Strony

piątek, 11 października 2019

Polska klasizmem podzielona – i polityczna ślepota badaczy





Mit w pełni obiektywnej, neutralnej światopoglądowo nauki został podważony dawno temu i nikt nie ma już wątpliwości, że uczeni, zwłaszcza w naukach społecznych czy humanistycznych, mogą opowiadać się za pewnymi wartościami czy kierunkami społecznych przemian. Badacze powinni jednak być świadomi swoich ideowych uwarunkowań i uwzględniać je w analizach, gdyż jeśli są one dla nich przezroczyście oczywiste, może to uniemożliwiać im dostrzeżenie wniosków wypływających z ich własnych badań. Z wyższym poziomem uwikłania mamy do czynienia, gdy autorzy teoretycznie wyznający pewne wartości przyjmują nieświadomie sprzeczne z nimi założenia, na przykład gdy identyfikujący się z lewicą badacze za „naturalną oczywistość” uznają neoliberalne dogmaty oraz klasistowskie uprzedzenia.

To właśnie przydarzyło się Przemysławowi Sadurze oraz Sławomirowi Sierakowskiemu w ich szeroko dyskutowanym raporcie „Polityczny cynizm Polaków”. Perspektywa, zgodnie z którą odsunięcie PiS od władzy ma być naczelnym zadaniem stojącym obecnie przed Polską, przenika go tak głęboko, że autorzy nie są w stanie zauważyć tego, co wskazują ich własne badania: że to wcale nie kwestia obrony demokratycznych instytucji jest obecnie najważniejszym problemem polskiej polityki, gdyż zagrożenia dla demokracji są jedynie konsekwencją głębszych podziałów w naszym społeczeństwie. Niemalejące poparcie dla PiS nie jest spowodowane niezrozumieniem doniosłości trójpodziału władzy przez część społeczeństwa, lecz efektem zupełnie innych czynników, dlatego konieczna jest radykalna zmiana zarówno stawianych pytań badawczych, jak i podejmowanych politycznych działań, żeby leczyć chorobę, a nie symptom.

Raport podważa dominujące w liberalnych mediach przeświadczenie, że na PiS głosowali wyłącznie ludzie głupi. Okazuje się, że wyborcy partii rządzącej wyrabiają sobie zdanie o świecie na podstawie różnorodnych mediów i potrafią krytycznie podejść także do przekazów przychylnych swojej partii, podczas gdy wyborcy PO opierają się głównie na TVN. PiS-owcy są też najbardziej zaangażowani w demokratyczne procesy, to „jedyny elektorat aktywnie szukający kontaktu z politykami, chodzący na spotkania z nimi albo z członkami partii”. Są oni ponadto świadomi konieczności istnienia równowagi w polityce i demoralizujących konsekwencji posiadania pełni władzy, dlatego nie chcieliby, by ich partia zdobyła większość konstytucyjną.

Oczywiście to bardzo dobrze, że dzięki badaniom Sadury i Sierakowskiego teza, że „lud jest głupi” została empirycznie obalona. Jednak powszechność tego przekonania sprawia, że narzucają się tutaj pytania kluczowe, jeśli mamy się zmierzyć z politycznymi wyzwaniami stojącymi przed polską demokracją. Jakie są konsekwencje tego, że znaczna część naszego społeczeństwa została napiętnowana łatką głupich i niedojrzałych do demokratycznych wyborów? Jakie w ogóle są źródła tego krzywdzącego stereotypu, skoro fakty mu przeczą? Autorzy nie zadają tych pytań, chociaż odpowiedzi można znaleźć w innych miejscach ich własnego raportu. Jednak ideologiczna ślepota uniemożliwia im połączenie kropek i wyciągnięcie wniosków.

Z raportu dowiadujemy się bowiem, że „zwolennicy PO wobec wyborców PiS mają stosunek pogardliwy. […] Twardych wyborców PO politycy i wyborcy PiS śmieszą i przerażają jednocześnie. Zamiast elementarnego poczucia wspólnoty występuje relacja: cywilizowani versus barbarzyńcy.” „Tożsamość twardego elektoratu PO wspiera się na satysfakcji z posiadania wyższego statusu społecznego, wielkomiejskości i europejskości. Bycie ‘przeciwko PiS’ ma być tego oczywistym wyrazem.”

