Strony

czwartek, 22 sierpnia 2019

Nieświęte prawo właścicieli





Jednym z haseł wyborczych PiS było powstrzymanie dzikiej reprywatyzacji oraz zadośćuczynienie skrzywdzonym przez nią osobom. Komisja Weryfikacyjna pod wodzą Patryka Jakiego anulowała wiele decyzji warszawskiego samorządu, obecnie jednak są one podważane przez sądy. W ten sposób nadzieje lokatorów, że mimo wszystko będą mogli pozostać w zajmowanych od lat mieszkaniach, legły w gruzach. Co gorsza, w rezultacie nasiliły się prześladowania ze strony osób roszczących sobie prawa do reprywatyzowanych nieruchomości.

Jednym z bardziej rażących przykładów jest warszawska kamienica przy Lutosławskiego 9, gdzie dokonano już trzech nielegalnych eksmisji, z których jedna skończyła się śmiercią lokatora. Właściciele nie cofają się przed fizyczną przemocą, która pozostaje całkowicie bezkarna: na klatce schodowej dochodzi do pobić, a jeden z lokatorów dostał zawału serca, gdy właściciel pozorował próbę najechania na niego samochodem. Na stronie Komitetu Obrony Praw Lokatorów zamieszczono nagranie pokazujące nielegalne wtargnięcie do mieszkania, podczas którego właściciele zabrali kuchnię będącą na wyposażeniu lokalu, a także uszkodzili pralkę i lodówkę należące do lokatorki.

Brak realnej poprawy sytuacji lokatorów skłania do przypuszczenia, że to nie ich krzywda była głównym motywem działania partii rządzącej, lecz jedynie chęć odebrania reprywatyzacyjnych łupów związanemu z PO warszawskiemu układowi prawniczo-samorządowemu. To nie los osób, których nie stać na mieszkanie na wolnym rynku, tak naprawdę był tu ważny: ustawienie się w roli ich obrońców było jedynie PR-owym zagraniem.

Jedną z przyczyn sprawiających, że w naszym kraju tak niewiele osób potrafi zdecydowanie opowiedzieć się po stronie lokatorów, jest przeświadczenie, że prawo własności jest święte – trudno wystąpić przeciwko niemu zwłaszcza partii, która na sztandarach niesie antykomunizm. To właśnie powszechność tego przekonania sprawia, że społeczne zrozumienie dla problemów lokatorów jest nikłe, a w dyskusjach stale powtarzają się argumenty, że bez prawa własności upadłaby cywilizacja, a poza tym skoro im tak współczujesz, to może zaproś ich, niech mieszkają u ciebie?

Konieczne jest zatem bliższe przyjrzenie się prawu własności, którego uzasadnienie nie jest wcale tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W powszechnym mniemaniu, własność jest pojęciem zerojedynkowym: albo coś należy do mnie albo nie, a jeśli jest moje, to nie należy do nikogo innego. Ten uproszczony obraz daleki jest od prawdy, gdyż własność jest splotem wielu relacji społecznych oraz rozmaitych praw, które często wchodzą ze sobą w konflikt. Nie jest też tak, że właściciel ma prawo zrobić ze swoją własnością, co mu się żywnie podoba: istnieje tutaj wiele ograniczeń i to nie tylko tego typu, że na posiadanej działce nie zawsze można zbudować śmierdzącą fabrykę. W polskim prawie istnieje bowiem instytucja posiadania mająca swoje korzenie jeszcze w prawie rzymskim. Stanowi ona, że sprawowanie fizycznej kontroli nad jakąś rzeczą i władanie nią dla swoich potrzeb daje nam do niej pewne prawa. Na przykład jeśli ktoś narusza nasz stan posiadania, mamy prawo do obrony koniecznej, a policja powinna nas w tym wspomóc. Takie sytuacje, jak opisany wyżej przypadek lokatorki z Lutosławskiego 9, są zatem całkowicie nielegalne, a brak reakcji organów ścigania jest akceptacją dla dziejącego się w biały dzień bezprawia.

