PiS właśnie
domyka drugą turę przejmowania kontroli nad sądownictwem, gigantyczna kara dla
TVN pokazuje, w jaki sposób prawdopodobnie będą kneblowane media nieprzychylne
rządowi, a mimo to poparcie dla partii rządzącej nie maleje. Wręcz przeciwnie,
sięgnęło właśnie 50%. Jednak jeśli uznamy, że połowa polskiego społeczeństwa
chce demontażu państwa prawa, albo z głupoty sprzedaje wolność za 500+, to
nigdy nie powstrzymamy autorytarnych zapędów PiS. Protesty na ulicach, wyrazy
zaniepokojenia czy nawet sankcje międzynarodowych organizacji będą mało
skuteczne, jeśli rządzący będą czuli, że popiera ich znaczna część obywateli i
obywatelek.
Dlatego
musimy zadać sobie pytanie, jak to możliwe, że działania, które dla jednych
stoją w jaskrawej sprzeczności z konstytucją, dla innych są odzyskiwaniem
godności? Jeśli zwolenników PiS przekonuje argumentacja, że ustawy o sądach mają
na celu po prostu odebranie ich elitom, które je zawłaszczyły, jak bardzo
musieli dotąd czuć, że to państwo nie jest ich państwem? Jak silna musi być potrzeba
odzyskania go, skoro nie pozwala dostrzec zagrożeń płynących z przyznania pełni
władzy jednemu ugrupowaniu?
Źródło
naszych obecnych kłopotów – oraz klucz do ich rozwiązania – nie leży zatem w domniemanym
szaleństwie Jarosława Kaczyńskiego, ani też w żądzy władzy czy cynizmie obozu
rządzącego. Sednem problemu jest to, że narracja o elitach, które zagarnęły
państwo i upokarzały zwykłych ludzi, adekwatnie odzwierciedla odczucia milionów
Polek i Polaków.
Jak
w Polsce postrzegane są elity? To zagadnienie było przedmiotem sondażu, jaki „Polityka”
zleciła w czerwcu pracowni Kantar Public. Pokazał on, że elitarność to przede
wszystkim pieniądze i wpływy – tak odpowiedziało prawie 70% badanych, przy czym
19% podpisało się pod twierdzeniem, że ów majątek i pozycja zostały uzyskane w
okresie transformacji. Tylko 20% uznało, że do elity należy się ze względu na
swoje zdolności, kompetencje czy moralny autorytet. Elita odbierana jest też
jako zamknięta (jedynie 12% uważa, że łatwo się do niej dostać) i oceniana negatywnie:
złe zdanie o elicie politycznej ma 59% respondentów. W tym kontekście nie
dziwi, że tylko 2% respondentów odpowiedziało twierdząco na pytanie, czy
przynależą do jakiejkolwiek elity, a 94% z całą pewnością z elitami się nie
identyfikuje. Ponadto tylko 18% badanych chciałoby, aby do elity weszły ich
dzieci.
Analizując
te wyniki Mariusz Janicki stwierdza, że przyczyną może być PiS-owska nagonka na
elity i lęk, by nie zostać naznaczonym jako wróg narodu. Pisze też o
„średniactwie” i braku wiary w możliwość przekraczania własnych ograniczeń. Ale
czy to naprawdę źle, że dla większości z nas przynależność do zamkniętego klubu
władzy opartego na rywalizacji o bogactwo i wpływy nie jest wcale powodem do
dumy? Czy coś takiego można nazwać ambitnym przekraczaniem własnych ograniczeń?
Elitę
można pojmować na dwa sposoby, które wyraźnie ujawniły się w przytaczanym badaniu.
Po pierwsze, elitarność może oznaczać ekskluzywność: walkę o dominację, z
której zostają wykluczeni wszyscy nieposiadający wystarczających zasobów i
znajomości. W tym sensie elitarność jest sprzeczna z demokratyczną równością
wobec prawa, o równych szansach i merytokracji nie wspominając. Zgodnie z
omawianym sondażem właśnie tak postrzegane
są w Polsce elity, dlatego nie dziwi, że hasła walki z nimi trafiają na
podatny grunt.