Tak, dobrze czytamy: przeświadczenie o własnej wyższości nad PiS-owcami nie jest po prostu jednym z wielu wyznawanych przekonań, lecz samą podstawą tożsamości wyborców PO. Co więcej, jeśli bycie przeciwko PiS uznawane jest przez nich za warunek konieczny inteligencji oraz kulturowej wyższości, to popieranie partii rządzącej z definicji świadczyłoby o głupocie i barbarzyństwie.

Stwierdzenie tych prawidłowości, nie prowadzi jednak badaczy do wniosku, że wyborcy PO mają ze sobą poważny problem – a Polska z nimi. Nie zastanawiają się, jak możliwe jest poczucie wspólnoty celów i interesów w społeczeństwie, w którym jedna część buduje swoją tożsamość na pogardzie wobec innej. Zamiast tego w innych miejscach raportu jego autorzy podważają zaobserwowane przez siebie prawidłowości i sugerują, że wyborcy PiS w swoim przewrażliwieniu ową pogardę po prostu sobie wymyślili. Na przykład pisząc o ich resentymencie badacze stwierdzają, że jest on „odpowiedzią na pogardę, jaką w przekonaniu tych wyborców żywią wobec nich przedstawiciele środowisk liberalnych.” (podkreślenie moje) Chociaż już opublikowany kilka miesięcy temu raport Centrum Badań nad Uprzedzeniami pokazywał, że to wyborcy PO mają bardziej negatywny stosunek do wyborców PiS niż na odwrót, Sadura i Sierakowski z jakichś przyczyn czują się w obowiązku tuszować wrogość tych, którym w publicznym dyskursie z definicji przypada rola oświeconych i kulturalnych. Uprzedzeni bywają przecież wyłącznie niewykształceni i zacofani zwolennicy partii rządzącej!

Podobnie też w raporcie zaznaczona, ale jednocześnie zbagatelizowana, zostaje kwestia konfliktu wieś-miasto. Jak widzieliśmy wyżej, wielkomiejskość jest kluczowym elementem tożsamości wyborców PO oraz jednym z czynników, dzięki którym czują się lepsi od swoich przeciwników politycznych. Z kolei dla wyborców PiS „najsilniejszą motywacją wydaje się niechęć, a nawet nienawiść do PO i partii lewicowych uważanych za reprezentantów wielkomiejskich elit.” „Wyborcy PiS swoich przeciwników wprost identyfikują jako ‘średnie i duże miasta’.” Autorzy raportu piszą, że jest to „konsekwencja między innymi pojawiających się w debacie publicznej i kulturze masowej (np. serialach) uproszczeń tłumaczących spór między PO i PiS jako konflikt między Polską wielkomiejską i prowincjonalną.” W ten sposób za pomocą słowa „uproszczenie”, sugerującego po prostu nie dość dokładną analizę sytuacji, badacze bagatelizują klasistowskie uprzedzenia, które przecież są stale wyrażane w przestrzeni publicznej i to także przez osoby cieszące się społecznym autorytetem albo nawet posiadające tytuły naukowe. Wystarczy wspomnieć niedawną wypowiedź Jerzego Stuhra o potomkach chłopów folwarcznych, albo jadowicie klasistowskie artykuły Jana Hartmana.

Lewicowi socjolodzy nie powinni mieć wątpliwości, że bycie obiektem tego rodzaju uprzedzeń jest równie krzywdzące, co bycie ofiarą seksizmu, rasizmu czy homofobii. W ich raporcie próżno jednak szukać potępienia dla przeświadczeń o gorszości mieszkańców mniejszych miejscowości. Konflikt wieś-miasto jest dla nich problemem wyłącznie dlatego, że wyższościowa postawa „twardego jądra” wielkomiejskich wyborców PO zniechęca jej potencjalnych zwolenników spoza metropolii. Czytamy, że „powiązanie tożsamości politycznych z cywilizacyjnymi i klasowymi nie jest korzystne dla sił demokratycznej opozycji.” Nie dowiadujemy się jednak, jak bardzo niekorzystna dla mieszkańców prowincji jest konieczność mierzenia się ze stereotypem zacofanej „wiochy.” Jak wpływa na ich życie fakt, że w polskiej polityce domyślnie przyjmuje się perspektywę dużych miast, a problemy wsi, na przykład transportowe wykluczenie, zazwyczaj są ignorowane? Czyż jako zwolennicy demokratycznych wartości nie powinniśmy się cieszyć, że w końcu znalazły one swoją reprezentację w polskiej polityce?