Własność wydaje się być podstawą naszego człowieczeństwa. Dzięki kontroli nad pewnymi rzeczami czy zasobami mamy możliwość utrzymania się przy życiu. Własność wyznacza granice prywatności chroniące nas przed obcą ingerencją i w ten sposób jest fundamentem naszej jednostkowej godności, autonomii i wolności. Jednak odpowiedź na pytanie, dlaczego właściwie mielibyśmy mieć prawo posiadania pewnych rzeczy w sposób, który odbiera innym możliwość ich użytkowania, nie jest wcale taka oczywista.

Jednym z filozofów, którzy postawili sobie to pytanie, był John Locke. Jego zdaniem prawo własności wynika po pierwsze z uprawnienia „do zachowania samych siebie, a w konsekwencji do jedzenia i picia oraz do innych takich rzeczy, jakich natura wymaga do ich utrzymania”, po drugie zaś z naszej pracy, która sprawia, że własnością człowieka staje się „cokolwiek […] wydobył on ze stanu ustanowionego i pozostawionego przez naturę, złączył ze swą pracą i przyłączył do tego, co jest jego własne”.

Takie uzasadnienie prawa własności wydaje się na pierwszy rzut oka nie budzić wątpliwości: czyż nie powinniśmy mieć kontroli nad owocami naszej pracy? Czyż istota ludzka napotykając na leśnym krzaku owoce nie ma prawa ich sobie zjeść? Albo kawałek owego lasu wykarczować i zacząć uprawiać tam zboże? Jednak tego rodzaju argumenty odnoszą się wyłącznie do sytuacji, w której mamy do czynienia z terenem lub rzeczami, które nie należą do nikogo, a takie założenie było mocno nierealistyczne już w czasach Locke’a, o obecnej zglobalizowanej rzeczywistości nie wspominając.

Ale nawet gdy mamy do czynienia z rzeczami, do których nikt jak dotąd nie rościł sobie pretensji, prawo pierwotnego zawłaszczenia ma z pewnością swoje granice. Wyobraźmy sobie plemię żywiące się owocami rosnącymi w pewnym lesie. Czy jeśli jakiś jego członek postanowiłby pewnej nocy wyzbierać je wszystkie, by następnie domagać się od swoich współplemieńców zapłaty, uznalibyśmy, że jego niezwykła pomysłowość oraz całonocna praca wymagają ochrony „świętego prawa własności”? Czy może jednak zgodzilibyśmy się, że owo plemię jak najbardziej ma prawo odebrać „przedsiębiorcy” zagrabione dobra wspólne i nauczyć go rozumu, żeby więcej już nie poczynał sobie tak zaradnie?

Czynnik społeczny – uwzględnienie, kto jeszcze korzysta lub mógłby chcieć korzystać z zawłaszczanych przez nas dóbr – musi być zatem kluczowym elementem przy rozstrzyganiu, czy dany przypadek ustanowienia własności prywatnej był usprawiedliwiony i czy powinien podlegać ochronie. Własność nie jest wyłącznie kwestią tej oto jednostki, lecz także innych, na których jej działanie ma wpływ. Jednak kładąc podwaliny pod nowoczesny, indywidualistyczny liberalizm, Locke postanowił wykluczyć tę kwestię ze swoich rozważań uzasadniając to w dosyć kuriozalny sposób. Jego zdaniem, gdyby „zgoda całego rodzaju ludzkiego” na uczynienie swoimi „tych żołędzi czy jabłek” była konieczna, „człowiek głodowałby niezależnie od obfitości dóbr, jakie Bóg mu nadał.” „Gdyby koniecznie wymagano wyraźnej zgody każdego dla każdorazowego zawłaszczenia części tego, co zostało nadane we wspólne władanie, dzieci i słudzy nie mogliby podzielić posiłku, jaki ojciec czy pan dla nich wspólnie przeznaczył bez oznaczenia należnych im części.”

