, odczłowieczonych „dzikusów” było istotnym czynnikiem
wyzwalającym niewyobrażalne okrucieństwo: bicie, gwałty, głodzenie czy tortury,
takie jak zmuszanie do jedzenia własnych wymiocin. Jednak samo to
odczłowieczenie było niezbędnym elementem kolonizacji.
Zagarnięcie czyjejś ziemi i sprowadzenie jej dotychczasowych
mieszkańców do roli niewolników jest bowiem zbrodnią, która rodzi kolejne,
podobnie jak w szekspirowskiej historii o Makbecie. Jego naiwne przekonanie, że
od korony dzieli go tylko jeden precyzyjny cios, okazuje się złudzeniem. Pierwsza
zbrodnia prowadzi do kolejnych, niezbędnych, by ją ukryć. Spirala przemocy się
nakręca, a zakończeniem może być tylko śmierć tego, kto ją rozpoczął. Ambitne
marzenie o potędze kończy w powodzi krwi.
Żeby w ogóle wyruszyć za ocean w celu zagarnięcia cudzej
ziemi, trzeba mieć poczucie, że ona się nam należy. Jesteśmy rasą wyższą i
pomazańcami bożymi, oni zaś dzikimi podludźmi, którym niesiemy cywilizację. To
przekonanie musi być potem stale podtrzymywane, ponieważ zwyczajnie nie da się
żyć na równej stopie z tymi, którym ukradło się ojczyznę i wymordowało
większość współplemieńców. Są dla nas chodzącymi wyrzutami sumienia, trudno spojrzeć
im w oczy. A zatem trzeba te oczy zniszczyć.
Zrobienie tego poprzez dzieci, było oczywiście zbrodnią
doskonałą. Dzieci są bezbronne, a ich psychiczne unicestwienie niszczy
przyszłość całego ludu. Ponadto ukrycie tego pod przykrywką edukacji pozwalało
twierdzić, że to wszystko dla ich dobra. Wiedza i cywilizacja niesiona w darze.
Gierak-Onoszko zdaje się przynajmniej częściowo „kupować” wytłumaczenie, że
patologie szkół mających „zabić Indianina w dziecku”, jak mówił pierwszy premier
Kanady, to wypadek przy pracy. Wynaturzenie systemu, który w sumie miał dobre
intencje. Zakonnice czy księża nie mieli po prostu przygotowania
pedagogicznego, „byli szkoleni, żeby „głosić słowo Boże”, a nie żeby przetrwać
w ciężkich warunkach kanadyjskiej Północy” i radzili sobie, jak umieli, czyli
za pomocą przemocy. Błędy i niedopatrzenia, żadne systemowe ludobójstwo.
Opowiadając, dlaczego szkoły te zaczęto wygaszać w latach
60-tych (ostatnią zamknięto dopiero w 1996 roku) Gierak-Onoszko mówi: „Zorientowano
się, że eksperyment się nie udał, że absolwenci sobie nie radzą.” Wykorzenieni
nie byli w stanie odnaleźć się w swoich społecznościach, ani tym bardziej w
białym społeczeństwie, traumy leczyli za pomocą alkoholu i kontynuowali cykl
przemocy w swoich rodzinach. „W latach 60. zaczęto podkreślać w licznych
raportach, ile tak naprawdę ten system Kanadę kosztuje – te wszystkie zasiłki,
koszty leczenia. Stało się jasne, że to się nie opłaca.”
Nie wiem, jak Wam, ale
mnie się zimno robi, jak czytam, że ktoś mógł serio oczekiwać, że taki
„eksperyment” się uda. I że niewyobrażalne cierpienie tysięcy dzieci może być
ujmowane w terminach kosztów leczenia, które się „nie opłaca.”
Owszem, Kanada musi teraz płacić. Dowiadujemy się, że
stworzono cennik, w którym „każda krzywda, każdy przypadek dotykania, gwałtu
analnego, waginalnego, za pomocą przedmiotu, każdy rozstrój zdrowia, każda
ciąża, każda przemoc psychiczna i duchowa mają przypisane odpowiednie punkty,
które są potem przeliczane na dolary.” Chyba niezbyt hojnie, skoro najwyższe
odszkodowanie jak dotąd wyniosło 250 tysięcy, a Toby Obed, który je otrzymał,
tak czy siak żyje w biedzie, bo sporą część zdążył już przepić. Ojej, czyżby
zapomniano o kompleksowym wsparciu psychicznym i terapii choroby alkoholowej? Czyli jak
uśmiechnięty premier Trudeau ze łzami w oczach publicznie przeprosił i
dobrodusznie przytulił Obeda, to jednak nie zaleczyło mu to wszystkich ran? Dziwne.
Gierak-Onoszko mówi: „Kanadyjczycy wiedzieli od dawna, nie
wiedziała tylko Kanada.” I teraz ta piękna, tolerancyjna Kanada zaczyna się z
przerażeniem dowiadywać. Jednak na twarzy premiera Trudeau nie widać wstydu.
