Spore poruszenie wywołał opublikowany w zeszłym tygodniu w
Gazecie Wyborczej artykuł Bartosza Kuźniarza pt. „A co, jeśli Polacy są głupi? Mamy takiego wyborcę, jakiego sobie wychowaliśmy”. Media związane z prawicą oburzając się, że znów obraża się naród polski,
podawały dalej ripostę Patryka Jakiego: „Jest prosta odpowiedź. Zlikwidować
wybory i demokrację.” Wprawdzie tytuł został nadany przez redakcję bez
konsultacji z autorem i obecnie został on zmieniony na „Szlachetnego ludu już
nie ma”, ale stwierdzenia „suweren jest głupi” i „problemem jest sam lud” w artykule
się pojawiają, a jego główną tezą jest, że źródłem owej głupoty jest
konsumpcjonizm napędzany przez kapitalistyczną żądzę zysku. Bez „twórczej”
interwencji redakcji tekst z pewnością zyskałby mniejszą sławę, ale nawet jeśli
nieco karykaturalnie wyostrzyła ona zamysł autora, to nie można powiedzieć, by
go radykalnie zafałszowała. Zresztą owa dosyć kuriozalna fantazja o
„szlachetnym ludzie”, która obecnie figuruje w tytule tekstu, również w
pokrętny sposób wiąże się z owego ludu upupianiem.
Ale skoro już padło stwierdzenie, że Polacy są głupi, warto przyjrzeć
się bliżej jego roli w toczących się od pewnego czasu dyskusjach. Sugestie, że
władzę głupiego ludu dobrze byłoby nieco ograniczyć w obronie (a jakże!)
demokratycznych wartości, przeplatają się z argumentami zwolenników PiS, że sprzeciw
wobec działań partii rządzącej podważa jej demokratyczny mandat i w ten sposób
obraża lud, który wyniósł ją do władzy. Przeciwko tezie o głupocie ludu staje
zatem proklamacja jego głębokiej mądrości. Tak się jednak składa, że żaden z
tych sądów nie jest prawdziwy, dlatego należy jak najszybciej pozbyć się ich z
debaty publicznej, demaskując przy okazji polityczne cele, jakim mają służyć.
Zastanówmy się, co w ogóle miałoby znaczyć zdanie „lud jest
głupi”? W jakich okolicznościach moglibyśmy stwierdzić, że jest prawdziwe lub
fałszywe? Czy lud ma być głupi w całości czy tylko w jakiejś części? Czy na
przykład lud głupi w 60% jest już głupi w ogóle, czy może musi to być co
najmniej 80%? A poza tym: co to jest lud? Czy zaliczają się do niego na
przykład filozofowie, a zatem pisząc „suweren jest głupi” Bartosz Kuźniarz
demaskuje sam siebie? Czy owym suwerenem są także posłowie Nowoczesnej, którzy pracują
w sejmie dopiero od dwóch lat, więc jeszcze nie zorientowali się, jak, panie,
działają te guziki?
Trzeba też zapytać: czym jest głupota? Czy chodzi tylko o
iloraz inteligencji, czy także o jakąś wiedzę? A jeśli tak, to jaką? Czy
zalicza się do niej znajomość teorii filozoficznych i socjologicznych, czy
także rachunku różniczkowego i topologii? Jaki poziom tej znajomości należy
wykazać, aby pozostawać ponad granicą głupoty? I na ile trwale? Bo przecież wiadomo,
że każdy z nas zapomina, myli się i nawet najmądrzejsi ludzie czasami zachowują
się porażająco głupio. Jak częste i jak bardzo kompromitujące mogą być blamaże
filozofów, by wciąż można było nazywać ich mądrymi?
Nawet w przypadku pojedynczej osoby rzadko potrafimy
ustalić, czy jest ona tak po prostu, całościowo głupia czy mądra, a co dopiero
w przypadku ogółu Polek i Polaków. Jakkolwiek by go definiować, lud jest bardzo
różnorodny i bywa zarówno mądry, jak i głupi – wedle bardzo różnych skal i
kryteriów. Dlatego próba oszacowania poziomu owej mądrości oraz głupoty jest
zadaniem skazanym na porażkę, a jedyne sensowne pytania dotyczą tego, w jaki
sposób możemy działać, by głupoty było mniej. Kiedy i w jakich okolicznościach
ludzie zachowują się mądrzej, a jakie mechanizmy powodują, że skądinąd
inteligentni ludzie mówią lub piszą głupie rzeczy?