Jak jednak wiemy doskonale z codziennych doświadczeń, w większości przypadków nie trzeba pytać się o zgodę „całego rodzaju ludzkiego”, wystarczy ograniczyć grupę osób, których zdanie uwzględniamy, do lokalnej społeczności – gdzie zazwyczaj zresztą istnieją powszechnie znane zasady, ile komu wolno wziąć dla siebie. Nawet małe dzieci wiedzą, że nie można zjeść całego tortu, tylko trzeba podzielić się z rodzeństwem albo też zostawić smakołyki dla oczekiwanych gości, a naruszenia tych niepisanych reguł są bardzo szybko korygowane i penalizowane.

Obecnie jednak w większości przypadków posiadamy różne rzeczy nie dlatego, że zawłaszczyliśmy coś pozostającego w stanie natury bez właściciela, lecz dlatego, że uzyskaliśmy kontrolę nad tym na mocy różnego rodzaju wymian zatwierdzonych przez prawo. Podobnie też mało kto jest właścicielem owoców swojej pracy, a to, jaki ekwiwalent pieniężny za nią otrzymujemy, zależy od bardzo wielu czynników, również regulowanych przez prawo. Nasza święta własność nie jest zatem kwestią jakiegoś ustalonego z góry, przyrodzonego porządku, lecz jest pochodną obowiązującego w danym społeczeństwie systemu dystrybucji dóbr materialnych. To, ile posiadamy, zależy na przykład od tego, czy i jaka w danym kraju jest płaca minimalna, czy istnieją związki zawodowe i jaka jest polityka społeczna rządu. I nie trzeba chyba nikomu przypominać, że wpływ na uchwalanie tego typu przepisów maja przede wszystkim ci, którym udało się zgromadzić znaczną ilość różnego rodzaju kapitałów: ekonomicznych, społecznych i politycznych.

Prawo było także narzędziem tych, którzy postanowili postawić swoje płoty na ziemiach już zajętych, tyle że przez ludzi na tyle mało ważnych, by można ich było uznać za „nikogo”. Kolonizatorzy zdobywający „nowe światy” polegali oczywiście głównie na nagiej przemocy, jednak czasami postanawiali nadać jej czcigodny walor legalności i prezentowali zdumionym społecznościom lokalnym kawałek papieru, na którym stało, że ich niczyja dotąd ziemia ma już właściciela. Połączenie siły fizycznej oraz politycznego wpływu na tworzenie prawa miało miejsce także podczas procesu grodzenia wspólnych ziem w Wielkiej Brytanii, co doprowadziło do powstania wielkiej własności ziemskiej – oraz armii bezrolnych nędzarzy, którzy stali się niezbędnym paliwem dla powstającego właśnie kapitalizmu.

Moralne uzasadnienie własności pochodzącej z grabieży wydaje się mocno problematyczne, jej zwolennicy radzą sobie z tym jednak wskazując, że w wielkich posiadłościach gospodarka rolna była wydajniejsza, a efektem kolonizacji było przecież zaprowadzenie tam cywilizowanego porządku! Efektywność i postęp są zatem w tego rodzaju wywodach usprawiedliwieniem dla niewyobrażalnego ludzkiego cierpienia i śmierci milionów. Nie wiemy, jak John Locke uzasadniłby prawo do własności opartej na zyskach czerpanych z cudzej pracy, ale prawdopodobnie uznał to za zbędne, ponieważ, jak stale słyszymy, każdy przedsiębiorca doszedł do wszystkiego sam i wypracował swój majątek wyłącznie własną ciężką pracą! Łykamy te oczywiste absurdy nawet się nad nimi nie zastanawiając, ponieważ jak pisali Marks i Engels „myśli klasy panującej są w każdej epoce myślami panują­cymi, tzn., że ta klasa, która jest w społeczeństwie panującą siłą materialną, stanowi zarazem jego pa­nującą siłę duchową. Klasa mająca w swym rozporządzeniu środki produkcji materialnej dysponuje też przez to jednocześnie środkami produkcji duchowej, tak iż na ogół klasie tej podlegają dzięki temu rów­nież i myśli tych, którym do duchowej produkcji brak środków”.