Z raportu Sadury i Sierakowskiego wynika zatem, że klasistowskie uprzedzenia są kluczowym czynnikiem wytwarzającym podziały w polskim społeczeństwie. Autorzy nie wyciągają jednak tego wniosku i deprecjonują prowadzące do niego dane, ponieważ zmuszałoby to ich do podważenia dogmatu, że wyborcy PO są oświeceni, tolerancyjni i przepełnieni szacunkiem dla demokratycznych wartości. Jeśli okazałoby się, że tak naprawdę pogardzają znaczną częścią społeczeństwa i uważają, że perspektywa owych zacofanych innych nie powinna mieć swojej reprezentacji zarówno w parlamencie, jak i w debacie publicznej, to okazałoby się, że to oni są zagrożeniem dla polskiej demokracji. Jak można by wtedy walczyć z nimi o odsunięcie PiS od władzy? I po co? Dogmaty liberalnej polityki rozsypałyby się w pył.

Raport opiera się jednak na jeszcze jednym liberalnym dogmacie: na założeniu, że głosowanie na partię, dzięki której poprawi się nasza sytuacja materialna, jest czymś niskim i egoistycznym. Państwo nie powinno w ogóle zajmować się dobrobytem jednostek czy grup, lecz jedynie dbaniem o podstawowe wolności, wśród których ta ekonomiczna zajmuje poczesne miejsce. Zgodnie z tym przekonaniem, odpowiedzialną politykę prowadzi się dbając o dobrostan bytu wyższego zwanego „gospodarką”. Natomiast próby poprawy sytuacji ekonomicznej tych, którym owa „gospodarka” nie raczyła sypnąć groszem sama z siebie, są niebezpiecznym i lekkomyślnym podważaniem podstawowych praw rządzących światem. Oprócz neoliberalnych dogmatów podstawą takiego sposobu myślenia jest szlachecko-dżentelmeńska zasada, że o pieniądzach się nie rozmawia, bo pieniądze się po prostu ma. Podobnie jak walcząca w powstaniu styczniowym szlachta nie była w stanie zrozumieć, dlaczegóż to chłopi nie chcą przyłączyć się do walki o ojczyznę, która traktuje ich jak niewolników, tak też współcześni syci i uśmiechnięci nie mogą wyjść z oburzenia na pazerny lud, który demokrację sprzedał za 500+.

I postawiłabym tezę, że to właśnie owo brzęczące stale z tyłu głowy potępienie dla sprzedajnego ludu sprawiło, że Sadura i Sierakowski postanowili nazwać opisywane przez siebie postawy wyborców cynizmem. Tak jakby to nie Krytyka Polityczna wydała „Co z tym Kansas?” Thomasa Franka, który pisał, że problemem amerykańskiej polityki jest to, że kwestie ekonomiczne zostały z niej wyrugowane, a frustracja coraz bardziej ubożejących klas średnich i niższych została przekierowana przez konserwatystów na kontrowersje światopoglądowe, takie jak prawo do aborcji czy równość małżeńska dla par jednopłciowych. Myślę, że Frank zdziwiłby się niepomiernie, że wydawcy jego książki nie cieszą się, że w Polsce ludzie głosują na tych, którzy realnie poprawiają ich sytuację bytową. Owszem, w pakiecie z konserwatyzmem kulturowym, ale jak piszą autorzy raportu: „Można odnieść wrażenie, jakby klerykalno-ludowa oprawa była jedynie rodzajem kodu, który na poważnie traktuje tylko mniejszość wyborców PiS.” Większość z nich oczekuje od władzy po prostu, by dzięki jej działaniom wzrastała jakość ich codziennego życia.

Wyborcy PO natomiast chcieliby, żebyśmy się do siebie więcej uśmiechali, żeby nie było tyle podziałów, a także „żeby skończyły się wszystkie remonty wreszcie, żeby były już autostrady, żeby można było żyć jak w nowoczesnym państwie. […] No, po prostu, żeby komfort życia był już ustabilizowany”. Nie, nie chcą, żeby państwo im cokolwiek płaciło – zwyczajnie tego nie potrzebują. Czy jednak rzeczywiście jest to oznaka ich propaństwowego altruizmu? A może niezauważanie, że znacznej części społeczeństwa nie ma się co stabilizować, bo do komfortu życia im daleko, jest jednakowoż świadectwem ogromnego egoizmu?