Jeden z takich mechanizmów omawiałam w poprzednich dwóch
wpisach: posiadanie statusu osoby mądrej, bo się jest, kim się jest, bycie
otoczonym przez pochlebców i pozbawionym zdrowej dawki krytyki sprawia, że
człowiek głupieje. Zobaczmy, jak to działa, na przykładzie standardów
stosowanych przy publikacji przez Gazetę Wyborczą. Jak pisałam w poprzednim wpisie,
redakcja tej gazety zarzuciła mi, że teza, iż pewne perspektywy były wykluczane
z mediów głównego nurtu jest gołosłowna, ponieważ nie podałam konkretnych
przykładów kto, gdzie i kiedy wykluczał i uciszał. Wystarczy przeczytać
jakąkolwiek analizę polityczną, by nie mieć wątpliwości, że jest to mocno
wygórowane wymaganie: zwykle autorzy opisujący społeczne tendencje nie podają konkretnych
przykładów „kto, gdzie, kiedy”. Czy oznacza to, że Gazeta Wyborcza ma po prostu
niezwykle wyśrubowane standardy? Przyjrzyjmy się zatem tezom postawionym przez
Bartosza Kuźniarza i ich uzasadnieniom.
Jak już pisałam, przede wszystkim błędnie stawia on główne
pytanie tekstu, gdyż jego wieloznaczność uniemożliwia udzielenie na nie
sensownej odpowiedzi. Ale poważny problem jest też z centralną tezą, że lud
ogłupiany jest przez kapitalistyczny konsumeryzm. Zwróćmy uwagę, że narodziny
demokracji liberalnej pokrywają się z grubsza z narodzinami kapitalizmu i to
właśnie zachodnie społeczeństwa kapitalistyczne były i wciąż są uznawane za
wzór społeczeństw demokratycznych. Dlaczego kapitalizm tak świetnie wspierający
demokrację przez 200 lat miałby nagle zacząć ją niszczyć na początku XXI wieku?
Autor nie dostrzega nawet tego problemu, a przecież solidne uzasadnienie jego
tez wymagałoby zmierzenia się z tym pytaniem.
Nie pomaga tu także podparcie się drugą tezą artykułu, że media
elektroniczne oraz szum informacyjny płynący z internetu wzmagają procesy
kapitalistycznego ogłupiania. Owszem, istnieją badania pokazujące, że używanie
smartfonów utrudnia koncentrację i w rezultacie pogarsza wyniki w różnego
rodzaju testach. Jednak od takich cząstkowych badań do wniosku o całościowym obniżeniu
poziomu inteligencji w społeczeństwach ery elektronicznej jest bardzo daleka
droga. Tym bardziej, że istnieją także analizy pokazujące, że łatwy dostęp do
informacji, który umożliwia nam internet, czyni nas ogólnie rzecz biorąc
mądrzejszymi. Na pewno jest to złożony i wielowymiarowy problem wymagający
jeszcze wielu badań, dlatego wyciąganie kategorycznych wniosków jest obecnie przedwczesne
i na pewno nie spełnia rygorystycznych standardów uzasadnienia zastosowanych
wobec mnie przez redakcję Gazety Wyborczej.
Podobnie jest z tezą, że internet wraz z kapitalizmem
kształtują w nas poczucie, że nasze pragnienia mogą i powinny być zaspokajane natychmiast.
Przepraszam, czy autor zapomniał, że w kapitalizmie wszystko kosztuje, a ceną
za dobrobyt nielicznych jest bieda większości? Niedojrzałe przekonanie, że
„chcę” ma się bez zwłoki zamieniać w „mam”, może dotyczyć jedynie najbogatszego
jednego procenta – z całą pewnością nie większości ludu! Podobnie
nieprzekonujące jest twierdzenie, że przyczyną wzrostu populistycznych
tendencji jest rozprzestrzenianie się za pomocą internetu rozmaitych bzdur,
uprzedzeń oraz nienawiści wyzwolonej od hamulców towarzyszących osobistej
interakcji. O ile mi wiadomo, internet jest w powszechnym użyciu co najmniej od
początku tego stulecia – dlaczego jego szkodliwe efekty miałyby się ujawnić
dopiero po kilkunastu latach?