Jeśli jednak wyjdziemy poza „oczywiste oczywistości” ideologii panującej, okazuje się, że uzasadnienia przedstawiane przez liberalnych teoretyków, którzy w dużej mierze bazują na klasycznym ujęciu Locke’a, sypią się w pył, a zza „świętego prawa własności” wyłania się rzeczywistość pełna przemocy, wyzysku i bezwzględnego egoizmu. Czy zatem oznacza to, że własność powinna zostać zniesiona i zabiorą mi ulubionego misia? Może mamy wszyscy mieć wspólne szczoteczki do zębów, majtki i skarpetki? Czy nie mam prawa przynajmniej do własnego pokoju, jeśli nie mieszkania? Własnego łóżka?

Aby uzasadnić prawo do tego rodzaju własności musimy sięgnąć po zupełnie inne argumenty, które szczęśliwie znajdujemy u Hegla. Zdaniem filozofa posiadanie rzeczy jest środkiem, dzięki któremu konstytuujemy się jako osoby – podmioty prawa. Rzecz staje się moja po prostu dlatego, że „wkładam w nią swoją osobową wolę.” Mogłoby to przypominać opisane przez Locke’a zawłaszczenie, gdyby nie pojawiła się tutaj istotna zmiana: moja wola musi zostać społecznie uznana. Ponadto dla Hegla osoba-posiadaczka jest bytem pustym, pozbawionym wewnętrzności. Identyfikowanie się za pomocą jakiejś zewnętrznej rzeczy, która jedynie w przypadkowy sposób związana jest z tym, kim jesteśmy, czyni nas samych bytami „abstrakcyjnie zewnętrznymi.” Dlatego ten sposób pojmowania podmiotowości musi zostać zniesiony na kolejnych etapach dialektyki, gdzie uwzględnione zostają różnego rodzaju powiązania społeczne – od rodziny po społeczeństwo obywatelskie – i w ten sposób z abstrakcyjnych jednostek tworzy się organiczna, wewnętrznie spójna całość, jaką jest Heglowskie państwo. Zniesienie w dialektycznym procesie nie oznacza jednak prostej negacji i własność wciąż pozostaje istotnym czynnikiem tworzącym naszą podmiotowość – musi on jednakże zostać umieszczony w złożonym kontekście społecznych relacji.

Inspirując się Heglowską koncepcją własności Margaret Jane Radin zaproponowała rozróżnienie na własność osobistą i zbywalną.* Ta pierwsza to rzeczy, które kształtują naszą tożsamość, z którymi jesteśmy emocjonalnie związani, dlatego ich utraty nie dałoby się zrekompensować za pomocą finansowego odszkodowania. Dla jubilera obrączka jest wyłącznie towarem, a stratę spowodowaną przez jej kradzież może łatwo wycenić. Zupełnie inaczej natomiast będzie ten sam kawałek metalu postrzegać osoba, dla której jest on symbolem jej małżeństwa. Dla wynajmującego mieszkanie jest po prostu zasobem przynoszącym zysk, podczas gdy dla osoby, która w nim mieszka, stanowi ono jej prywatną sferę, tło jej codziennego życia. Jeśli w jakimś miejscu mieszkamy dłużej, niejako zapuszczamy tam korzenie: staje się ono częścią nas samych, psychiczną podstawą naszego świata, przedłużeniem naszej osobowości. Dlatego, argumentuje Radin, te bardzo odmienne rodzaje własności powinny być inaczej traktowane przez prawo. Co zresztą już w dużym stopniu ma miejsce – pokazuje autorka na przykładzie wybranych amerykańskich przepisów, między innymi chroniących prawa lokatorów.