Wstyd pozostaje specjalnością zgnojonych. Poczucie winy, które bardzo często
towarzyszy ofiarom przemocy – zwłaszcza jeśli doświadczyły jej jako dzieci –
robi się nie do zniesienia, gdy dołącza do niego świadomość, że to samo zrobiliśmy
innym. A replikowanie przemocy było świadomą „metodą wychowawczą”: „Starszych
chłopców uczono prześladować i gwałcić młodsze dzieci, starsze dziewczynki
uczono bić i głodzić młodsze.” Jedną z niewielu skazanych jest siostra Anne
Wesley: wychowanka takiej szkoły, która wróciła do niej, by doznaną przemoc
przekazywać kolejnym pokoleniom. Czy trzeba dodawać, że jej przełożeni nie
ponieśli żadnych konsekwencji?
Czysta, biała Kanada może sobie pozwolić na piękne gesty i
ze smutkiem uronić łzę nad wypaczeniami przeszłości, bo oczu, które mogłyby
oskarżać, praktycznie już nie ma. Rdzenni mieszkańcy borykając się z biedą
walczą o psychiczne przetrwanie po doznanych traumach daleko w rezerwatach, nie
brukając swoim widokiem kanadyjskiego dostatku. Pochylenie się nad ich niedolą
i wygłaszanie przy okazji różnych uroczystości formułek, że ziemia, na której stoimy,
należała do takiego a takiego plemienia, tylko umacnia poczucie własnej
szlachetności w potomkach tych, którzy ową ziemię sobie przywłaszczyli. Mogą to robić, bo nie
muszą się bać, że owo należenie będzie miało namacalne skutki. Że usłyszą: „won z
naszej ziemi!”
O takim szlachetnym spokoju może tylko pomarzyć inny
współczesny Makbet, któremu nie udało się aż tak skutecznie zniszczyć
oskarżających oczu. Mowa oczywiście o Izraelu. Tak, to również było i jest
przedsięwzięcie kolonizacyjne. To, że zagarnięte tereny przed wiekami należały
do ich praprzodków, a osadnicy sami byli ofiarami totalitaryzmu, nie dawało im
absolutnie żadnego prawa do uznania, że w takim razie tutaj założą swoje
państwo, a ci, którzy tu obecnie mieszkają, niech sobie po prostu gdzieś pójdą.
To jedno naruszenie, podobnie jak zbrodnia Makbeta, uruchomiło
lawinę, która sprawia, że krwi na rękach jest wciąż coraz więcej, a każda
kolejna zbrodnia coraz bardziej przeżera psychikę sprawców. Jak daleko zaszedł kraj,
którego ministra może powiedzieć, że wrogiem są wszyscy Arabowie, bo „zaczęli”,
i dlatego za ataki powinny odpowiadać także matki zamachowców? Kraj, w
którym na ulicznych demonstracjach otwarcie nawołuje się, by „zabić ich wszystkich”? Oburzamy się słysząc o żołnierzach strzelających do dzieci czy
dobijających rannych, nie rozumiemy, jak można niszczyć ludziom domy, burzyć
studnie, zatrzymywać na checkpointach śmiertelnie chorych jadących do szpitala.
To wszystko jednak jest po prostu konsekwencją owego pierwotnego założenia, że
skoro potrzebujemy mieć gdzieś własne państwo, to mamy prawo założyć je sobie
tu oto. Że ci, którzy tu mieszkają, nie są wystarczająco ważnymi ludźmi, żebyśmy
musieli się z nimi liczyć.
Makbet ma zasadniczo dwa wyjścia: albo uznać własną zbrodnię
i postarać się za nią odpokutować, albo też zaprzeczać jej i dokonywać
kolejnych, by ją ukryć. By udowadniać sobie raz po raz, że ci, których
skrzywdził, są pozbawionymi praw podludźmi i na to wszystko zasłużyli. Kanadyjczykom
udało się zjeść ciastko i mieć ciastko, bo zniszczyli podbitych na tyle, że
uznanie przeszłych zbrodni nie przyniesie im już realnych konsekwencji. Może im
jedynie dać poczucie moralnej satysfakcji, jak pięknie sobie radzą z trudną
przeszłością. Teraźniejszość ludzi, którzy wciąż nie mogą się podnieść po
doznanych krzywdach, została zręcznie usunięta z pola widzenia. Wycenione,
zapłacone – z głowy.
Izraelczycy chcieliby osiągnąć to samo: zachować ziemię oraz
poczucie własnej moralnej wyższości jako ofiar i nie musieć się mierzyć z
wyrządzonymi przez siebie krzywdami. Tylko że Palestyńczyków nie da się tak
łatwo wymordować. Nie te czasy, za blisko Europy, poza tym w przeciwieństwie do
rdzennych Amerykanów mają gdzie uciekać i w diasporze mogą przechowywać
kulturę: oskarżające oczy. A ponieważ Izrael nie zamierza uznawać własnych win,
pozostaje mu tylko staczanie się coraz głębiej w otchłań przemocy. Makbeta
mogłaby powstrzymać zdecydowana interwencja z zewnątrz, na nią jednak
absolutnie się nie zanosi. Owszem, są też w Izraelu nieliczni, którzy z
przerażeniem zauważają krew na własnych rękach i sprzeciwiają się okupacji albo odmawiają służby w wojsku. Większość jednak żadnej krwi nie chce dostrzegać, a
już na pewno nie zamierza podważać dogmatu, że ziemia, którą sobie wzięli, po
prostu im się należała, a zatem to ci, którzy grzecznie się z niej nie usunęli,
są wszystkiemu winni.