W sporą konsternację wprawia także teza obecnie widniejąca w
tytule tekstu. Stwierdzenie, że szlachetnego ludu już nie ma, zakłada, że
kiedyś istniał. Trudno zrozumieć, jak człowiek roszczący sobie pretensje do
naukowości może serio proponować czytelniczkom i czytelnikom takie idealizujące
fantazje i podpierać je anegdotycznymi opisami robotników o „zgrubiałych od
pracy rysach”, od których „bije ludzkie dostojeństwo”. Jeszcze bardziej
zadziwia stwierdzenie, że świadectwem utraty owej mitycznej szlachetności
miałoby być porzucenie przez lud upodobania dla koloru granatowego na rzecz
jaskrawego różu. Serio? Jakoś nie zauważam takiej zmiany. A nawet gdyby autor
przedstawił jakiekolwiek uzasadnienie dla tej dosyć kuriozalnej tezy, trzeba by
jeszcze wykazać, że predylekcja do różu jest świadectwem głupoty czy też braku
szlachetności. Ja na przykład lubię ten kolor. Nie wiem, czy zdaniem autora
fakt, że elementem męskiego stroju ludowego na Biskupiźnie są różowe kurtki,
źle świadczy o tym mikroregionie, ale z pewnością obala tezę, że upodobanie do różu
jest kwestią zepsucia kapitalistycznym konsumeryzmem.
Jak widać zatem, różnica w standardach zastosowanych w
przypadku mojego tekstu i artykułu Bartosza Kuźniarza jest jaskrawa. Jakie są
jej przyczyny? Jedną z nich jest na pewno fakt, że moja teza, że elity same
dostarczyły paliwa dla retoryki Jarosława Kaczyńskiego, była po prostu
niewygodna dla redakcji. Znacznie przyjemniej słuchać o tym, że lud jest
zwyczajnie głupi, a my nie mamy sobie nic do zarzucenia. No, może co najwyżej o
to, że nie sprostaliśmy nieuchronnym dziejowym siłom kapitalizmu połączonego z zawrotnym
rozwojem techniki. Ale jeśli redakcja odrzuca dobrze uzasadniony tekst
zawierający niepożądane tezy zamiast włączyć go do debaty, to znaczy, że robi
dokładnie to, o czym pisałam: wyklucza niewygodne dla siebie perspektywy.
Jednak przyczyna leży także w bardziej prozaicznym fakcie:
kobietom po prostu nie wolno pisać odważnych tekstów opisujących całościowo
naszą rzeczywistość. To dlatego stawia się im niemożliwe do spełnienia
wymagania i wmawia, że tekst bez dokładnego „kto, gdzie, kiedy” jest
gołosłowny. Jeśli w to uwierzą, będą musiały się ograniczyć do skromnych
przyczyneczków, bo oryginalne analizy zazwyczaj wyprzedzają szczegółowe badania
empiryczne, które przeprowadzane są dopiero potem w oparciu o wcześniejsze
teoretyczne pomysły. Simone de Beauvoir pisała, że kobiety nie tworzą śmiałych
syntez, bo żeby to zrobić, trzeba mieć poczucie, że ten świat należy do nas, że
możemy go objąć naszymi myślami. Na coś takiego mężczyźni wciąż nie zamierzają kobietom
pozwalać i jest to jeden z elementów przywłaszczenia sobie przez nich władzy
„objaśniania nam świata”, jak ujęła to w swojej słynnej książce Rebecca Solnit.
Wielcy redaktorzy po prostu źle by się czuli dyskutując o poważnych sprawach z
młodszą od siebie kobietą mającą oryginalne pomysły i potrafiącą je logicznie
uzasadnić.
Natomiast mężczyzna posiadający tytuł naukowy (odpowiednie
koneksje towarzyskie też się przydadzą) zyskuje status mędrca, który im
bardziej dziwnie i niezrozumiale mówi, tym większe uznanie zyskuje dla głębi swych
myśli. I to właśnie ten status prowadzi skądinąd inteligentnych ludzi do
stawiania kuriozalnych tez o istnieniu szlachetnego ludu, który zszedł na psy,
gdy zaczął się ubierać na różowo, do niezauważania oczywistych kontrargumentów
podważających ich tezy i do porzucenia elementarnych standardów logiki
nakazujących przynajmniej z grubsza definiować stosowane terminy.