Rozróżnienie tych dwóch rodzajów własności jest kluczowe, bo to własność rozumiana jako ochrona granic jednostki, jej prywatności i intymności ma silne moralne uzasadnienie. To jej utraty boją się ci, których przerażają hasła równości ekonomicznej, gdyż bez niej tracimy naszą godność, naszą sferę prywatności wolną od ingerencji innych. Zwróćmy uwagę, że uzasadnienia przedstawione przez Locke’a również w gruncie rzeczy odnoszą się do własności osobistej: tego, co niezbędne do przeżycia, co jednostka wypracowała własnym wysiłkiem. Problem polega na tym, że te intuicyjnie przekonujące argumenty zostają potem przeniesione na zupełnie inny rodzaj własności, który służy nie do przeżycia, lecz do sprawowania władzy nad innymi. Nie chodzi tam już wcale o zachowanie własnej godności, lecz o jej odbieranie tym, z których podporządkowania chcemy czerpać zyski. Dlatego broniąc nieograniczonego prawa do własności zbywalnej nie bronimy wcale jednocześnie własności osobistej, ponieważ ta pierwsza często wchodzi w konflikt z drugą, a nawet zwyczajnie ją unicestwia pęczniejąc jej kosztem.

I właśnie to rozróżnienie – częściowo pokrywające się ze wspomnianą wyżej instytucją posiadania istniejącą w polskim prawie – pozwala nam zrozumieć skomplikowany splot relacji własności powstający w sytuacji wynajmowania mieszkania. Uznanie, że jest ono wyłącznie własnością osoby, która ma do niego tytuł prawny, jest obroną własności jako zbywalnego narzędzia zarobkowania, całkowicie pomija zaś własność jako osobistą sferę intymności. Dla czyjegoś zysku ktoś inny zostaje pozbawiony miejsca, w którym znajduje się centrum jego życia, oraz rzeczy niezbędnych do codziennego funkcjonowania.

„Święte prawo własności” służy zatem obronie własności silnych, która jest dla nich narzędziem władzy oraz dalszego bogacenia się, niszczy zaś osobistą własność słabych odbierając im w ten sposób podmiotowość. I nie, nie da się tego uzasadnić szacunkiem dla ludzkiej pracy, bo gdyby to ona była tutaj podstawą, Jolanta Brzeska miałaby tytuł własności do mieszkania, którego obronę przed bezwzględnym kamienicznikiem przypłaciła życiem. Jej ojciec bowiem pracował społecznie przy odbudowie tego domu z wojennych zniszczeń i właśnie dlatego otrzymał w nim przydział mieszkania komunalnego. Niedawno zasłyszałam w parku, jak pewien niemłody już pan ze sporym wzburzeniem mówił swojemu towarzyszowi: „Tyle mieszkań wybudowałem, a nie mam żadnego!”

Chcemy wierzyć, że własność jest zawsze rezultatem czyjejś pracowitości, pomysłowości czy choćby indywidualnego fuksa. Jednak w większości przypadków jej źródła leżą w działaniach takich jak „przedsiębiorcze” zebranie wszystkich owoców w lesie, niezwykle innowacyjne ustawienie płotu na jak dotąd wspólnej ziemi albo też przymusowe sprezentowanie tubylcom cywilizacji. To, że tego typu własność nie opiera się na zasługach, widać szczególnie wyraźnie w sprawie reprywatyzacji. By zostać jej beneficjentem, konieczna była znajomość kruczków prawnych i posiadanie odpowiednich sieci kontaktów, lecz przede wszystkim ogromna bezczelność niezbędna, by za bezcen wyłudzać roszczenia od starszych osób, a także niezakłócona żadnym przebłyskiem empatii bezwzględność, by uzyskane kamienice „czyścić.”

Chociaż zazwyczaj nie jesteśmy w stanie prześledzić źródeł istniejącej własności, nie oznacza to bynajmniej, że jest ona przyrodzonym atrybutem jednostek: że jedni po prostu rodzą się z fabrykami czy kamienicami, tak samo jak inni z talentem matematycznym albo słuchem absolutnym. Własność ma swoją historię, która jest w znacznej mierze historią przemocy. Ci, którzy traktują ją jak fakt naturalny, jedynie wtórnie zaburzany państwowymi interwencjami, bezkrytycznie zamykają na to oczy, nie dostrzegając jednocześnie roli prawa w procesie gromadzenia oraz legalizacji własności.