Po jednej z pierwszych demonstracji KOD, chyba jakoś na początku 2016 roku, zziębnięte weszłyśmy z koleżanką do pewnej knajpki, żeby się ogrzać i coś przekąsić. Ponieważ wiele manifestantek miało ten sam pomysł, miejsce było zatłoczone i pewni przemili państwo spytali się, czy nie mogliby się do nas dosiąść. Oczywiście nie miałyśmy nic przeciwko. Po pewnym czasie jednak rozmowa o tym, jak to wspaniale, że ludzie wychodzą na ulice i bronią konstytucji przed okropnym PiS-em, skręciła w stronę, która wywołała u nas poważną konsternację. Nasz ewidentnie dobrze sytuowany rozmówca zaczął ni stąd, ni zowąd perorować o tym, jak to się w głowach poprzewracało, bo sprzątaczki chciałyby mieć 20 złotych za godzinę! Za tyle to on sam poszedłby sprzątać!

Nagle we wzniosły nastrój walki o konstytucję wtargnęła brutalna rzeczywistość ekonomiczna. Było to jeszcze przed wprowadzeniem przez PiS minimalnej płacy godzinowej, więc czasy plag sprowadzanych na przedsiębiorców miały dopiero nadejść, jednak ów pan najwyraźniej już je przeczuwał. Dla nas to była wciąż kwestia obrony demokratycznych standardów, ale on już widział, że to wszystko przez to, że głowę podnosi roszczeniowe chamstwo.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nasz rozmówca nie chciałby pracować za 20 złotych za godzinę – a już na pewno nie wykonując tak brudną i ciężką pracę jak sprzątanie. Zakładając pracę przez 160 godzin w miesiącu, dawałoby to jedynie 3200 złotych, a jak słyszeliśmy niedawno, 8 tysięcy to nie są duże zarobki na Warszawę. Ten pan z całą pewnością plasował się raczej w okolicach tego „minimum”, niż owej horrendalnie wysokiej pensji jak dla sprzątaczki, która przecież powinna zasuwać za 1500.

I to jest kolejny aspekt fundamentalnego podziału w polskim społeczeństwie: jego jedna część nie tylko uważa się za lepszą i kulturalniejszą, ale chce do tego zachować swoją „naturalną” ekonomiczną wyższość. Nie może przecież być tak, by sprzątaczka zarabiała tyle samo, co wykształcony pracownik korporacji albo przedsiębiorca! Ba! Nawet połowa ich płacy to dla niej za dużo! Kluczowe pytanie, które powinni sobie zadać lewicowi analitycy, brzmi jednak: a właściwie dlaczego? Autorzy raportu oczywiście go nie stawiają. Natomiast Michał Sutowski zarysowując w wywiadzie z Przemysławem Sadurą alternatywę dla prostego „rozdawnictwa”, mówi, że aby tworzyć w Polsce dobre miejsca pracy i żeby to nie były „proste prace oparte na wyzysku”, konieczna jest edukacja. Milcząco zakłada zatem, że prace, do których niepotrzebne jest wykształcenie, z zasady oparte są na wyzysku.

Czy naprawdę musi tak być? Powszechnie zakłada się, że jeśli ktoś podjął wysiłek wieloletniej edukacji, powinno to zostać odzwierciedlone w wysokości pensji. Owszem, nauka to ciężka praca, ale jeśli mamy do niej predyspozycje i zajmujemy się tym, co nas interesuje, jest to również sposób na samorealizację. Znacznie trudniej o nią, gdy się wykonuje powtarzalne, niewdzięczne i często brudne prace, które przecież ktoś musi podjąć. Ktoś musi sprzątać, wywozić śmieci, opiekować się dziećmi i chorymi, gotować i podawać do stołu, prowadzić autobusy, tiry i pociągi, porządkować papiery w biurze albo pisać tysiące nudnych, organizacyjnych maili. Owszem, takie prace mogą też przynosić satysfakcję, ale czy godna płaca nie powinna być rekompensatą za ich powtarzalność i fizyczny trud? Owszem, ja się więcej uczyłam, ale skoro ty wykonujesz pracę, której ja bym nie chciała robić, a która tak czy siak musi zostać zrobiona, może powinnyśmy zarabiać tak samo?

W rzeczywistości zresztą w wielu przypadkach tak właśnie jest, gdyż pracownicy nauki czy kultury są bardzo często słabo opłacani. Uznaje się jednak, że jest to sytuacja patologiczna i by to podkreślić, stosuje się właśnie porównania do osób wykonujących proste prace. Kto to widział, żeby adiunkt zarabiał tyle co kasjer w markecie! Żeby pisarka zarabiała mniej niż kelnerka albo opiekunka do dzieci?! Jednak chociaż wyższe płace pewnych grup społecznych uzasadnia się wykształceniem, tak naprawdę liczy się tutaj wyłącznie pozycja w hierarchii władzy. To właśnie ten fakt ukrywa odwoływanie się do niepodważalnych wyroków owej mitycznej „gospodarki”, która z sobie wiadomych przyczyn pracę jednych wycenia horrendalnie wysoko, innych zaś poniżej minimum niezbędnego do przeżycia.

