Strony

środa, 26 grudnia 2018

Redakcyjne folwarki


Rafał Woś zaproponował, żeby wzorując się na akcji #metoo ujawniać przypadki mobbingu i niesprawiedliwego traktowania przez pracodawców używając hasztagu #przemocwpracy. Inicjatywa ta jest z pewnością bardzo potrzebna. Chciałabym się w nią włączyć przedstawiając dwie historie z mojej pracy publicystki usiłującej zarobić cokolwiek na pisaniu lewicowych tekstów.

Mój przypadek nie jest typowy i można by powiedzieć, że w ogóle nie podpada pod tę akcję, ponieważ nie byłam zatrudniona w żadnej z redakcji, o których chcę napisać. Jeśli jednak pisanie tekstów jest pracą, a podmiotami płacącymi za nią są redakcje, to mamy tu do czynienia ze stosunkiem pracy, który niewątpliwie ma miejsce, gdy umowa o dzieło zostanie już podpisana. Co jednak z sytuacją, gdy tekst zostaje odrzucony? Trudno wymagać, by redakcje akceptowały wszystkie wysyłane im teksty, ich przyjmowanie do druku powinno jednakowoż podlegać pewnym zasadom: jeśli tekst jest dobry i zgodny z profilem ideowym danego pisma, to powinien zostać przez nie opublikowany.

Oczywiście ocena jakości tekstu jest w dużej mierze kwestią subiektywną, podobnie też jego zbieżność z polityczną linią i tematycznym profilem danej redakcji. Duża dowolność kryteriów daje osobom decydującym o publikacji ogromną władzę, co otwiera pole do nadużyć: uznaniowego publikowania kiepskich tekstów znajomych, albo też stosowania różnego rodzaju dyskryminacji. Wielokrotnie wykazywano, że nawet osoby deklaratywnie opowiadające się za równością płci, nieświadomie stosują inne standardy przy ocenie tekstów podpisanych męskim i kobiecym nazwiskiem. Redaktorzy nie muszą jednak chować się za poprawnością polityczną: mają możliwość celowego wycinania zbyt dobrych lub niewygodnych autorek, gdyż właściwie nie istnieje możliwość wykazania, że kierowali się seksizmem.

Praktycznie niekontrolowana władza redaktorów wzmacniana jest dodatkowo przez sytuację na rynku medialnym, na którym nawet dużym graczom trudno jest się utrzymać, honoraria systematycznie spadają, a chętnych do pisania przybywa. W coraz lepiej wykształconym społeczeństwie brakuje pracy zgodnej z aspiracjami absolwentów, a przecież wielu z nich ma dużo do powiedzenia o współczesnym świecie. Bądź co bądź demokracja ma się przecież opierać na publicznych debatach, dlatego możliwość dotarcia ze swoimi przemyśleniami do szerszej publiki sprawia, że czujemy się uznani jako pełnoprawni obywatele. Jeśli natomiast pewne perspektywy nie mogą zaistnieć w sferze publicznej, to takie osoby czy grupy mogą słusznie skarżyć się na wykluczenie z demokratycznej wymiany opinii.

Od arbitralnych decyzji redaktorów zależy zatem ekonomiczny byt zarabiających grosze i żyjących w stałej niepewności jutra piszących, mają one także wpływ na kształt naszej politycznej wspólnoty, na to, kto się w niej liczy i jakie poglądy czy doświadczenia uznawane są za godne dyskusji. Stawka jest zatem naprawdę wysoka. Nic dziwnego, że przy braku przejrzystych kryteriów decyzji redakcje często zamieniają się w folwarki rządzone personalnymi układami i osobistymi animozjami. Nierzadko uznaje się za oczywiste, że aby publikować w danym medium, konieczne jest posiadanie odpowiednich znajomości – oryginalne pomysły oraz umiejętność przelania ich na papier w jasny i ciekawy sposób są czymś stanowczo drugorzędnym. Spotkałam się nawet z wyrażoną nie wprost opinią, że niechęć do zabiegania o względy i „wkręcania się” w środowiska powiązane z redakcjami świadczy o rozbuchanym indywidualizmie oraz braku umiejętności pracy zespołowej.

Osoby wchodzące w tego rodzaju wyścig po łaski i fawory muszą liczyć się z różnego rodzaju upokorzeniami. Jest to jednak szczególnie niebezpieczne dla kobiet, które w ten sposób stają się łatwym łupem dla przestępców seksualnych, albo też padają ofiarami emocjonalnych nadużyć i manipulacji, o czym pisała niedawno Joanna Stryjczyk. Napisanie tekstu przedstawiającego nowe spojrzenie na współczesne problemy czy proponującego oryginalne rozwiązania jest aktem politycznym, dlatego często spotyka się z kontrofensywą czujnych obrońców męskiej władzy objaśniania świata. W rezultacie także kobieta pozostająca poza układzikami, może boleśnie odczuć, jak wielką bezczelnością jest roszczenie sobie prawa do opisywania rzeczywistości, gdy nie urodziło się mężczyzną. #przemocwpracy niewątpliwie ma płeć, a mężczyźni często nawet nie zdają sobie sprawy, że #zycieniemeskie wygląda zupełnie inaczej, dlatego ten hasztag jest tu także niezbędny.*

Przejdźmy jednak do konkretnych historii. W początkach mojej pracy publicystki kilkakrotnie wysyłałam artykuły do pewnego lewicowego pisma nie otrzymując żadnej odpowiedzi – prawdopodobnie nikt nawet nie przeczytał tekstów podpisanych nieznanym kobiecym nazwiskiem. Zmieniło się to, gdy znajoma pisująca do tego pisma poleciła redakcji mój artykuł. W efekcie został on opublikowany, otrzymałam też niewielkie honorarium. Jednak gdy dwa miesiące później wysłałam im inny tekst, dostałam wiadomość, że chętnie wezmą, lecz tym razem nie zapłacą. Nie mogłam się na to zgodzić, bo parę miesięcy wcześniej, gdy pytałam znajomego współpracującego z tą redakcją, czy płacą tam honoraria, odpowiedział, że owszem, ale nie wie, czy wszystkim. Fakt, że człowiek o lewicowych poglądach, którego skądinąd bardzo szanowałam, nie widzi absolutnie żadnego problemu w tym, że płaci się tylko wybranym osobom, solidnie mnie wtedy przygnębił. Przytoczyłam redakcji tę rozmowę i napisałam, że nie zgadzam się być traktowana jak osoba gorszej kategorii i jeśli mam publikować tekst za darmo, to wolę to zrobić w miejscu, w którym autentycznie nie ma pieniędzy na honoraria dla nikogo. Artykuł koniec końców ukazał się na portalu Lewica.pl.

Potem jeszcze kilkakrotnie wysyłałam artykuły do tego pisma pytając wprost, czy redakcja jest zainteresowana publikacją i na jakie honorarium mogłabym liczyć. Za każdym razem otrzymywałam odpowiedź, że nie są zainteresowani. Przy czym w jednym przypadku wyszło mi to stanowczo na dobre, bo pomyślałam, że czemu nie spróbować w takim razie w Gazecie Wyborczej. I chociaż nie liczyłam specjalnie na sukces, tekst jednak został tam opublikowany. Honorarium było znacznie wyższe niż w owym piśmie, liczba czytelników prawdopodobnie też. Ponadto fakt, iż artykuł został przyjęty do druku w ogólnopolskim, poczytnym dzienniku świadczy o jego jakości i przemawia za tym, że decyzja o jego odrzuceniu nie była merytoryczna, lecz personalna, bo ideowo z pewnością był on zgodny z linią tego pisma. Czyżby redakcja tak bardzo nie chciała płacić osobie, która stoi nisko w towarzyskiej hierarchii i mimo to nie zamierza wkupiać się w niczyje łaski, za to bezczelnie domaga się równego traktowania? Cóż, po kilku nieudanych próbach przestałam im cokolwiek wysyłać.

Dziwniejsza przygoda przytrafiła mi się z pewnym lewicowym portalem. Tekst został przyjęty do publikacji, dostałam informację, że został wrzucony na stronę, ale jak dopytałam o wysokość honorarium, dowiedziałam się, że naczelny wycenia publicystykę około dziesiątego każdego miesiąca, a był dwudziesty trzeci. Jeśli nie ma ustalonej z góry stawki, ani nawet orientacyjnych widełek, to – pomyślałam sobie – stwarza to okazję do tego, żeby uznaniowo płacić więcej swoim i premiować na przykład bycie mężczyzną. Ale cóż, uznałam, że poczekam. Wbrew temu, co pisała osoba pełniącą wtedy funkcję sekretarza redakcji, tekstu na stronie nie było, więc pomyślałam, że może postanowili jednak wstrzymać się z publikacją do czasu decyzji o wysokości honorarium, na wypadek gdybym nie była zadowolona z jego wysokości.