Własność nie jest wartością absolutną: każdy gest zawłaszczenia danego zasobu musi zostać uznany przez społeczność ludzi, którzy także chcieliby z niego korzystać. Własność zbywalna nie jest zła sama w sobie, ale jej gromadzenie nie może odbywać się kosztem własności osobistej innych, gdyż narusza to ich godność i prywatność, których ochrona jest podstawowym celem oraz uzasadnieniem dla własności prywatnej. Własność to zatem nie dana z góry okoliczność przyrody, lecz instytucjonalnie uwarunkowany fakt społeczny. Współcześnie narzędzia do kształtowania tego rodzaju faktów ma państwo i to na nim spoczywa odpowiedzialność, by zapewnić wszystkim własność niezbędną do godnego życia. Państwo ma tutaj do dyspozycji podatki, prawo pracy, prawo spadkowe, ale może też bardziej bezpośrednio zastosować po prostu wywłaszczenie, które polskie prawo dopuszcza, jeśli wymagają tego ważne cele publiczne.

Jeśli przez daną nieruchomość ma zostać poprowadzona droga, która będzie służyć wszystkim, właściciel ma jedynie prawo do odszkodowania, którego wysokość ustali samorząd. Dekret Bieruta nacjonalizujący grunty w Warszawie również miał na celu dobro publiczne: dzięki niemu można było sprawnie odbudować stolicę nie troszcząc się o żmudne poszukiwania zaginionych w wojennej zawierusze właścicieli lub ich spadkobierców. Można też było zaplanować miasto zgodnie z nowoczesnymi potrzebami i w ten sposób uniknąć komunikacyjnego koszmaru, jakim jest na przykład centrum Krakowa. Owszem, nacjonalizacja tym różniła się od obowiązującego obecnie wywłaszczenia, że właścicielom nie zostały przyznane odszkodowania. Dlaczego jednak nie uznano, że wypłacenie ich spadkobiercom byłoby w tym wypadku wystarczającym zadośćuczynieniem? Tym bardziej, że wiele z „odzyskiwanych” domów było po wojnie ruiną odbudowaną dopiero społecznym wysiłkiem.

Myślę, że przyczyny są dwie. Po pierwsze, kluczowe było tu przeświadczenie, że mieszkanie jest czymś, co każdy „normalny” człowiek powinien posiadać na własność – najlepiej odziedziczyć. Mieszkania komunalne to patologiczny przeżytek po komunie, co widać zresztą po samej nazwie. Jeśli kogoś na mieszkanie nie stać, niech po prostu zmieni pracę i weźmie kredyt! „Normalni” ludzie umieją się postarać, bo jak wiadomo, za marne 6 tysięcy pracować może tylko złodziej lub idiota. Jeśli żyjemy w świecie, w którym 13 tys. ministerialnej pensji oznacza ubóstwo, to system łatwo dostępnych mieszkań komunalnych jest całkowicie zbędną fanaberią dla leni i nierobów.

Po drugie, podstawowe pytanie w powieści kryminalnej brzmi: kto na tym skorzystał? Odszkodowania nie dają możliwości tak spektakularnych wieloletnich zysków, jakie można osiągnąć z wynajmu w rozwijającym się mieście, gdzie na mieszkanie komunalne czeka się wiele lat. Reprywatyzacja skutkowała ponadto dalszym pomniejszeniem zasobu miejskich mieszkań, co – jakże pomyślnie! – tym bardziej windowało ceny najmu i otwierało przed wybranymi istne eldorado. A że po drodze trzeba było zdeptać godność, zniszczyć zdrowie, a nawet odebrać życie jakimś ludziom? Cóż, postęp oraz „przywracanie klimatu przedwojennej Warszawy”, jak ujął to jeden z kamieniczników, muszą mieć swoją cenę.