W ten sposób radykalnie zmniejsza się ilość mądrości w
społeczeństwie, bo aktywność intelektualna jednej jego części zostaje sparaliżowana
wygórowanymi wymaganiami, zaś druga część zostaje ogłupiona otrzymując symboliczne
i ekonomiczne uznanie za snucie całkowicie oderwanych od rzeczywistości, logicznie nieuprawnionych
tez. Co gorsza, jako pochodzące od „mędrca” rozprzestrzeniają się one następnie
w społeczeństwie, prowadząc do jeszcze większego ogłupienia „suwerena”. Z
wielkim niepokojem patrzyłam na dużą liczbę pozytywnych komentarzy i
udostępnień tekstu Bartosza Kuźniarza, ponieważ jego główna myśl jest głęboko
antydemokratyczna, a ponadto wspiera uprzedzenia klasowe i podziały w polskim
społeczeństwie. Jego tekst jest nie tylko słaby filozoficznie, ale przede
wszystkim bardzo szkodliwy politycznie.
Jak uczy logika, problem z terminami wieloznacznymi polega
na tym, że użyte w przesłance mogą znaczyć coś innego niż we wniosku, co
sprawia, że pozornie poprawne rozumowanie jest błędne. Odbiór tekstu przez
osoby sympatyzujące z KODem pokazuje, że przez ów wieloznaczny lud, o którego
głupocie lub szlachetności rozprawia Bartosz Kuźniarz, tak naprawdę rozumie się
wyborców PiS. Podobną manipulację stosuje w wywiadzie Paweł Smoleński sugerując, że to lud jest odpowiedzialny za wygraną PiS i wynikające z niej
zagrożenia dla demokracji. Udzielający wywiadu Paweł Sołtys łyka to jak dziecko
i zaczyna się niemrawo tłumaczyć, że ów lud był lekceważony przez poprzednie
rządy. Fakty mówią jednak, że PiS wygrał we wszystkich grupach społecznych,
także wśród osób z wyższym wykształceniem mieszkających w dużych miastach.
Spróbujmy uporządkować pogmatwaną logiczną strukturę
ukrytych tez i założeń dyskusji o głupocie ludu. Pozornie czysto akademickie
pytanie o poziom inteligencji i dojrzałość suwerena postawione w obecnym
kontekście jest tak naprawdę pytaniem o to, dlaczego wygrał PiS. Ale sposób
zadania go zawiera już w sobie sugestię odpowiedzi: bo głosował tak lud (a nie
na przykład menedżerowie czy inteligenci). A ponieważ istnienie jakichkolwiek
racjonalnych pobudek do niegłosowania na PO jest z założenia wykluczone, więc wniosek
jest jasny: lud jest głupi. Lud daje się łatwo omamić, nie wychowaliśmy ludu
wystarczająco dobrze – my, czyli wychowawcy do ludu nie należący. A skoro
naprawienie tych błędów nie może być natychmiastowe, czy nie powinniśmy jakoś zredukować
temu ludowi możliwości udziału w demokratycznych decyzjach? To konieczne dla
jego własnego dobra przecież!
W ten sposób klasizm łączy się z elitarystyczną
oligarchizacją demokracji, którą opisywałam w poprzednim wpisie. Stwierdzamy,
że jest źle. Kto jest winien? Chamy, bo przecież nie my! Wniosek: trzeba im
ograniczyć możliwości kształtowania naszej wspólnej rzeczywistości. Ale jak wykazywałam,
to właśnie nierówny dostęp do tych możliwości (w sferze zarówno symbolicznej,
jak i ekonomicznej) był przyczyną obecnego buntu różnorakich grup społecznych
przeciwko „normalności ciepłej wody w kranie”. A zatem antydemokratyczne
sugestie obwiniające „chamów” o destrukcję praworządności w Polsce są po prostu
zaaplikowaniem jeszcze większej dawki tego, co pchnęło znaczą część polskiego
społeczeństwa w ramiona Jarosława Kaczyńskiego. Są gaszeniem ognia benzyną.