Wyczekiwany czas w końcu nadszedł, kwota była niższa niż się spodziewałam, a nie oczekiwałam kokosów, uznałam jednak, że niech i tak będzie, skoro już tyle to trwało. Tekstu wciąż nie było widać na stronie, więc napisałam w tej sprawie do sekretarz redakcji. Przysłała mi linka i wtedy zobaczyłam, że artykuł został opublikowany z datą naszej wcześniejszej rozmowy. Było to dziwne, bo od jej czasu szukałam go kilka razy na stronie i na pewno go tam nie było. Najwyraźniej po jego zamieszczeniu tekst został ukryty na portalu, a jego widoczność przywrócono dopiero ponad dwa tygodnie później, po ustaleniu honorarium. To oznaczało, że nie ukazał się na stronie głównej jak wszystkie nowe artykuły publicystyczne, a znaleźć go można było jedynie zaglądając głęboko do starszych artykułów z tego działu. Ponieważ nie został także udostępniony na facebookowym profilu portalu, więc zasadniczo nie miał żadnych szans dotrzeć do czytelniczek i czytelników. A biorąc pod uwagę symboliczną wysokość honorarium, to właśnie było jedynym sensem pracy włożonej w artykuł.

Napisałam o tym do sekretarz redakcji – przeprosiła, napisała, że najwyraźniej ktoś zrobił jakiś błąd i obiecała, że po weekendzie tekst zostanie zamieszczony na stronie głównej i na profilu fb. W poniedziałek jednak dostałam wiadomość, że naczelny zadecydował, że tak się nie stanie. Serio. Pan redaktor postanowił zapłacić (grosze, ale jednak) za artykuł opublikowany z datą dwa tygodnie wsteczną, którego nikt nie miał szansy z tego powodu przeczytać. Dlaczego tak zadecydował? Bo mógł. A ponieważ mógł jeszcze wiele innych rzeczy, więc inteligentna skądinąd osoba, jaką wydawała się być sekretarz redakcji, napisała mi, że nie rozumie, w czym problem, bo tekst jest przecież na stronie. Żeby przeżyć trzeba przecież wiedzieć, gdzie wolno widzieć problemy, a gdzie stanowczo ich nie ma. Ja ze swej strony mogę tylko spekulować, co spowodowało tę kuriozalną decyzję. Z korespondencji z sekretarz redakcji wynikało, że artykuł bardzo jej się spodobał, więc trudno było naczelnemu stwierdzić, że go odrzuca, bo kiepski. Ale skoro nadarzyła się okazja sprawienia, by przynajmniej nikt go nie przeczytał i utarcia w ten sposób nosa wrednej feministce, to jak można by nie skorzystać?

O takich rzeczach nie pisze się publicznie, tylko co najwyżej opowiada zaufanym osobom na boku. Ja również zastanawiałam się, czy warto podawać nazwy opisanych wyżej redakcji, zdecydowałam jednak, że ryzyko jest zbyt duże. I nie chodzi nawet o to, że nie mogłabym już nic więcej tam opublikować, bo i tak nie zamierzałam przecież pisać dla pism, które w ten sposób traktują ludzi nie dość dla nich ważnych, bo pozbawionych towarzyskich koneksji. Jednak to, co najbardziej zagraża osobie ujawniającej takie przypadki, ma swoje źródło w środowiskowej mentalności. Zgodnie z nią brudy pierzemy w domu po kryjomu, zaś publiczne wyciąganie tego typu historii jest czymś niesmacznym, świadczącym o żenującej frustracji i kłótliwości takiej osoby, którą dla własnego towarzyskiego bezpieczeństwa należy omijać szerokim łukiem.

Problem leży w tym, że znam wiele osób współpracujących z tymi redakcjami, które jednocześnie cenią sobie lewicowe wartości równości i sprawiedliwości. Teoretycznie wynikałoby z tego, że jeśli ujawnię postępowanie sprzeczne z tymi wartościami, to otrzymam wsparcie. Niestety w praktyce często działa to dokładnie na odwrót i jeśli osoba o niskiej pozycji społecznej oskarża kogoś ustosunkowanego, to spotyka ją powszechna niechęć. Rafał Woś pisał niedawno, że to właśnie dystans, a nawet otwarta wrogość koleżanek i kolegów z pracy jest najtrudniejsza do zniesienia dla osób ujawniających mobbing. I nie jest to tylko kwestia naszego chorego rynku pracy. Niedawno wyszło na jaw, że wielokrotnie nagradzany dziennikarz, gwiazda renomowanego tygodnika „Der Spiegel” zmyślił znaczną część swoich reportaży, a kolega, który wpadł na trop jego fałszerstw, „przez trzy-cztery tygodnie […] przechodził piekło, ponieważ jego koledzy i przełożeni nie wierzyli w jego oskarżenia”.

Władza korumpuje – zwłaszcza jeśli nie musi się bać, że jej praktyki zostaną ujawnione. Często ludzie boją się jej przeciwstawić, ponieważ skutkiem może być koniec kariery i utrata środków do życia. Ale powodem braku reakcji oraz zapobiegawczego dystansu do osób zgłaszających nieprawidłowości bywa też po prostu chęć zachowania świętego spokoju. Bo wyobraźmy sobie, że piszemy do jednego ze wspomnianych wyżej pism i dowiadujemy się, że jego redakcja źle potraktowała naszą znajomą łamiąc wartości, które głosi i które nam również są drogie. Co powinniśmy zrobić? Protestować? Zerwać współpracę? Niszczyć nasze dobre relacje z ludźmi, których być może autentycznie lubimy? Nawet jeśli ich władza nad nami jest znikoma, bo mamy niezależne źródło utrzymania a publikować możemy też gdzieś indziej, to i tak wchodzenie w konflikty jest stresujące i zwyczajnie nieprzyjemne. I jeśli osoba oskarżająca nie jest naszą bliską przyjaciółką, a jej pozycja towarzyska jest niska, czy można się dziwić, że nie chce nam się w coś takiego pakować? A ponieważ brak reakcji oznacza akceptację dla naruszenia wyznawanych przez nas zasad, więc żeby móc bez problemu spojrzeć sobie w oczy w lustrze, trzeba uznać, że sygnalistka to po prostu kłótliwa, czepiająca się wszystkiego osoba, która zresztą na pewno wszystko zmyśliła, bo przecież nasi przyjaciele nie mogliby się tak zachować!

Przyjemniej jest żyć w sprawiedliwym świecie, a osoby zgłaszające nieprawidłowości nam to uniemożliwiają. Ujawnianie nadużyć uznawane jest w naszej kulturze za donosicielstwo i od najmłodszych lat jesteśmy uczeni, że z przemocą czy nękaniem powinniśmy sobie radzić sami, a bycie ofiarą jest czymś wstydliwym, co świadczy o naszej gorszości i niedostosowaniu. Normalnym ludziom to się po prostu nie zdarza. Normalni ludzie potrafią sobie wyegzekwować szacunek, nikt by się nie ośmielił potraktować ich tak jak ciebie, cieniasie, nikt by im nie zaproponował, żeby pracowali za darmo, frajerko!

Akcja #metoo wywróciła te założenia do góry nogami. Miliony kobiet wściekłych za lata cierpień w ukryciu uznały, że już dłużej nie będą milczeć. Nie, to nie my mamy się wstydzić, lecz gwałciciele i molestatorzy ujawniani bez najmniejszej troski o ich reputację zasłużonych obywateli, ojców rodzin czy dobrze zapowiadających się młodych zdolnych. W ten sposób obalone zostało przeświadczenie, że silni mogą krzywdzić słabszych, bo publiczne ujawnienie ich nadużyć zaszkodzi wyłącznie ujawniającym. Fala opisów kobiecego cierpienia zaszokowała wielu mężczyzn, którzy nie byli świadomi skali problemu. I chociaż oczywiście nie obyło się bez reakcji ze strony kultury gwałtu, coraz mniej wypada twierdzić, że o pewnych rzeczach nie należy mówić publicznie, bo przynosi to wstyd opowiadającej. Coraz częściej z potępieniem spotyka się zamykanie oczu na krzywdę dziejącą się tuż pod naszym nosem i dyskredytowanie świadectw tych, którzy jej doznali.