Obecnie „święta własność” kształtuje się właśnie za pomocą tego typu decyzji. Jeśli mamy do czynienia z ciastem do podziału czy owocami na drzewie, łatwo można stwierdzić, że ktoś wziął więcej, niż mu się należało. Skomplikowana sieć przepisów i rynkowych współzależności sprawia, że znacznie trudniej dostrzec analogiczne działania we współczesnej rzeczywistości. Jednak jeśli ktoś użyje swoich wpływów na władzę i niedostępnych powszechnie informacji, by doprowadzić do uchwalenia prawa, dzięki któremu sam się zawrotnie wzbogaci, inni zaś będą musieli wydawać połowę pensji na najmarniejszy pokój, to jest to co do skutków dokładnie równoważne zagarnięciu dla siebie większości tortu i zostawieniu innym samych okruchów. W tym przypadku jednak zostaje to zamaskowane ideologią odwołującą się do rzekomo niewzruszonych praw ekonomii oraz wychwalającą przedsiębiorczość tych, którzy za pomocą jakże innowacyjnych działań stają się posiadaczami dziesiątek mieszkań, podczas gdy inni naiwnie i niegospodarnie budują ich wiele, a nie mają żadnego.

Takie działania powinniśmy potępiać dokładnie tak samo jak egoistyczne przywłaszczenie sobie dobra wspólnego pozbawiające innych środków do życia. I nie, nie są one nieuniknione. Państwo posiada cały szereg narzędzi, by im zapobiec, jednak w wielu sytuacjach, jak na przykład w sprawie reprywatyzacji, dziwnym trafem nie jest w stanie wpaść na narzucające się rozwiązanie i działa w interesie nielicznych uprzywilejowanych kosztem większości. Dzieje się tak dlatego, bo daliśmy sobie wmówić, że tym samym jest własność osobista, niezbędna nam do godnego życia, oraz własność zbywalna będąca zazwyczaj po prostu narzędziem dominacji i opresji.

I postawiłabym tezę, że to właśnie dlatego prawo własności jest „święte”. To odwołujące się do boskiego porządku określenie służy maskowaniu kryjącej się za rzekomą świętością przemocy. Słowo „święte” pojawia się często tam, gdzie chodzi o obronę hierarchii, które tak naprawdę nie mają żadnego uzasadnienia, dlatego zamiast podawać argumenty, wzbudza się lęk przed bluźnierstwem i ogólną katastrofą, która niechybnie miałaby miejsce, gdyby świętość została naruszona. Ale tym, co naprawdę powinno zostać uznane za święte, jest ludzkie życie i godność. I wbrew pozorom takie idee wciąż istnieją w naszej kulturze, pomimo triumfalnej ofensywy nieświętego prawa własności. Zastanawiając się, w jakich sytuacjach mówimy o „świętym prawie”, postanowiłam spytać o to googla i otrzymałam następującą odpowiedź: 



* Radin używa tutaj słowa fungible, które zasadniczo najlepiej byłoby przetłumaczyć jako „wymienna”, zdecydowałam się jednak na słowo „zbywalna”, aby uniknąć konfuzji z Marksowskim rozróżnieniem na wartość wymienną i użytkową, które tylko częściowo pokrywa się z podziałem Radin.

zdjęcie: Hans Braxmeier, pixabay.com

6 komentarzy:

  1. Wiadomo - w punkt. Zastanawia mnie jednak użycie "świętego prawa własności" w mikroskali - nie tej związanej z wielką prywatyzacją, mieszkaniami czy rynkiem nieruchomości/ działek. Często słyszę argument o tym "prawie" gdy mowa o ustawach krajobrazowych, porządkowaniu ładu przestrzennego miast, czy choćby utrzymaniu koloru elewacji w bloku mieszkalnym. Natychmiastowo pojawia się "święte prawo własności" które mówi - zapracowałem - kupiłem - mam prawo robić co mi się podoba. Czy to mechanizm przemocy wobec biedniejszych? Często Ci którzy tak twierdzą to mali przedsiębiorcy, osoby zdecydowanie nie mające dużego kapitału, czy po prostu uparci wyznający "wolną amerykankę" obywatele twierdzący, że po prostu ze swoją własnością mogą zrobić wszystko co im się podoba.
    Jak święte prawo własności ma się do pojedynczych, mniejszych decyzji ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ten komentarz. Byłam na wakacjach, więc odpisuję z pewnym opóźnieniem.