Przeciwnicy
PiS odpowiadają wtedy używając drugiego rozumienia elity: jako grupy wyróżniającej
się mądrością, kwalifikacjami czy standardami moralnymi, i biją na alarm, że
partia rządząca chce pozbawić polskie społeczeństwo autorytetów. Sęk w tym, że
elita rozumiana merytorycznie nie może być elitarna w wykluczającym sensie tego
słowa. Gdyż jeśli to władza i pieniądze zaczynają decydować o przynależności do
szczupłej grupy wybrańców, to nie ma miejsca na rzetelną ocenę zdolności i
dokonań. Ich podstawą jest bowiem krytycyzm, na który żadna władza nie zamierza
pozwalać, jeśli może go uniknąć. Autorytet tylko wtedy może być naprawdę
autorytetem, jeśli zakłada możliwość własnej omylności. Jeśli jasne jest, że
czasami osoba nie posiadająca tytułów, doświadczenia ani nawet odpowiedniego
wykształcenia może lepiej ocenić daną sytuację lub wymyślić oryginalniejsze
rozwiązanie konkretnego problemu.
Niestety
dynamika ludzkiej psychiki sprawia, że mając pozycję autorytetu trudno nie wykorzystywać
władzy, jaka się z nią wiąże, do uciszania innych głosów. Przy czym mechanizm ten wspierany jest zarówno przez osoby
posiadające ten status, jak też ich sympatyków i admiratorów. Z jednej strony
odpowiedzialne jest za to nasze lenistwo intelektualne: zamiast sami się nad
czymś dogłębnie i krytycznie zastanawiać, wolimy zaufać danej z góry opinii.
Czasami zresztą zwyczajnie nie mamy kompetencji, aby w jakiejś sprawie
rzetelnie wyrobić sobie własne zdanie, a możliwość oparcia się na „naukowo
udowodnionych” sądach daje nam poczucie bezpieczeństwa. I nawet jeśli skądinąd
wiemy, że nauka bywa omylna, a bezsporne dowody występują tylko w matematyce,
wolimy o tym zapomnieć, aby móc żyć w zrozumiałym świecie. Ci, którzy podważają
prawdy głoszone przez nasze ulubione autorytety, utrudniają nam to zaburzając
nasz spokój ducha.
Z drugiej strony uznanie związane z pozycją
autorytetu często osłabia autokrytycyzm. Oczywiście istnieją naukowcy, którzy
im więcej rozumieją z badanego przez siebie wycinka rzeczywistości, tym większą
mają świadomość niepełności swojej wiedzy i za Sokratesem powtarzają: wiem, że
nic nie wiem. Jednak próżność jest cechą aż nadto ludzką i trudno nie ulegać
jej w mniejszym lub większym stopniu. Jest to tym trudniejsze, gdy w grę
wchodzi medialny szum i sława, która potrafi odurzyć nawet najbardziej
racjonalne umysły. Dlatego opiniotwórcze elity (z tytułami naukowymi czy bez)
często przyjmują celebrycką zasadę, że najważniejsze, by o nas mówili, wszystko
jedno jak. W pogoni za narkotykiem rozgłosu gubi się poszukiwanie prawdy, a dążenie,
by wygryźć konkurencję, skłania do formułowania kontrowersyjnych, efektownych
tez mających niewiele wspólnego z rzetelnymi dociekaniami. Takie mechanizmy w
nauce nie są zresztą czymś swoistym dla epoki medialnej walki o oglądalność i
kliki. Już Rousseau krytykował dążenie do poklasku i zaszczytów jako niszczące
naukę, która zaczęła zamieniać się w "pragnienie popisania się kosztem
strony przeciwnej; każdy chciał zwyciężyć, nikt się oświecić; silniejszy zmuszał
słabszego do milczenia; nigdy dysputa nie kończyła się bez obelg, a jej owocem
były zawsze prześladowania".