Społeczne oburzenie na przemoc seksualną było tak duże, ponieważ niewątpliwie jest to jeden z najbardziej niszczących rodzajów przemocy. Przytoczone przeze mnie zdarzenia to znacznie mniejszy kaliber. Czy to znaczy, że nic się nie stało i nie należy takimi bzdurami zawracać ludziom głowy niszcząc spójność i tak już podzielonego środowiska? Poza tym przecież opisane przeze mnie redakcje robią dużo dobrego, z większością publikowanych przez nie tekstów się zgadzam – czy warto dostarczać amunicji znacznie silniejszej prawej stronie pisząc publicznie, że lewica nie przestrzega głoszonych przez siebie zasad? Wszyscy byliśmy socjalizowani, aby bagatelizować niesprawiedliwe traktowanie kobiet i oczekiwać, że będą poświęcać się dla dobra ogółu, mamy więc skłonność do takiego myślenia. Nie chodzi tu jednak tylko o jednostkową krzywdę, ani też o pryncypialne założenie, że należy przestrzegać zasad, które się głosi – chociaż niewątpliwie warto to robić, żeby ich nie kompromitować.

W tym przypadku stawka jest jednak większa, ponieważ opieranie naszych wspólnot na sitwiarskich powiązaniach towarzyskich, w których za ujawnianie nadużyć płaci się wysoką cenę, uniemożliwia budowanie równego i sprawiedliwego świata, o jaki przecież walczymy. Jeśli sprzeciwiamy się dyskryminacji ze względu na płeć, rasę czy orientację seksualną, nie możemy jednocześnie uznawać, że nie ma nic złego w tym, że znajomym płacimy – a pozostałym nie. Dyskryminacja ze względu na (nie)przynależność towarzyską nie jest wcale mniej bolesna niż gorsze traktowanie z powodu któregoś z listy atrybutów stanowiących podstawę systemowych wykluczeń. Niższe stawki są taką samą przemocą ekonomiczną w każdym przypadku.

Równość nie jest tylko kwestią sprawiedliwych przepisów i inkluzywnych instytucji, bo nawet w społeczeństwie, w którym nie byłoby już seksizmu, rasizmu, klasizmu czy homofobii zawsze może się zdarzyć, że ktoś będzie miał przewagę nad inną osobą – i postanowi ją wykorzystać. Dlatego możliwość zgłaszania nadużyć jest konieczna dla kontroli władzy na wszelkich jej poziomach: od instytucjonalnych po relacje personalnych zależności. Bez sygnalistek niemożliwe jest równe społeczeństwo, dlatego ich odwaga sprzeciwienia się silniejszym musi spotykać się z solidarnym wsparciem. Bo jeśli reakcją będą różnego rodzaju sankcje, a w najlepszym razie zdystansowana obojętność, to nigdy nie zbudujemy równego społeczeństwa. Żeby pokonać opisaną przez Wosia Rzeczpospolitą Mobberską, potrzebujemy Rzeczpospolitej Sprzeciwu i Solidarności.

Powiedzmy to wprost: jeśli w naszej społeczności zgłaszanie nadużyć kończy się źle dla zgłaszających, jeśli pewne osoby są nietykalne, bo grupa zniszczy każdą i każdego, kto ośmieli się zrobić rysę na ich idealnym wizerunku – to nie jest to grupa lewicowa. Tak samo też nie można nazwać tak społeczności, do której dołączyć można wyłącznie poprzez „wkręcanie się”, zabieganie o względy i płacenie „frycowego”, gdyż samo podzielanie wartości i celów oraz chęć pracy na rzecz ich realizacji nie wystarczy. Tego typu grupy nigdy nie uciekną od łatki „lewicy kawiorowej”, a ich wykluczający elitaryzm nie tylko uniemożliwia walkę o głoszone przez nie równościowe ideały, ale też napędza zwolenników populistycznej prawicy.

W przypadku redakcji taka postawa prowadzi też dodatkowo do ogłupiania społeczeństwa, ponieważ zamknięty krąg znajomych nie jest w stanie wyjść poza swoją ograniczoną perspektywę, a niezależne myślenie paraliżowane jest przez lęk przed towarzyskim odrzuceniem. Takie media stają się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości i coraz słabsze wzbudzając w odbiorcach poczucie, że są karmieni propagandową papką. Brak godnych zaufania źródeł informacji czyni ludzi podatnymi na manipulacje ruchów, których siła przekonywania oparta jest na stawianiu się w kontrze do zakłamanych mediów, czego typowym przykładem są antyszczepionkowcy.

W demokracji każdy ma jeden głos, jednak równość ta jest tylko teoretyczna. Nasze opinie nie mają jednakowej siły przebicia w publicznej debacie, a to właśnie ten rodzaj głosu decyduje o możliwości wpływania na rzeczywistość. Czwarta władza nie jest władzą ogółu – jest ściśle powiązana z władzą ekonomiczną, polityczną oraz środowiskową. Pisanie jest ciężką i czasochłonną pracą i jeśli dana osoba nie ma niezależnych źródeł utrzymania, odmowa płacenia honorariów albo zaniżanie stawek jest bardzo skutecznym sposobem zamknięcia jej ust. Ale nawet jeśli zaciśniemy pasa i z determinacją będziemy pisać kosztem czasu wolnego, to i tak pozostaje jeszcze kwestia dotarcia z napisanymi tekstami do czytelniczek i czytelników. Nie posiadając dostępu do poczytnych mediów można założyć sobie bloga, jednak jego promowanie również zależne jest od zasobów finansowych i towarzyskich. Pomimo negatywnych doświadczeń takich jak opisane wyżej, staram się nie poddawać i jestem niezmiernie wdzięczna wszystkim, którzy mnie do tej pory wspierali dobrym słowem, udostępnieniami, a także pieniężnie. Jeśli uważacie, że teksty, jakie piszę, powinny powstawać i być czytane, będę bardzo zobowiązana za dzielenie się nimi ze znajomymi, a także, jeśli macie takie możliwości, za wsparcie finansowe. Regularnych wpłat można dokonywać przez portal patronite, można też jednorazowo wrzucić coś do kapelusza.

Niewątpliwie jednak potrzebne są zmiany systemowe: zarówno na poziomie regulacji instytucjonalnych, jak i powszechnie akceptowanych norm. Słyszeliśmy setki razy zapewnienia o niezależności tych czy innych mediów, bo bez niej z pewnością nie ma rzetelnej informacji. Umiejętności dziennikarskie czy analityczne nie przydadzą się na nic, jeśli z przyczyn ekonomicznych czy środowiskowych trzeba pisać tekst wbrew najlepszym regułom sztuki. Dlatego żeby nasze media mogły naprawdę stać się sferą merytorycznej dyskusji, na jakiej opiera się demokracja, konieczna jest rewolucja w ich finansowaniu. Jak pisałam, jedną z przyczyn redakcyjnych patologii jest trudna sytuacja ekonomiczna większości mediów. Jednak nawet jeśli kwoty do podziału pomiędzy piszących nie będą już tak żenująco niskie, to pokusa przeznaczania większej części tortu dla swoich nie zniknie sama przez się. Jedynym sposobem ukrócenia dyskryminacji jest stworzenie jasnego i publicznie dostępnego systemu stawek honorariów. Oczywiście dana redakcja ma prawo zadecydować na przykład, że reportaże wyceniane są wyżej niż analizy pisane zza biurka, a najmniej płaci się za recenzje, ale różnica stawki może zależeć wyłącznie od tekstu a nie od tego, kto go napisał. Przejrzystość finansowa powinna być podstawą dla równościowych organizacji, jednak jak na razie o czymś takim można jedynie pomarzyć. Na przykład we wskazówkach dla nowych autorek redakcja Krytyki Politycznej pisze: „Warunki publikacji tekstu przyjętego każdorazowo omawiamy z autorkami / autorami przed publikacją.”

Jednak oprócz zmian na płaszczyźnie ekonomicznej konieczna jest także radykalna przebudowa naszej mentalności tak, aby środowiskowa solidarność i towarzyskie wykluczenia przestały być czymś normalnym i akceptowalnym. Jeśli chcemy budować autentycznie równościowy świat, musimy mieć świadomość, że obrona uciskanych nie polega tylko na walce ze „złymi onymi”, bo często wykluczeń i niesprawiedliwości dokonują też „dobrzy nasi”. I jeśli nie zdobędziemy się na odwagę, żeby zaprotestować przeciwko takim sytuacjom, to jedną ręką niszczymy to, co usiłujemy budować drugą. Nie da się stworzyć sprawiedliwego świata bez solidarności z tymi, które wydobywają na światło dzienne różnego rodzaju nadużycia. I podkreślmy, że to solidarne wsparcie jest obowiązkiem przede wszystkim tych, którzy w obecnym systemie stoją na uprzywilejowanej pozycji i dołączając do sprzeciwu mogą stracić niewiele więcej niż święty spokój. 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
* Pierwotna wersja tego wpisu zawierała hasztag #zyciebezpenisa. Nina Kuta z TransGrysy​ napisała mi, że takim hasztagiem nie mogłaby posłużyć się transkobieta, aby opowiedzieć o swoim doświadczeniu mobbingu czy dyskryminacji.