Pisząc o cynizmie politycznym Polaków Sadura i Sierakowski wychodzą z założenia, że w polityce powinno chodzić o wyższe ideały, o dobro wspólne i długoterminowe projekty społeczne, a nie tylko doraźne kwestie bytowe. Obrońcy demokratycznych standardów odmieniają przez wszystkie przypadki wolność, ale co z równością, braterstwem i oczywiście siostrzeństwem? Społeczeństwo, w którym jedna część dominuje symbolicznie i ekonomicznie nad inną, nie może przecież być ideałem wspólnoty – z całą pewnością nie dla lewicy. Zresztą także ci syci jakoś nieprzyjemnie czują się w świecie, w którym ich „naturalnie” gorsi współobywatele nie chcą się do nich uśmiechać.

Nie, nie ma cudów, bez realnej równości nie zaczną. Bez niej nie można też mówić o autentycznie wspólnym dobru. Jak można się oburzać, że ludzie myślą w terminach własnych partykularnych interesów, jeśli przez lata tłumaczono im dziejową konieczność zaciskania pasa nakazami mitycznej „gospodarki”, które okazały się prowadzić wyłącznie do finansowych profitów wąskiej grupy kosztem większości? Jeśli przez wiele lat „dobro wspólne” oznaczało pogłębiające się nierówności? Zresztą jeśli ci, którym dotąd przypadł stanowczo zbyt mały kawałek tortu, starają się poprawić swoją sytuację ekonomiczną, to można uznać, że dbają o dobro wspólne przywracając naruszoną przez dominację jednej grupy równowagę.

U źródeł podziałów w polskim społeczeństwie nie leży wcale działalność Jarosława Kaczyńskiego czy propaganda TVP – są one jedynie wtórnymi epifenomenami przeżerających polskie społeczeństwo konfliktów i uprzedzeń klasowych. Jak pokazują omawiane wyżej badania, nienawiść i pogarda płyną od tych, którzy skorzystali na transformacji, w stronę tych, których kosztem odnieśli oni swój sukces. Wyedukowani i światowi protekcjonalną niechęcią darzą niewykształconych i zacofanych, za których przecież stale muszą się wstydzić. Tak, oczywiście adresaci tych emocji nie odpowiadają na nie przyjaznym uśmiechem, ale to nie w nich leży przyczyna podziałów, lecz w tych, którzy w obecnym porządku dominują zarówno pod względem ekonomicznym, jak i symbolicznym.

I to oni są odpowiedzialni za to, by te podziały zasypać. Aby to zrobić, muszą zrezygnować z własnych przywilejów, czyli oddać swój monopol na rozumność i przyjąć do wiadomości, że obciachowi i niewykształceni mogą być co najmniej tak samo albo nawet bardziej racjonalni niż oni. Przede wszystkim zaś muszą zaakceptować to, że za ciężką pracę należy się godna zapłata, także jeśli jest to niewymagająca długotrwałej edukacji praca fizyczna. Że jeśli chcą naprawdę obronić demokrację, muszą zrezygnować z dzielenia ludzi na tych, dla których 8 tysięcy na miesiąc to podstawowe minimum, oraz tych, dla których 3 tysiące to roszczeniowa rozpusta. Nawet jeszcze więcej: muszą całkowicie zrezygnować z poczucia własnej wyższości.

PiS ma władzę tylko i wyłącznie dlatego, że jak dotąd nie znalazła się partia, która zajęłaby się problemami wykluczonych klasowo. To właśnie dlatego, że całkiem słusznie nie ufają oni partiom tworzonym przez uprzywilejowanych, którzy czują się od nich lepsi, PiS ma owo słynne „teflonowe” poparcie. Nie ma z kim przegrać, bo nikt nie traktuje poważnie klasowych uprzedzeń i ekonomicznych nierówności. Wyjątkiem jest tutaj jedynie Razem, ale wielkomiejski rodowód większości polityczek i działaczy tej partii sprawia, że mieszkańcom mniejszych miejscowości trudno jest uwierzyć, że akurat ci „miastowi” będą godni zaufania. Poza tym nawet rozumiejąc konieczność zajęcia się problemami wykluczonych ekonomicznie i symbolicznie, często trudno jest przeskoczyć kulturowe nawyki komunikacji, a wpajane nam od dziecka przekonanie, że kulturalni i wykształceni mieszkańcy dużych miast są lepsi od prostych „wieśniaków”, zostaje gdzieś z tyłu głowy, nawet jeśli staramy się z nim walczyć. Ten kulturowy przywilej sprawia, że lewicy trudno jest rozmawiać z ludem na równej stopie i przekonać do siebie ludzi, o których prawa się upomina.