Tekst Bartosza Kuźniarza sprawia wrażenie, jakby umówił się
z Janem Hartmanem na grę w dobrego i złego policjanta. Po emocjonalnych krzykach Hartmana, że
cham to cham i jest od filozofa głupszy, bo to po prostu oczywiste (chociaż nawet
elementarny kurs filozofii powinien uczyć, że tezy oczywiste bywają często zwyczajnie
fałszywe), wkracza Kuźniarz i dobrotliwie pochyla się nad ludem oraz nad dobrą,
współczującą lewicą. I z pozycji naukowego autorytetu ogłasza ze smutkiem – bo
sam przecież do współczujących chciałby się zaliczać – że „szlachetnego ludu już
nie ma”.
Obaj autorzy na różne sposoby wyrażają też potrzebę
ograniczenia jakże destrukcyjnej władzy ludu. Hartman pisze, że chociaż
demokracja to rządy głupiej większości, to z przyczyn moralnych trzeba jej
bronić. Czyli: dziękuj chamie, że ci jeszcze nie zabraliśmy prawa głosu,
chociaż na nie nie zasługujesz! Natomiast Bartosz Kuźniarz znacznie subtelniej pisze,
że już klasycy demokracji uznawali, że konieczne są instytucjonalne
ograniczenia dla władzy większości, jednak znamiennie zrównuje ją z dzikim
motłochem, którym, wedle słów Tocqueville’a, brzydzi się kasta prawnicza
stanowiąca w demokracji „pożądany pierwiastek arystokratyczny”. Zdaniem Kuźniarza
„przekleństwem współczesnej polityki nie jest brak demokracji […] Problemem
jest sama wola większości.”
Wypada zatem przypomnieć, że ów straszny motłoch w
XIX-wiecznych demokracjach nie miał prawa głosu. Po prostu. Przywilej bycia
uznanym za pełnoprawnych obywateli nie przysługiwał nie tylko kobietom czy osobom
nie białym (w Kanadzie i Australii rdzenna ludność tych krajów uzyskała prawo
głosu dopiero w latach 60. XX wieku!). Klasyczne demokracje opierały się także
na cenzusach majątkowych, które zaczęto znosić dopiero w drugiej połowie XIX
wieku. I jest to oczywiście doskonały punkt wyjścia do rozważań na temat
związków demokracji z kapitalizmem. Ale wnioski z takiej analizy byłyby całkowicie
odmienne od przedstawionych przez Bartosza Kuźniarza. Problem z kapitalizmem
nie polega na tym, że ogłupia on lud wmawiając mu, że na każdą jego zachciankę
powinien natychmiast powstać spełniający ją produkt, także polityczny. Problem
polega na tym, że kapitalizm tworzy hierarchie między ludźmi uniemożliwiając
autentyczną równość we wspólnych rządach naszą rzeczpospolitą – i jest to
wyraźnie widoczne już u samych początków kapitalizmu oraz współczesnej
demokracji.
Przy czym podobnie jak inne wykluczenia, to także dorobiło
się wielu pseudonaukowych uzasadnień. Kobiety nie mogły głosować, bo
twierdzono, że kierują się wyłącznie emocjami a menstruacja odbiera im rozum. Ludzie
o innym niż biały kolorze skóry są niecywilizowanymi barbarzyńcami. A lud jest
dzikim, głupim motłochem. Ta ostatnia teza ma taki sam status naukowy i moralny
jak poprzednie bez względu na to, czy wykrzyczymy ją z hartmanowską arogancją,
czy wysnujemy ze smutno dobrotliwych dywagacji o utracie przez lud szlachetności.
Powiedzmy to wprost: prawdziwa demokracja jeszcze nie zaistniała.
W swoich początkach – czy to w starożytnej Grecji, czy w czasach Oświecenia – wspólnota
obywateli konstruowana była w wykluczający sposób, zaś obecnie równość
uniemożliwiana jest przez to, jaką rolę w wyborach odgrywają zasoby materialne
oraz przynależność do różnego rodzaju elit. Instytucjonalne zabezpieczenia
uniemożliwiające w demokracji przejęcie władzy pewnym grupom (silniejszym
liczbą, zasobami czy brutalną siłą) są niewątpliwie niezbędne. Ale ich obrona
jest kompletnie nieprzekonująca, jeśli podejmują się jej ludzie, którzy używają
ich do podtrzymania swoich klasowych przywilejów. Jeśli broniąc tych
zabezpieczeń jednocześnie w mniej lub bardziej pokrętny sposób opowiadają się za
ograniczeniem części współobywateli możliwości współdecydowania o naszym
wspólnym świecie.