Użyłam utożsamienia męskości z penisem, żeby sprowadzić do absurdu myślenie typu "jest mądrzejszy, bo jest mężczyzną", "powinien zarabiać więcej/zostać szefem, bo jest mężczyzną". Takie argumenty wciąż brzmią przekonująco dla wielu ludzi, a inni wprawdzie nie wypowiedzieliby ich wprost, ale posługują się nimi w swoich decyzjach i ocenach. Jeśli zamiast "bo jest mężczyzną" napiszemy "bo ma penisa", widać, jak bardzo jest to głupie.

Ale chociaż takie utożsamienie jest użyteczne retorycznie i było wykorzystywane wcześniej np. w akcji "przyczep sobie ptaszka", to niewykluczanie osób spotykających się z wieloraką dyskryminacją oczywiście jest ważniejsze, a płeć na pewno nie jest ani binarna, ani determinowana przez biologię.

Nowy hasztag ma dodatkowo tę zaletę, że odwołuje się do obecnego w naszej kulturze ujmowania męskości jako pewnego ideału - niemęskie są kobiety i osoby niebinarne, ale także niektórzy mężczyźni, którzy z tego powodu też bywają gorzej traktowani. 


poniedziałek, 22 października 2018

Kościół, rodzina – i seks




Biskup Pieronek udzielił niedawno wywiadu, w którym padło sporo zadziwiających wypowiedzi. Na przykład stwierdzenie dziennikarza, że „Kościół w Niemczech uznał swoją odpowiedzialność finansową, a Kościół w Polsce – nie”, zostało skomentowane tezą, że „odpowiedzialność zbiorowa to faszystowska zasada.” Czyżby ksiądz biskup chciał w ten sposób coś zasugerować swoim niemieckim przyjaciołom?

Oburza też zakończenie wywiadu, w którym czytamy, że nie można oczekiwać, że Kościół upora się kiedyś w pełni z problemem pedofilii, bo „ludzka natura jest skażona”. Tak jakby biskup, będący jednocześnie profesorem nauk prawnych, nie rozumiał, że problem nie polega na istnieniu zwyrodniałych jednostek, lecz na systemowym kryciu ich przestępczej działalności w imię obrony dobrego imienia instytucji.

Chciałabym jednak przyjrzeć się bliżej innemu fragmentowi wywiadu, w którym biskup stwierdza: Statystyki mówią, że najwięcej przypadków pedofilii ma miejsce w rodzinie. Każde środowisko ma swoich pedofilów. Niech każde środowisko się przyjrzy sobie i niech zrobi listę własnych pedofilów. Zawsze jednak, gdy przychodzi jakaś plaga albo rusza jakaś nagonka, to pierwszy pod pręgierz trafia i jest bity Kościół.

Oczywiście jeśli nas o coś oskarżają, wystarczy pokazać, że inni też tak robią, i już jesteśmy oczyszczeni! Co z tego, że ja ukradłam, jeśli Zosia też? Słyszeliśmy już w kontekście kościelnych afer pedofilskich, że gwałcą to muzułmanie, zaś według rzecznika Ministerstwa Sprawiedliwości, Jana Kanthaka, problem pedofilii dotyczy nauczycieli, a nie księży. Można pogratulować niezwykle wysokich moralnych standardów oraz strategii mającej niewątpliwie długą tradycję: „Plose pani, oni też!”

Zdumiewać może także, że miliony bardzo różnorodnych rodzin zostały nazwane „środowiskiem” i porównane do scentralizowanej instytucji, jaką jest Kościół katolicki, gdzie tuszowanie przestępstw odbywało się za zgodą i wiedzą wielu osób na różnych szczeblach hierarchii, łącznie z najwyższym.

Jednak takie ujęcie sprawy ma też swoje zalety, ponieważ pozwala przyjrzeć się rodzinie jako instytucji społecznej, której forma jest przecież kulturowo zmienna i silnie związana z kształtem danego społeczeństwa. Obecnie rodzina – a dokładnie pewna jej postać – jest na sztandarach nie tylko ruchów prawicowych, lecz także Kościoła, który stale przestrzega przed nadciągającymi zagrożeniami dla tej „podstawowej komórki społecznej.” W tym kontekście zadziwia, że próbując odwrócić uwagę od win Kościoła, biskup wskazuje akurat na rodzinę. Gdyby to jednak właśnie ta konkretna, wspierana i broniona przez Kościół forma rodziny umożliwiała przemoc seksualną wobec dzieci, to byłby on współodpowiedzialny także za tę krzywdę.

O jaki model rodziny tu chodzi? Oczywiście tradycyjny, patriarchalny: z ojcem jako głową, podległą mu matką oraz dziećmi, które, tak jak ryby, głosu nie mają. Podstawą tego modelu jest posłuszeństwo wobec osób stojących wyżej w hierarchii egzekwowane za pomocą kar, także fizycznych. Dzieci nie mają prawa sprzeciwić się rodzicom, żona mężowi, zaś hierarchia płci sprawia dodatkowo, że syn ma do powiedzenia znacznie więcej niż córka, a od pewnego wieku także więcej niż matka.

Tradycyjna rodzina jest zatem strukturą, w której pewne osoby mają władzę nad innymi, co samo w sobie pozwala silniejszym na nadużycia wobec słabszych. Ale w przeciwieństwie na przykład do hierarchicznej struktury korporacji, rodzinę otacza nimb świętości, a wykroczenie przeciwko ojcowskiej władzy jest grzechem. Religia chrześcijańska nakazuje nie tylko kochać czy szanować rodziców, ale ich jak bogów czcić – przy czym w zestawie przykazań nie znajdziemy ani słowa o obowiązkach rodziców wobec dzieci, co tym bardziej wyostrza występującą tu nierównowagę sił.

Zatem w tradycyjnej rodzinie dziecko nie tylko jest we władzy osób silniejszych od siebie, od których zależy jego byt i które musi kochać, ale też stale wbija mu się do głowy, że jakikolwiek sprzeciw jest karygodnym i ohydnym grzechem. I jeśli nawet dorosłej osobie trudno jest się bronić, gdy molestuje przełożony, w rodzinie taka obrona jest właściwie niemożliwa, gdyż oprócz przewagi władzy mamy tu zależność emocjonalną oraz moralny nakaz posłuszeństwa. Gorsza ekonomiczna pozycja kobiet oraz głoszona przez Kościół nierozerwalność małżeństwa sprawia, że matki, często same gwałcone, w swojej bezradności wolą nie widzieć krzywdy, jaka dzieje się ich dzieciom.

Jak wiadomo, w gwałcie i molestowaniu nie chodzi o seksualną przyjemność, lecz o dominację: o możliwość wykazania sobie, że druga osoba nie jest już osobą, bo to ja mam pełną kontrolę nad jej ciałem. A władza korumpuje i sam fakt, że możemy całkowicie bezkarnie kogoś skrzywdzić, uruchamia patologiczne skłonności. Dlatego patriarchalna władza wsparta nimbem świętości otwiera szeroko pole do nadużyć i według oficjalnych, prawdopodobnie mocno zaniżonych, szacunków w Polsce około 2% mężczyzn dopuszcza się kazirodztwa, chociaż niektórzy psychologowie uważają, że w rodzinie molestowane jest nawet co siódme dziecko.

I to właśnie Kościół jest także współodpowiedzialny za te potworności nauczając o świętości i nierozerwalności rodziny, torpedując wszelkie próby walki z przemocą w rodzinie, a starania, by wyrównać jej hierarchiczną strukturę i upodmiotowić dzieci oraz kobiety, wyklinając z ambony jako zgubną ideologię gender.

Zauważmy, że Kościół nie tylko wspiera patologiczną, patriarchalną postać rodziny, ale sam jest zorganizowany w analogiczny sposób. Głowa Kościoła tytułowana jest Ojcem Świętym – świętość stwierdzona jest tutaj oficjalnie. Księża i zakonnicy również nazywani są ojcami bądź braćmi – i oczywiście stoją znacznie wyżej w hierarchii od matek i sióstr. I podobnie jak w zwykłych rodzinach hierarchiczność, świętość oraz obowiązek posłuszeństwa czynią sprawców praktycznie bezkarnymi.

To jednak nie wszystko. Czynnikiem, który ogromnie utrudnia walkę z pedofilią, jest także kościelna wizja seksualności, zgodnie z którą seks jest z zasady grzeszny, brudny i zły, chyba że zostanie uświęcony przez sakrament małżeństwa a jego celem będzie nie zmysłowa przyjemność, lecz płodzenie dzieci. Oczywiście ponieważ wizja ta jest również patriarchalna, obowiązują tu podwójne standardy i męskie łamanie zakazów usprawiedliwiane jest nieokiełznanymi hormonami, podczas gdy jakakolwiek pozamałżeńska aktywność seksualna czyni kobietę zepsutą dziwką.