      Myślę, że owszem, "święte prawo własności" może być równie opresyjne w przypadku drobnych właścicieli. Przykład członka plemienia, który wyzbierał wszystkie owoce, właśnie to pokazuje. I to jest też jedna z przyczyn sprawiających, że nie ma oporu przeciwko tym naprawdę wielkim posiadaczom: drobni właściciele bronią jak lwy "świętej własności", bo dzięki temu mogą potem sami powiedzieć "moje i wynocha!"

      I tutaj właśnie przydaje się spostrzeżenie, że własność nie jest czymś absolutnym, lecz jest kwestią społecznego uznania. Co komu przynależne, kto ile może wziąć dla siebie, ustala się za pomocą różnego rodzaju umów i przepisów, które zwykle kształtowane są przez najsilniejszych, a powinny być tworzone tak, żeby uwzględniały potrzeby wszystkich.

      A przy określaniu tych potrzeb przydatne jest też rozróżnienie Radin, chociaż może w nieco zmodyfikowanej formie. Tzn. jeśli chodzi o prywatny pokój, na który inni nie muszą patrzeć, to jasne, niech go ktoś sobie maluje w dowolnym kolorze - jest to prywatna przestrzeń tej osoby. Ale fasada domu jest już w dużej mierze publiczna, bo inni muszą na nią patrzeć, bo kształtuje charakter otoczenia. Więc nawet jeśli to jest wciąż własność osobista tej osoby i ma ona prawo kształtowania tego domu zgodnie ze swoimi upodobaniami, to tutaj uzasadnione są pewne ograniczenia.

      Rozróżnienie Radin nie zawsze jest jasne. Np. w komentarzu na facebooku ktoś wskazał, że nie mieści się w nim przypadek, gdy ktoś wynajmuje mieszkanie (czyli własność zbywalna), ale sam się w nim wychował, więc jest z nim emocjonalnie związany. Myślę jednak, że pomimo niejasności w konkretnych przypadkach, dzięki temu rozróżnieniu możemy w ogóle zacząć ważyć różne potrzeby wchodzące w konflikt w danym przypadku: na ile fakt, że ktoś ma kontrolę nad jakimiś dobrami, wpływa na innych? Na ile narusza ich prywatność czy godność? To można dalej analizować w konkretnych przypadkach, ale do tego konieczne jest właśnie podważenie "świętości" prawa własności.

      Usuń
  2. Martwi mnie użycie słowa "prywatna" w odniesieniu do własności typu szczoteczka do zębów. To jest właśnie przyczyną tych obaw że co, to teraz szczoteczki też będą wspólne? Przecież i w Polsce pojęcie własności prywatnej dotyczy np. firm. Mówiąc o szczoteczkach, lepiej byłoby zastosować coś jak własność... może osobista?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale wyrażenia "własność prywatna" używa się też do mówienia o szczoteczkach. Jej prawna definicja oznacza wszystko, co należy do osób fizycznych lub niefizycznych - przeciwstawia się jej własność pańtwową. Myślę, że znacznie łatwiej jest przekonywać, jak robię to w tekście, że własność prywatna ma wiele rodzajów i że nie wszystkie są jednakowo uzasadnione moralnie, niż zmusić ludzi do radykalnej zmiany rozumienia tego pojęcia i stwierdzić, że własność prywatna to tylko fabryki i kamienice.

      W moim ujęciu (zapożyczonym od Radin) własność osobista jest podzbiorem własności prywatnej, a nie czymś całkowicie od niej różnym. Bo jest tu ciągłość, a nie jakaś totalna różnica, co pokazuje np. przykład, o którym piszę w odpowiedzi na poprzedni komentarz.

      Usuń