Lud nie jest uniwersalnie mądry ani szlachetny – nie można
czegoś takiego powiedzieć o żadnej grupie ludzi. Jego decyzje nie są wyrocznią,
często się myli i jest podatny na manipulacje. Ale głupota nie omija także
ludzi z tytułami naukowymi, zwłaszcza jeśli uzyskają status „mędrców”. Dlatego
zanim zacznie się „wychowywać lud” dobrze byłoby zacząć od krytycznego
przyjrzenia się własnym tezom i stojącym za nimi uprzedzeniom. Tym bardziej, że
obecnie stawiają one lud w naprawdę trudnej pozycji między młotem a kowadłem. Z
jednej strony są to stare elity, które broniąc instytucjonalnych bezpieczników
demokracji jednocześnie nie zamierzają rezygnować z własnej uprzywilejowanej
pozycji i pomstują na głupi lud, gdy im się ona wysuwa z rąk. Z drugiej zaś konkurencyjne
elity, które krzyczą: dajcie nam pełnię władzy, to uwolnimy was od tamtych! Trzeba
naprawdę wielkiej mądrości, żeby nie dać się wciągnąć w taką manipulację. I
chociaż lud z pewnością nie jest całościowo głupi, boję się, że może nie być wystarczająco
mądry na taki szkopuł.
"Przede wszystkim jednak należy zdefiniować pojęcie mądrości. Nie ma ona nic wspólnego z inteligencją czy nawet wiedzą z poszczególnych dziedzin. Można być ekspertem nawet od filozofii, a jednocześnie być głupcem. Co się więc liczy? Przede wszystkim zdolność krytycznego, nie narzuconego przez innych- środowisko, "autorytety" itp myślenia."
OdpowiedzUsuńhttps://lukfol.blogspot.com/2018/02/glupie-elity-madry-lud.html
Tak, zgadzam się, że umiejętność krytycznego myślenia i znajomość swoich ograniczeń jest kluczowa. Ale myślę, że nieco niebezpieczne jest stwierdzenie, które pojawia się w linkowanym wpisie na blogu, że lud jest mądry. Tzn. owszem, jest to tam z zastrzeżeniami, że stosunkowo i że niestety ogłupiany przez media (także teoretycznie liberalne i postępowe), ale trochę to idzie w stronę idealizowania ludu, które jest tak samo niebezpieczne, jak potępianie go w czambuł.
UsuńPoza tym nie zgadzam się z dewaluacją wiedzy naukowej obecną w tej definicji mądrości. Owszem, ta wiedza często nie wystarcza, czasami prowadzi na manowce, ale inteligencja i bycie ekspertem jednak też często się przydaje - pod warunkiem, że ekspert nie zostanie ogłupiony przez otoczenie nadaniem mu statusu mędrca i bezkrytycznym podziwem.
Rzecz jasna teza "mądry lud- głupie elity" jest "publicystycznie przesadzona", odnosi się też do konkretnej tezy przeciwnej i też dotyczy konkretnej obecnej sytuacji w Polsce. Ja bym chciał żeby była mądra elita, wtedy i lud jest mądrzejszy. Ale jeśli elity zawodzą, nie są mądre- czego będę bronił, że tak jest obecnie w Polsce- to można liczyć jednak na lud, który koniec końców nawet jeśli udziela mu się "głupota" elity, to zachowuje pewne podstawowe "intuicyjne" pokłady mądrości. To lud wybrał PiS nie ze względu na prezentowany światopogląd, ale to że wreszcie jakaś partia przedstawiła program pro-społeczny, uważam za mądrość- głupotą był brak takiego programu i trwanie w neoliberalnej dogmatyce jeszcze z czasów Balcerowicza... Obecnie nawet wielu ekonomistów przyznaje rację że to był dobry kierunek. Wreszcie Polska wyrwała się z neoliberalizmu (choćby trochę) z korzyścią dla społeczeństwa ale i, paradoksalnie dla liberałów- gospodarki (wyższy wzrost, niższe bezrobocie, itp).