W patriarchalnych systemach władzy kobiety są towarem służącym do budowania relacji między mężczyznami, którzy oddając swoje córki czy siostry za żony budują w ten sposób sojusze. Towar musi oczywiście być nienapoczęty, dlatego dziewictwo jest wymogiem fundamentalnym, a jego brak bezpowrotnie bruka honor nie tylko kobiety, lecz przede wszystkim jej męskich krewnych. Dlatego to oni mszczą się na tym, który „odebrał cnotę”, a często także na samej kobiecie. I nie, nie możemy się pocieszać, że to przecież nie u nas, bo zabójstwa honorowe to muzułmanie. Proszę lepiej posłuchać, jak nazywane są przez kolegów aktywne seksualnie dziewczyny. Ja sama słyszałam historię o pewnym gorliwie katolickim znajomym znajomych, którzy porzucił swoją narzeczoną po tym, jak została zgwałcona, bo ślub z kobietą nie będącą dziewicą absolutnie nie wchodził dla niego w grę.

A jeśli seks bruka także wtedy, gdy doszło do niego wbrew naszej woli, to zgłoszenie przestępstwa seksualnego staje się znacznie trudniejsze, bo niesie ze sobą ryzyko oskarżenia, że tak naprawdę chciała, tylko teraz kłamie, żeby nie zostać uznaną za dziwkę. Zresztą, jak wiadomo, one zawsze chcą, a dzieci same pchają się księżom do łóżek. To ofiary są winne, bo zbrukane, a zatem grzeszne.

Odium seksu jako bezpowrotnie odbierającego fetyszyzowaną „czystość” wzmagane jest przez budowanie wokół niego atmosfery mrocznej, zakazanej i niebezpiecznej tajemnicy. Atmosferę tę rozbija w pył rzetelna informacja. Jeśli seksualność to normalna sfera życia ludzkiego, o której można mówić wprost używając rzeczowego języka, jeśli nie chodzi w niej o grzech, lecz o bliskość i dawaną sobie nawzajem przyjemność, a niezbędny do tego jest szacunek i obopólna zgoda, to znacznie trudniej wmówić ofierze, że to ona była winna. I znacznie łatwiej przełamać wstyd, który wiąże się z mówieniem o intymnych doświadczeniach – i oskarżyć sprawcę.

Jednak jak wiadomo Kościół stanowczo sprzeciwia się edukacji seksualnej, a prawicowi politycy także w tej kwestii stoją za nim murem. Na przykład Janusz Korwin-Mikke swoją dezaprobatę dla lekcji wychowania seksualnego wyraził następująco: Od prokuratury zażądałem dochodzenia w sprawie bezczelnego, oficjalnego uprawiania pedofilii w szkołach. Z tym, że osobiście wolałbym, by moja córka trafiła w łapy pedofila (pedofila – nie „gwałciciela”!), który po pupie poklepie, biuścik pomaca, może popieści i pocałuje – niż poszła na taką lekcję. Bo po zetknięciu z pedofilem pozostanie cenne uczucie wstydu i napięcie erotyczne – a po takiej lekcji zapewne bezpowrotnie utraciłaby zdolność kochania.

Zatem dla prawicowego polityka „napięcie erotyczne” to coś, co powstaje wtedy, gdy dziecko obmacuje śliniący się wujek, nauczyciel, czy ksiądz. Tzn. pod warunkiem, że nie gwałci (ciekawe, czemu autor daje to słowo w cudzysłowie?), bo to już jednak naruszenie męskiej kontroli nad „naszymi kobietami”, napoczęcie zapieczętowanego towaru. Natomiast przekazywanie wiedzy o ludzkiej seksualności bezpowrotnie (!) niszczy zdolność kochania. Zgodnie z tą perspektywą, dobry seks to taki, w którym „cenny” wstyd miesza się z lękiem i całkowitą niewiedzą co do okrytych mgłą tajemnicy „tych spraw”. Oczywiście zgoda nie tylko nie jest konieczna, ale wręcz niszczy tak rozumianą erotykę, bo jak pamiętamy z innej wypowiedzi publicysty „mężczyzna zawsze trochę gwałci.” Nic dziwnego, że nauczanie dzieci, jaki dotyk jest krzywdą, przed którą powinny się bronić zawiadamiając odpowiednie władze, uznawane jest za zagrożenie.

Seksualna etyka Kościoła opiera się po prostu na zakazach z Biblii, a kwestia obopólnej zgody w niej zasadniczo nie istnieje. W linkowanym wyżej wywiadzie na pytanie dziennikarza: Mówił ksiądz biskup, że widział gorsze rzeczy, niż pokazywane w filmie „Kler”. Jakie?, biskup Pieronek odpowiada następująco: Jeśli chcemy się obracać w kręgach seksu, który jest pokazywany w „Klerze”, to na świecie są tysiące domów publicznych. One nie są gorsze? Przykłady można mnożyć i pokazywać, jak ludzie zachowują się w tej materii i jak nie stosują się do tego, co mówi Biblia.

Można się domyślać, że dziennikarzowi chodziło raczej o gorsze rzeczy na gruncie Kościoła, a nie gdziekolwiek indziej – mamy tu kolejny przypadek omówionej już wyżej strategii obronnej „a oni też!” Jednak przede wszystkim zdumiewające jest przeświadczenie, że to, co dzieje się w domach publicznych, jest gorsze niż pedofilia w Kościele. Serio? Czy naprawdę seks uprawiany przez dorosłe osoby za pieniądze można uznać za gorszy od sytuacji, gdy dorosły molestuje dziecko wykorzystując swoją władzę oraz moralny autorytet, którym obdarzyła go instytucja roszcząca sobie pretensje do świętości? Nawet jeśli przyjmiemy, że pracownice seksualne często padają ofiarami nadużyć, raczej nie uznalibyśmy, że krzywda wyrządzona dziecku połączona z wmawianiem mu, że stało się przez to brudne i grzeszne, jest czymś mniej strasznym – a ksiądz biskup owszem. Czyżby przyczyną było to, że Biblia nie grzmi przeciwko pedofilom tak często (jeśli w ogóle), jak przeciwko ladacznicom?

Przemoc seksualna jest tak wszechobecna i tak trudno z nią walczyć, ponieważ sprawcy mają poczucie bezkarności. Jego źródłem jest nierównowaga sił między mężczyznami a kobietami oraz dziećmi, ale także pojmowanie seksualności jako ciemnej, wstydliwej sfery grzechu, w której każda aktywność nieautoryzowana przez posiadających władzę mężczyzn bruka i na zawsze odbiera „czystość”. Dlatego jeśli mamy skutecznie walczyć z gwałtami i molestowaniem, podstawą moralnej oceny dobrych lub złych aktów seksualnych musi być to, czy doszło do nich za obopólną zgodą, a nie to, czy jakaś patriarchalna instytucja przyznała danemu mężczyźnie prawo do ciała danej osoby. Otaczając nimbem świętości patriarchalne hierarchie w rodzinie i torpedując próby wprowadzenia do szkół rzetelnej edukacji seksualnej Kościół pośrednio wspiera kazirodztwo oraz przemoc seksualną wobec kobiet.

sobota, 18 sierpnia 2018

Nie dla ludu demokracja – i kasa




Proces przejmowania kontroli nad instytucjami państwa przez jedną opcję polityczną postępuje. Jak jednak zauważano wielokrotnie, także na tym blogu, problemem są nie tyle działania partii rządzącej, lecz przede wszystkim to, że cieszą się one poparciem ogromnej części społeczeństwa, a słupki poparcia dla PiS ani myślą spadać. Jako przyczynę tego zjawiska od dawna wskazuje się fakt, że partia ta wzięła wreszcie pod uwagę potrzeby licznych grup społecznych, których dotychczasowe rządy nie uznawały za wystarczająco ważne, by się nimi zająć. I nawet jeśli będziemy krytykować program 500+ za to, że ideologicznie wyklucza samodzielne matki oraz osoby nie posiadające dzieci, zaś retorykę wstawania z kolan za cyniczne podsycanie ksenofobicznych nastrojów, nie da się zaprzeczyć, że w ten sposób w końcu zauważone zostały ekonomiczne oraz symboliczne potrzeby grup, które jak dotąd nie liczyły się jako polityczne podmioty.

Neoliberalna retoryka rządząca w Polsce po 1989 roku wynosiła na piedestał przedsiębiorców i inwestorów, pracownikom natomiast zalecała zaciskanie pasa i piętnowała ich roszczeniowość, gdy nie chcieli zaakceptować nieuniknionej dziejowej konieczności, że za wykonywaną przez nich pracę po prostu nie da się wyżyć. Ponadto z aspirujących do światowości mediów wyrugowane zostały wszelkie osoby nie dość bogato ubrane i nie posiadające jakże niezbędnej przecież orientacji, co jest obciachowe, a co cool. Ogromne segmenty społeczeństwa zostały w ten sposób wykluczone z grona tych, których zdanie się liczy i o których potrzeby powinno troszczyć się państwo.