Walka z klasizmem jest trudna, żeby jednak została podjęta, problem musi w ogóle zostać postawiony, a jak widzimy na przykładzie raportu Sadury i Sierakowskiego, zamykanie na niego oczu wciąż jest częste nawet w środowiskach teoretycznie identyfikujących się z lewicowymi wartościami. Tworząc ideologiczne profile wyborców różnych partii badacze pytają o stosunek do uchodźców, praw kobiet czy osób nieheteronormatywnych, a przecież pytania o klasizm również powinny być oczywistym elementem tego rodzaju wywiadów. Podobnie też powinno się badać stosunek do godnych płac dla osób wykonujących prace niewymagające wykształcenia: jaka część badanych potrzebuje budować własne poczucie wyższości na swoich „naturalnie” większych zarobkach?

Raport Sadury i Sierakowskiego pokazuje wyraźnie, co trzeba zrobić, aby wygrać z PiS, chociaż analizy badaczy rozmywają diagnozę wypływającą z zebranych przez nich danych. To, czego potrzebują wyborcy tej partii to ekonomiczne bezpieczeństwo i poczucie godności, które zostały im odebrane przez rządy opierające się na neoliberalnych dogmatach oraz przez klasową pogardę mającą swoje źródła jeszcze w szlacheckim ucisku chłopów. Dlatego walka z PiS opierająca się na upartym powtarzaniu klisz o roszczeniowych pracownikach i ciemnym, sprzedajnym ludzie nie ma najmniejszych szans na sukces. Może jedynie przysporzyć tym więcej zwolenników partii, która bardzo zręcznie wykorzystuje ekonomiczne i kulturowe podziały, by dążyć do własnej politycznej dominacji i przy okazji narzucić polskiemu społeczeństwu konserwatywne wartości.

Ale przede wszystkim trzeba pamiętać, że koniecznym warunkiem prawdziwej demokracji, w której dba się o dobro wspólne, a nie jedynie próbuje wyszarpać dla siebie jak największy kawałek zawsze zbyt krótkiej kołdry, jest wzajemny szacunek. Jeśli jakaś grupa buduje swoją tożsamość na poczuciu własnej wyższości wobec innych, to jest ona zagrożeniem dla demokracji. I trzeba wyraźnie powiedzieć, że taką grupą jest obecnie znaczna część wyborców PO.

Z klasizmem trzeba walczyć w zdecydowany sposób, gdyż takie postawy łatwo się rozprzestrzeniają. Na przykład Dominika Marel, która uczy etyki od 20 lat, od kilkunastu w Społecznej Szkole Podstawowej i Społecznym Gimnazjum nr 16 w Warszawie, mówi: „Nasza szkoła jest szkołą społeczną, z czesnym. W większości mamy więc młodzież zamożną. Zauważyłam rosnąca pogardę młodych dla biedy; przekonanie, że biedny jest sam sobie winien, że sobie na nią zasłużył. […] Na lekcjach wyraźnie widać, że uczniowie wynoszą z domu stereotypy, przekonania, które są zasłyszane od rodziców. Powtarzają je, choć nie rozumieją do końca znaczenia i nie potrafią swojego poglądu uzasadnić. Staram się ich skłaniać, by przeanalizowali pojęcia, którymi się posługują. Tak właśnie było, kiedy poprosiłam dzieci z trzeciej klasy, aby ułożyły z klocków Lego „nienawiść”. Byłam zdziwiona i przerażona, że większość dzieci ułożyła trzy postacie – symbole nienawiści. Były nimi PiS, uchodźca i żul. To były obiekty ich nienawiści.”

Jeśli nie zajmiemy się rugowaniem tego typu postaw w mediach i w społeczeństwie, młodzi będą coraz częściej nimi przesiąkać, a wtedy PiS może rządzić jeszcze kilkadziesiąt lat. Bo to właśnie klasowa pogarda jest fundamentalnym zagrożeniem dla polskiej demokracji.