Te mechanizmy sprawiają, że nawet najbardziej
merytoryczna elita ma tendencję do przekształcania się w elitę opartą na
władzy. Zwróćmy uwagę, że słowo „elitarny” z definicji odnosi się do wąskiej
grupy i kojarzy się z wykluczeniem większości. „Elita” nie oznacza po prostu
„grupy mądrych ludzi”, bo tych przecież może być bardzo wielu i wtedy nie nazwiemy
ich elitą. Mówimy jednak jak na razie tylko o elitach intelektualnych i
kulturowych, które przynajmniej teoretycznie stawiają sobie za cel dążenie do
prawdy, dlatego opisana przez Rousseau walka o zaszczyty i władzę poprzez
pochlebstwa i bezlitosną rywalizację jest tam czymś wstydliwie ukrywanym.
Natomiast w przypadku elit biznesowych i politycznych,
które w znacznym stopniu wpływają na wizerunek elity jako całości, takie
praktyki uważane są za normalne reguły gry. Polityka uznawana jest powszechnie
za sztukę przypodobania się wyborcom i wyeliminowania konkurencji, a mijanie
się z prawdą czy składanie obietnic bez pokrycia jest tak nagminne, że traktowanie
wypowiedzi polityków w pełni serio poczytywane jest za krańcową naiwność. Podobnie
też w biznesie nie wygrywa ten, kto oferuje lepsze produkty czy usługi, ale
ten, kto umie zdobyć przewagę na rynku (na przykład poprzez płacenie zaniżonych
stawek pracownikom czy omijanie przepisów bezpieczeństwa) i przekonać klientów,
że to właśnie jego produkt jest im niezbędny do życia. I chociaż zbyt jaskrawe
fałszowanie rzeczywistości bywa karane, nikt przy zdrowych zmysłach nie szuka
rzetelnych informacji w reklamach.
Powszechnie przyjmuje się też, że zarówno biznes,
jak i polityka opierają się na budowaniu sieci towarzyskich kontaktów oraz
współzależności wynikających z historii wzajemnych przysług. Takie działania są
zalecane przez doradców biznesowych i uznawane za oczywiste przez komentatorów
politycznych. Wszyscy wiemy o tysiącach układów i układzików, które opierając
się na promowaniu „swoich” z definicji wykluczają merytoryczność, ale gdy ktoś
zaczyna budować poparcie polityczne na walce z wszechogarniającym układem,
zostaje uznany za paranoika. Przypomnijmy, że źródłem sukcesu Jana Kulczyka –
po śmierci żegnanego przez media głównego nurtu jakby był bohaterem narodowym –
była właśnie umiejętność utrzymywania świetnych relacji z każdą kolejną ekipą
rządzącą. Czy można się dziwić, że większość społeczeństwa ma poważne
wątpliwości, czy to właśnie tego rodzaju talenty powinny być najbardziej hojnie
wynagradzane materialnie?
Wróćmy jednak do elity naukowo-medialnej i jej
uwikłania w mechanizmy władzy i wykluczania. Posiadanie pozycji autorytetu sprawia,
że jest się słuchanym z większą uwagą i banały wypowiedziane przez znanego profesora
lub publicystę będą szeroko komentowane, lecz nikt nie poświęci uwagi znacznie
oryginalniejszym tezom autorki nie posiadającej tak zwanego „nazwiska”. Rodzaje
gramatyczne nieprzypadkowo zostały w poprzednim zdaniu użyte właśnie w ten
sposób, gdyż na władzę wynikającą z autorytetu nakładają się inne płaszczyzny
przywileju, takie jak płeć, ale także klasa czy rasa. Pokazano kiedyś, że ten
sam tekst oceniany był przez uczestników eksperymentu wyżej, gdy podpisano go męskim
nazwiskiem, jednak w konkretnych przypadkach niezwykle trudno udowodnić wystąpienie
takiego mechanizmu. Kryteria oceny są zawsze w jakimś stopniu subiektywne, a
jeśli w danym społeczeństwie występuje tendencja do dodawania mężczyznom
punktów za płeć, będzie ona wpływać na naszą ocenę także, gdy ktoś oświadczy,
że ten oto tekst napisany przez kobietę nie został doceniony, chociaż w rzeczywistości
jest lepszy od innego artykułu napisanego przez mężczyznę. Oceniając zasadność
tego zarzutu nie jesteśmy w stanie „wyłączyć” wiedzy, jakiej płci jest osoba,
która je napisała. To samo dotyczy wypowiedzi osoby mówiącej z wiejskim
akcentem i błędami gramatycznymi – nawet jeśli co do meritum ma rację, ma małe
szanse wygrać z „ekspertem” w garniturze.