Takie wykluczenie jest oczywiście wielką ludzką krzywdą, ale trzeba podkreślić, że było to także sprzeczne z demokratycznymi zasadami równości i sprawiedliwości. Jest to istotne, bo ruchy społeczne sprzeciwiające się działaniom PiS niosą na sztandarach demokratyczne wartości, dlatego wydawałoby się, że powinny starać się naprawić błędy poprzednich ekip, które te wartości łamały, a po drodze zniszczyły wiele ludzkich żyć. Niestety, w środowiskach szeroko rozumianej opozycji trudno zauważyć dążenia, by do politycznych debat włączać grupy, które były jak dotąd pozbawione głosu, a gdy podejmowały próby upomnienia się o własny interes ekonomiczny, dyscyplinowano je figurą niedostosowanego homo sovieticusa. I dotyczy to także osób deklarujących lewicowe przekonania. Na przykład w niedawnej dyskusji między Agatą Bielik-Robson, liberałką o lewicowych inklinacjach, oraz Kają Puto i Michałem Sutowskim z identyfikującej się przecież z lewicą Krytyki Politycznej, obecna sytuacja ujmowana jest w terminach sporu między „starymi” liberałami z KODu, a „młodą” lewicą. Lud zasadniczo nie występuje w niej jako podmiot polityczny, którego głos i potrzeby – także ekonomiczne – należałoby uwzględniać.

W wywiadzie dla Newsweeka Agata Bielik-Robson stwierdza wprost, że „fundamentem rozwoju demokracji” jest klasa średnia: „gdy ona ma się dobrze, dobrze ma się i demokracja. Gdy klasa średnia traci podstawowe przywileje: poczucie bezpieczeństwa i solidność własnej pozycji, to wiara w wartości liberalne – wolność, skuteczność trójpodziału władzy, indywidualizm mentalny i ekonomiczny – zostaje poważnie zachwiana.” Dlatego też „ubożenie klasy średniej jest przyczyną erozji demokracji, co może doprowadzić do całkowitego unicestwienia tego ustroju.”

Zatem to dobrobyt klasy średniej powinien być zdaniem filozofki w centrum zainteresowania osób broniących demokracji, które zresztą same do tej klasy należą, gdyż to ona w tym ujęciu jest matecznikiem liberalnych, oświeconych wartości. Bielik-Robson nie precyzuje, jaki poziom dobrobytu jest niezbędny (zaspokojenie podstawowych potrzeb chyba jednak nie wystarczy?), ale użyte przez nią słowo „przywilej” sugeruje, że prawdopodobnie chodzi o dobrobyt względny: o posiadanie więcej niż ci, którzy są pod nami. Ubożenie klasy średniej prowadzi do „erozji demokracji”, natomiast ubożenie klas ludowych nie jest postrzegane jako istotny problem, wręcz przeciwnie: wygląda na to, że ich zbytnie wzbogacenie się miałoby niekorzystny efekt. „Solidność własnej pozycji” klasy średniej musi przecież w tym kontekście oznaczać pozycję w systemie klasowym, czyli nad klasą niższą. W ten sposób, gdy przeczytamy uważnie wypowiedź obrończyni demokracji liberalnej i dopowiemy zawarte w niej sugestie, naszym oczom ukazują się tkwiące pod nimi założenia sprawiające, że tak rozumiana „walka o demokrację” to w istocie walka klasy średniej o możliwość ekonomicznej dominacji nad klasą niższą.

Bielik-Robson wpisuje się w popularne ostatnio narzekania na „młodzież”, która nie chodzi na demonstracje w obronie sądów – znaczną część wywiadu zajmują właśnie rozważania, jak ową „młodzież” do tego jednak przekonać. Dla filozofki główna płaszczyzna sporu biegnie zatem między liberalnymi obrońcami demokracji starszego i średniego pokolenia, oraz nie rozumiejącymi powagi sytuacji młodymi ludźmi. Nie udało im się załapać na lukratywne posady zajęte przez starszych, przed którymi transformacja otworzyła złotonośne możliwości, dlatego zawiedzeni w swoich finansowych oczekiwaniach buntują się, nie dostrzegając, że „dziś głównym wyzwaniem jest walka o naszą zagrożoną obecność w świecie demokracji” i dopiero potem „będziemy mogli się pochylać nad problemami globalnego kapitalizmu, sprawiedliwości społecznej, nierówności itp.”

Jednak zgodnie z tezą Bielik-Robson, że ubożenie klasy średniej prowadzi do erozji demokracji, nie ma absolutnie nic dziwnego w tym, że gdy młodzież z klasy średniej nie ma szans finansowo dosięgnąć poziomu pokolenia swoich rodziców, to traci swoje (wrodzone?) demokratyczne instynkty i odrzuca priorytet walki o liberalne wartości. W takiej sytuacji powstaje jednakowoż pytanie, co z tymi, dla których takie aspiracje pozostawały od początku w sferze nierealnych marzeń? Może bieda klas ludowych również wpływa negatywnie na ich ochotę do przejmowania się demokratycznymi standardami? Jeśli zdaniem filozofki fundamentem demokracji jest klasa średnia, trzeba zapytać, jakie miałoby być uzasadnienie tej tezy? Czy chodzi o klasistowskie przekonanie, że ludzie nie dość majętni i wykształceni są zbyt głupi, żeby głosować? A może po prostu przygnieceni codzienną walką o ekonomiczne przetrwanie zwyczajnie nie mają głowy do tego, by zajmować się sprawami dotyczącymi społeczeństwa i struktur państwowych? Ale jeśli tak, to może uwolnienie ich od tej walki dałoby im taką możliwość i dzięki temu wzmocniło demokrację? Może jest ona osłabiana nie tylko przez ubożenie klasy średniej, ale przez istnienie ubóstwa w ogóle?

W dalszej części wywiadu dowiadujemy się jednak, że sama zamożność nie wystarczy. Ba! Materialistyczne nastawienie klasy średniej okazuje się wbrew wcześniejszym twierdzeniom filozofki zagrożeniem dla demokracji, ponieważ „klasa średnia, określająca się przez swój status finansowy, łatwiej hołduje zasadzie, że żyć, robić karierę i pieniądze można pod każdą władzą – posiadanie fortuny daje jej złudne poczucie nietykalności.” Dlatego gdy demokracja jest w niebezpieczeństwie, „pojawia się potrzeba inteligencji, która jako formacja charakteryzuje się podwyższoną świadomością obywatelską: ma lepsze wyczucie zagrożenia i wykazuje gotowość do poświęcenia własnych interesów na rzecz dobra wspólnego. Jak choćby odłożenie na chwilę kariery i wyjście na ulicę, aby protestować przeciwko zamachowi na niezawisłe sądy.” Jednak sama inteligencja demokracji nie jest w stanie obronić i musi zawiązać sojusz z klasą średnią, bo „tylko on będzie w stanie przeciwstawić się fali antyliberalnego populizmu, tego z prawa, ale i tego z lewa.”

Spróbujmy jakoś złożyć w całość te mocno powikłane rozważania: podstawą demokracji jest klasa średnia, o ile jej finansowa pozycja jest niezagrożona, chociaż z drugiej strony dla tej pozycji jest w stanie porzucić demokrację, jeśli tylko inny system rządów pozwoli jej się bogacić. Dlatego obrony demokracji musi podjąć się inteligencja, która wykazuje się odpowiedzialnością za dobro wspólne, jednak, o dziwo, nie może tego zrobić bez wsparcia owej materialistycznej klasy średniej. Jak rozciąć ten pełen sprzeczności węzeł?

Wydaje się, że karkołomna próba oparcia demokracji na egoistycznej klasie średniej w sojuszu z inteligencją poświęcającą się dla wspólnoty służy Agacie Bielik-Robson do wyrażenia idei, że w demokracji potrzebujemy, owszem, dbania o dobro wspólne, ale też indywidualnych wolności, które jednak na niewiele się przydadzą, jeśli nasz materialny byt jest zagrożony. Jednostki współrządzące demokratycznym państwem muszą mieć zaspokojone podstawowe potrzeby, aby mieć czas i siłę do myślenia o sprawach wykraczających poza codzienne przetrwanie, ale także by móc realnie sprzeciwić się szkodliwym ich zdaniem działaniom i projektom – demokratyczna dyskusja nie jest możliwa, jeśli część jej uczestników ma ekonomiczną władzę nad innymi. Żeby demokratyczne prawo głosu miało sens, niezbędne jest ekonomiczne bezpieczeństwo – i to dla wszystkich. Opieranie demokracji na klasie, dla której ważniejsza od demokracji jest własna pozycja ekonomiczna nad inną klasą, jest zatem całkowitą pomyłką.