UsuńNatomiast nie chodzi mi o dewaluację wiedzy naukowej, ja nic takiego nie piszę! Dewaluuję tylko znaczenie tytułu naukowego dla bycia "mądrym". Pisał o tym już 1929r. Ortega Y Gasset w Buncie Mas. Podkreślał że ogrom wiedzy a zarazem jej specjalizacja powoduje że profesor w danej dziedzinie może być kompletnym ignorantem w innej. Gasset zrównywał właśnie profesorów itp z masami, uznawał ich za część mas. Twierdził że nie ma elit. A na pewno jeśli ktoś uważa że tylko dlatego że ma tytuł profesora może się wypowiadać na każdy temat społeczny/polityczny i jest autorytetem- jest głupcem. A niestety tak to działa u nas. Proszę zobaczyć jakie "autorytety" przywołują polskie media i czym się kierują, bo na pewno nie tym co naprawdę człowiek sobą reprezentuje, a jedynie tytułem a przede wszystkim "pozycją" nazwałbym ją "towarzyską"...
oraz tzw. "medialnością" czyli na ile poglądy są "chwytliwe" społecznie a niekoniecznie mądre...
UsuńZ tym to się w zupełności zgadzam. I też uważam, że wybór PiS koniec końców może wyjść Polsce na dobre. Nie tylko ekonomicznie, ale też dlatego, że prowokuje te wszystkie dyskusje o tym, czym jest demokracja i kto był z niej wykluczany.
UsuńDodałabym tylko, że moim zdaniem elity nie mogą być mądre, bo sam fakt bycia elitą je ogłupia - argumentowałam tak w poprzednim wpisie, w tym jest podobna argumentacja co do ogłupiającego statusu "mędrca". Czyli ujęłabym to tak, że potrzebujemy mądrych ludzi, mądrego społeczeństwa - bez elit.
Wartoby w tej dyskusji rozważyć problem wpływu demokracji na pogłębiającą się elitarność nauki. Być może, paradox, ale rzeczywisty.
OdpowiedzUsuńW dawnych czasach nauka napotykała na ograniczenia (religia, polityka, itp.), ale istniał wybór. Nie było tzw. poprawności politycznej. Uczony, którego tezy nie znajdywały uznania na jego rodzimym uniwersytecie, mógł łatwo znaleźć miejsce w innym zakładzie naukowym. Uniwersytety były finansowane przez lokalnych władców, lub władze miejskie.
Obecnie, w epoce globalizmu, zakłady naukowe finansowane są przez interesy finansów, albo państwa – co na jedno wychodzi. Mało kto wie, że uczeni podważający teorię Globalnego Ocieplenia, Wielkiego Wybuchu, relatywizmu czasu i przestrzeni Einsteina, genetyki, definicji razsizmu, etc., są poprostu usuwani z pracy i z rynku publikacji. Nikt nie waży się podjąć z nimi dyskusji, choć często są to wybitni naukowcy. Gawiedzi przedstawia się zaakceptowane demokratycznie poglądy jako nienaruszalne. Jedynie w rozprawach naukowych półgębkiem wspomina się o konflikcie relatywizmu Einsteina z mechaniką kwantową; ale już podważanie absolutyzmu szybkości światła i względności Czasu jest herezją! Podobnie, Globalne Ocieplenie zastąpiono formułą Zmiany Klimatu, ale ciągle wydaje się setki milionów na światowe konferencje, aby utrzymać mit, który stał się już pośmiewiskiem.
‘Rasizm’ często pojawia się zakamuflowany jako ‘różnice kulturowe’, aby wytłumaczyć permanentne zacofanie Czarnego Lądu i jego mieszkańców – także tych od wieków przebywających już w innych kulturach (Ameryka, Karaiby). Wiążąca się z tym zagadnieniem nauka genetyki też napotyka na problemy ‘poprawności politycznej’.
Wydaje się jednak, że procesy myślowe ‘intelektualistów’ podlegają tym samym prawom, co nieuczonym.
Wybitny fizyk Tom Van Flandern zauważył problem, że eksperci Einsteia tak przyzwyczaili się do diagramów Minkowskiego i myślenia relatywistycznego, że dla nich alternatywny czas globalny i ‘przestrzeń Galileusza’ wydają się bardziej zagadkowe, niż ich własne matematyczne łamańce, odrzucające w równanich pojęcie nieskończoności, i przyjmujące absurdalne rozwiązania osobliwe.