Istnieje wiele definicji demokracji, przypomnijmy jednak, że greckie słowo demos oznacza lud, a nie klasę średnią. W wywodzie Agaty Bielik-Robson nie istnieje on jednak zupełnie, co prowadzi filozofkę do dosyć kuriozalnej idei, że PiS jest anachroniczną, romantyczną inteligencją, która nie chce zaakceptować, iż musi odejść w przeszłość ustępując miejsca klasie średniej. Wprawdzie wskazywano wielokrotnie, że patriotyczne wzmożenie tej partii jest odpowiedzią na godnościowe potrzeby ludu wykluczanego ze sfery publicznej przez klasistowskie uprzedzenia, jeśli jednak w naszym świecie pojęciowym lud nie istnieje, to takie wyjaśnienie przestaje być dostępne i zostajemy z nieco zaskakującym obrazem PiS-owskich ideologów jako postaci z poematów Mickiewicza. W dalszej części wywiadu wizja ta jednak ulega nagłej zmianie i dowiadujemy się, że PiS jest inteligencją ludową. Filozofka nie precyzuje, czy oznacza to, że wywodzi się ona z ludu, a zatem jest inteligencją mniej lub też inaczej niż inteligencja inteligencka? Czy może po prostu słucha, lub przynajmniej udaje, że słucha głosu ludu? Idea, że można by to w ogóle robić, jest czymś niepojmowalnym także dla prowadzącej wywiad Aleksandry Pawlickiej, która stwierdza, że „PiS-owska elita dokonała podstępnego zabiegu – zdołała przekonać swoich wyborców, że jest uosobieniem woli suwerena.” Jednak jeśli to właśnie wyborcy są suwerenem, powyższe zdanie oznacza po prostu, że PiS przekonał swoich wyborców, że będzie realizował ich wolę – trzeba przyznać, że zaiste perfidny to podstęp!

W paradygmacie pokoleniowego sporu w łonie klasy średniej pozostaje także artykuł Kai Puto będący odpowiedzią Agacie Bielik-Robson. Autorka stwierdza, że młoda lewica nie zarzuca starszym liberałom idealistycznego przywiązania do demokratycznych wartości, lecz materialistyczne przywiązanie do neoliberalnych dogmatów – oraz dobrze płatnych posad, którymi wcale nie zamierzają się dzielić z młodszymi. Jej postulat można zatem ująć w pojęciowej siatce Bielik-Robson jako „więcej inteligencji i dobra wspólnego, mniej materialistycznej klasy średniej”. Ludu jednak – jego głosu i ekonomicznych interesów – wciąż tu nie uświadczymy. Ważna jest „propaństwowość, ideowość i sprzeciw wobec miałkiej postpolityki uprawianej za rządów PO”, które zdaniem autorki znajdziemy właśnie wśród młodej inteligencji. Jej lewicowość czy prawicowość jest dla Puto mniej istotna od samej ideowości, nie wydaje się zatem, żeby walka o równość ekonomiczną była tu priorytetem. Nie pojawia się ona także wśród wymienionych przez autorkę wyzwań dla przyszłości, z którymi powinna zmierzyć się ideowa polityka.

Kolejnym głosem w dyskusji są artykuły Michała Sutowskiego, który przyjął rolę rozjemcy budującego mosty między młodą lewicą a starymi liberałami, czyli de facto rozwijającego zaproponowaną przez Bielik-Robson ideę sojuszu inteligencji z klasą średnią. Jego zdaniem powinniśmy empatycznie wczuć się w „lud koderski” oraz postawić „grubą kreskę”, aby zostawić za sobą wypaczenia transformacyjnej przeszłości i skupić się na wspólnym budowaniu nowej przyszłości. Sutowski uważa, że tych „którzy nie czują się przegranymi transformacji […], nie należy zmuszać do przepraszania za porażki i sukcesy Leszka Balcerowicza, wykształcenie własnych dzieci, zbudowanie domów i firm czy raz do roku wakacje w Tunezji”. Autor konstruuje podbechtującą ego liberałów narrację, zgodnie z którą wygrana PiS nie była wynikiem zaniedbań PO, lecz tego, że efektywna polityka gospodarcza liberałów rozbudziła większe aspiracje. Polki i Polacy zapragnęli „cywilizacji rynku pracy, skoro tak pięknie rosło PKB, i polityki rodzinnej zgodnej z europejskimi standardami; teraz jeszcze pragną dostępnych mieszkań, transportu publicznego obok pendolino, godziwych wynagrodzeń dla pielęgniarek, nauczycieli i rezydentów.” Jedynie na marginesie Sutowski zaznacza, że jest świadom tego, że III RP doprowadziła do ogromnej biedy znacznych grup społecznych, które mogły jedynie „aspirować” do zaspokojenia podstawowych życiowych potrzeb. W ten sposób lewicy i klasom ludowym stawia na boczku marny ogarek w cieniu okazałej świeczki dla liberałów.

Ten rzucający się w oczy brak równowagi każe zapytać: czemu właściwie ma to służyć? Sutowski pisze, że jeśli nie przyjmiemy proponowanej przez niego strategii, „jako lewa strona skazujemy się […] na klęskę – bo ani nie przyciągniemy do lewicowego projektu ludzi pokolenia ‘wyborów czerwcowych’, ani tych, którzy zostaną przy PO/Nowoczesnej nie przekonamy do rezygnacji z antyspołecznych poglądów.” Jednak pomysł, że lewica powinna skupić się na przekonywaniu do swoich idei uprzywilejowanych ekonomicznie grup i właśnie do nich dostosować swój przekaz, wydaje się delikatnie mówiąc dziwny. Czyż celem lewicy nie jest reprezentowanie interesów klas ludowych oraz rozmaitych wykluczanych i dyskryminowanych mniejszości? Owszem, w przeciwieństwie do tekstów Agaty Bielik-Robson i Kai Puto, u Sutowskiego pojawia się marginalna wzmianka dotycząca ludu. Wymieniając kroki niezbędne do pokonania PiS, na trzecim miejscu (po odłożeniu na bok walk pokoleniowych i skupieniu się na przyszłości Polski) wymienia „poszukanie tych segmentów klas ludowych, do których można się odwołać bez porzucania wartości postępowych i liberalnych”. W stwierdzeniu tym tkwi założenie, że takich „segmentów” nie ma za dużo (skoro trzeba ich szukać) i że z ludem można rozmawiać, tylko o ile identyfikuje się już z „wartościami postępowymi i liberalnymi”, bo przekonywać go do nich najwyraźniej się nie da.

A jak jest z „ludem koderskim”? Sutowski chce go „przeciągać na lewo”, a jako przykładowe postulaty, za pomocą których można by to robić, wymienia następujące (numeracja dodana przeze mnie): „1) wolność to także prawo decydowania o własnym życiu przez kobiety oraz 2) infrastruktura dająca realny wybór miejsca i stylu życia; 3) klasa średnia potrzebuje wysokiej jakości usług publicznych, aby mogła w pełni rozwijać swój potencjał; 4) Unia Europejska wymaga solidarnościowej reformy, aby mogła przetrwać; 5) najlepszą ochronę przed władzą daje silny samorząd i sieć obywatelskich organizacji”. W zależności od interpretacji tych mocno ogólnikowych tez za umiarkowanie lewicowe można uznać punkty 2) i 4), reszta to centrowo-liberalne rudymenty. Jeśli „lud koderski” trzeba przekonywać do tego, że kobiety mają prawo decydować o własnym życiu, to czym się on różni od ludu PiS-owskiego? Zdaje się, że głównie estetyką. Ten pierwszy to ludzie o takich samych kodach kulturowych jak nasze, dlatego umiemy z nimi rozmawiać i wiemy, że musimy to robić, nawet jeśli wyrażają głęboko oburzające czy szkodliwe opinie. Ci drudzy zaś to obciachowa wiocha: wystarczy na nich spojrzeć, żeby nie mieć wątpliwości, że z postępowymi wartościami nie mają nic wspólnego. „Normalni ludzie” po prostu są klasą średnią – właśnie tą, której według trzeciego punktu z powyższej listy potrzebne są „wysokiej jakości usługi publiczne”, tą która ma potencjał do rozwijania.

I której perspektywa dominuje w mediach i kulturze przesłaniając wszelkie inne. Dlatego nakreślona przez Sutowskiego podróż po „oddolnym protokapitalizmie” jako okresie formacyjnym „ludu koderskiego” jest nie tylko całkowicie zbędna, gdyż takie opowieści słyszeliśmy setki razy. Jest też ponadto manipulacyjnym kamuflażem, który za empatyczną chęcią porozumienia z dominującą grupą ukrywa całkowity brak empatii w stosunku do innej, wykluczonej grupy. Nie, nie twierdzę, że jest to świadoma manipulacja. Obstawiałabym, że nie. Poczucie, że bardzo potrzebujemy w Polsce porozumienia, jest z pewnością szczere i podzielane przez wiele osób. Sęk w tym, że nie chodzi tutaj o porozumienie z tymi, z którymi rozmawiamy od dawna, lecz z tymi, z którymi nie rozmawialiśmy nigdy i nawet nie potrafimy sobie wyobrazić, jak taka rozmowa miałaby w ogóle wyglądać, bo – jak dobitnie pokazuje analizowana w tym artykule dyskusja – oni w naszym świecie po prostu nie istnieją. Dlatego zamiast docierać do jakże egzotycznego „ludowego ludu” wymyślamy sobie „lud koderski” jako cel naszych empatycznych perswazji.

Jednak nie chodzi tutaj tylko o trudności w przekroczeniu kodów kulturowych utrudniających międzyklasowe porozumienie. Chodzi po prostu o władzę. Jak pisze Michał Sutowski: „Lud koderski ma bowiem moc – demografii i frekwencji, ale też stabilnego zatrudnienia z normowanym czasem pracy, nieraz oszczędności i kapitałów wszelakich.” Tak, zwłaszcza kapitałów i władzy. Dlatego chociaż można pokpiwać, że postulując postawienie „grubej kreski” publicysta Krytyki Politycznej usiłuje wejść w buty epokowego „męża stanu”, użycie tego wyrażenia jest tutaj bardzo adekwatne i znakomicie odsłania ukryte założenia postulatów Sutowskiego. Celem oryginalnej „grubej kreski” było przecież skłonienie aparatu partyjnego posiadającego pełnię władzy – i może jednak nie całkiem zardzewiałe czołgi ZSRR w odwodzie – by oddał ją w bezkrwawy sposób. Zatem Sutowski proponuje, by pochlebstwem i przymilną zachętą skłonić tych, którzy mają władzę i „kapitały wszelakie”, żeby się nimi łaskawie odrobinkę podzielili – a przy tym jednocześnie konstruuje ich obraz jako niezrozumianego „ludu koderskiego”, w którego doświadczenia formacyjne powinniśmy się wczuwać.

Takie są podobieństwa, istnieje jednak także fundamentalna różnica z „grubą kreską” Mazowieckiego. W tamtym przypadku nikt bowiem nie miał wątpliwości, że realny socjalizm wyrządził wiele krzywd i one nie przestają istnieć przez to, że odstępujemy od ich ukarania, ponieważ umożliwi nam to bezkrwawe przejście do lepszej przyszłości, tym bardziej, że wymierzenie pełnej sprawiedliwości byłoby i tak niemożliwe. Funkcjonariuszy poprzedniego systemu ominęły konsekwencje ich czynów, nikt jednak nie zamierzał uwalniać ich od poczucia winy, ani pochylać się nad ich dobrym samopoczuciem. A to właśnie chce zrobić Michał Sutowski.

Tak, analogia jest tutaj jak najbardziej trafiona. Powiedzmy to wyraźnie: kapitalizm jest systemem, w którym jedni bogacą się kosztem innych, a w przypadku polskiej transformacji działo się to w szczególnie jaskrawy sposób. Często mówi się o jej „wygranych” i „przegranych”, tak jakby była to jakaś gra. Na jakich zasadach jednak ją prowadzono? Czy rzeczywiście, jak sugeruje metafora gry, wystarczyło mieć odpowiednie umiejętności i wytrwałość wsparte odrobiną szczęścia? Jak wiadomo nie każdy mógł zostać „wygranym” prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw: trzeba było mieć odpowiednie powiązania z władzą. Natomiast w przypadku reprywatyzacji domów i gruntów w Warszawie oprócz zamiłowania do „atmosfery przedwojennej stolicy” niezbędna była znajomość prawnych kruczków – oraz całkowity brak skrupułów i elementarnej etyki.

To najbardziej jaskrawe przypadki, ale kapitalistyczne bogacenie się cudzym kosztem może przyjmować różne postacie. Najbardziej oczywiste są te bezpośrednie: gdy ktoś za pomocą balansowania na granicy prawa czy niejasnych układów z władzą zagarnia publiczne mienie, albo gdy wykorzystując czyjąś słabą pozycję płaci zaniżone stawki za pracę, towary lub usługi. Trudniej dostrzec sytuacje, gdy czyjś ekonomiczny sukces oparty jest na strukturalnych przywilejach. W obecnych systemach gospodarczych skomplikowane sieci połączeń sprawiają, że decyzje polityczne oraz ich ideologiczne uzasadnienia wpływają na to, które grupy i jednostki mają duże szanse się wzbogacić, a którym się to z pewnością nie uda, choćby stawały na rzęsach. Nie, nie jest tak, że liniowy, niski CIT jest niepowiązany z niskimi płacami pielęgniarek i nauczycielek, a niewielkie koszty pracy korzystne dla przedsiębiorców nie mają związku z biedą pracowników i brakiem perspektyw na jakiekolwiek emerytury dla wiecznie samozatrudnionych. Albo brutalniej i bardziej bezpośrednio: nie jest tak, że nowy samochód i willa szefa są niepowiązane z „niezałapaniem się” jego pracowników.

Owszem, zakładający własną firmę informatyk nie miał wpływu na to, że zgodnie z dominującą ideologią ludzie tacy jak on – wykształceni i przedsiębiorczy – powinni zarabiać dużo. Znacznie więcej niż ci wykonujący proste, chociaż często niszczące dla zdrowia, prace fizyczne. I że państwo powinno wspierać tę hierarchię, bo przecież naszą przyszłość budują „nowoczesne technologie”, a nie to, czy nasze otoczenie będzie posprzątane i czy będzie komu troszczyć się o chorych w szpitalach. Nie miał też wpływu na seksizm sprawiający, że zajęcia stereotypowo męskie – takie jak inżynieria czy programowanie – są uznawane za więcej warte niż te związane z opieką. Ale bez tych przywilejów nie dałby rady finansowo zdeklasować pielęgniarek, nauczycielek czy sprzątaczek. I jeśli wymazujemy istnienie tych przywilejów twierdząc, że o wysokich zarobkach decydowała wyłącznie ciężka praca i talent, to utrwalamy istniejące nierówności. Jeśli za pomocą „grubej kreski” przyklepujemy fakt, że niektórzy nagromadzili sobie „kapitały wszelakie”, to dajemy im fory w kapitalistycznym wyścigu, w którym „kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma”.

W żadnym wypadku nie twierdzę, że włączanie osób uprzywilejowanych do walki o równość nie ma sensu. Owszem, na przykład mężczyźni mogą – i powinni! – walczyć z seksizmem. Ale feminizm starający się przede wszystkim nie wzbudzać w nich poczucia winy za to, że są uprzywilejowani, i w tym celu maskujący fakt, że nie grają oni na tych samych zasadach, co kobiety, nie byłby feminizmem, lecz narzędziem podtrzymywania patriarchatu. Dlatego jeśli Michał Sutowski chciałby włączyć „lud koderski” do walki o sprawiedliwość społeczną, musi przede wszystkim przekonać go do zmierzenia się ze świadomością własnego uprzywilejowania, którego konsekwencją były i są ogromne ludzkie krzywdy. Tak, owe porzucone przez państwo PGR-y. Tak, rzesze osób pracujących za głodowe stawki i niemających szans na wyjście z biedy. Bo póki co próbując podebrać PO i Nowoczesnej ich elektorat, podbiera im jedynie polityczne programy. I naprawdę nie sądzę, żeby w Polsce potrzebna była jeszcze jedna partia reprezentująca liberalną klasę średnią, a nazywanie jej lewicą jest już całkowitą aberracją.

Ale przede wszystkim broniąc demokracji trzeba pamiętać, że słowo to oznacza rządy ludu – ogółu obywatelek i obywateli, a nie jednej wyróżnionej klasy. I że demokratyczne ścieranie się poglądów i konstruowanie dobra wspólnego uwzględniającego odmienne interesy jest niemożliwe, jeśli materialny byt pewnych grup ludzi zależny jest od widzimisię innych. Że bieda uniemożliwia świadomy udział w demokratycznych procesach. Michał Sutowski pisze, że „w demokracji, podoba nam się to czy nie, jeden obywatel to jeden głos”. Wyraźnie widoczny za tym stwierdzeniem smuteczek wzdycha: „ach, niestetyż!” Jednak przyjmując taką perspektywę nie tylko nie mamy szansy obronić demokracji, lecz po prostu stanowimy dla niej zagrożenie. Tak samo jak inteligencja poświęcająca demokrację i dobro wspólne dla podtrzymywania nadrzędnej pozycji ekonomicznej klasy średniej.