Dlatego wykluczanie pewnych perspektyw ze
społecznego dyskursu nie polega tylko na tym, że ten oto konkretny pan nie
dopuścił do głosu tej pani, która, tak się dziwnie składa, była jedyną kobietą
wśród kliku mężczyzn zaproszonych do audycji. Oczywiście takie zdarzenia mają
miejsce, można je wskazywać i analizować, ale w systemie, w którym
uprzywilejowanie pewnych grup jest przezroczyste jak powietrze, każdą taką
sytuację można zakwestionować na przykład jako indywidualny brak kultury danej
osoby. Wykluczanie nie jest wyłącznie kwestią jednostkowych zachowań, ale przyjętych
w danym społeczeństwie nierównych kryteriów oceny wypowiedzi osób z różnych
grup oraz ich nierównego dostępu do mediów i społecznej uwagi. Samo istnienie
tych nierówności prowadzi do uciszania pewnych głosów, dlatego jeśli osobom z
grup dominujących zależy na tym, aby każdy miał autentycznie równą pozycję w
dyskusji, nie mogą korzystać ze swoich przywilejów jak z czegoś naturalnego,
lecz muszą aktywnie działać na rzecz wyrównania szans w społecznym dyskursie. Czy
polskie elity opiniotwórcze podejmowały takie działania? Czy starały się
włączać do dyskursu odmienne od swoich perspektywy?
Ale właściwie dlaczego dominujący mieliby to robić?
Właśnie po to, aby nie stać się znienawidzoną elitą, która koniec końców
zostanie zmieciona przez partie szermujące antyelitarnymi hasłami. Przy czym
nienawiść do elit opartych na władzy przenosi się automatycznie na elity
merytoryczne i skutkuje wszechobejmującą nieufnością wobec jakichkolwiek eksperckich
ustaleń, podważaniem nauki oraz wszelkich autorytetów, które nie stoją po
stronie ugrupowań wypowiadających wojnę elitom. Z taką sytuacją mamy obecnie do
czynienia nie tylko w Polsce, a może ona doprowadzić na skraj przepaści nie
tylko instytucje danego państwa, ale nawet, jak w przypadku negowania wpływu
człowieka na klimat, zagrozić przyszłości naszego gatunku. Dlatego aby wydobyć
się z naszych obecnych kłopotów, musimy pamiętać, jak łatwo wiedza przekształca
się we władzę, która z wiedzą nie ma już wiele wspólnego.
Dzieje się tak zwłaszcza w przypadku rządów, które roszczą
sobie prawo do naukowości. To, że tak wiele osób głosowało nie tyle na PiS, ile
przeciwko PO, wynikało bowiem nie tylko z arogancji poprzedniej władzy z jej
ośmiorniczkami i „za 6 tysięcy może pracować tylko idiota albo złodziej”, ale
także z jej technokratyczności. Podobnie jak partie odsuwane od władzy przez populistów
w innych krajach, działania rządu PO opierały się na założeniu, że istnieją
jakieś obiektywne reguły rządzenia. A ponieważ są one „naukowo udowodnione”,
nie ma ani potrzeby, ani też możliwości tłumaczenia ich maluczkim, którzy
powinni się eksperckim ustaleniom po prostu podporządkować. Taka
bezalternatywność rodzi bunt, zwłaszcza jeśli połączona jest z przekazem, że
skoro nie macie doktoratów z ekonomii, to wasze zdanie się nie liczy. Nie macie
możliwości w żaden sposób wypowiedzieć się w dyskusji, w której zapadają
decyzje wpływające namacalnie na wasz los.
A
to oczywiście kolejny powód, by dołączyć do kampanii przeciwko elitom. PiS
pokazał, że wieczne „nie stać nas” było kłamstwem: można realizować programy
społeczne i jeśli się dobrze poszuka pieniędzy z podatków, budżet wcale nie
musi się od tego zawalić. Coraz wyraźniej widać to, co lewica mówiła od dawna:
dziwnym trafem owe „naukowe” zasady rządzenia okazują się korzystne dla posiadających
władzę i pieniądze, a zatem ich podważanie oznacza naruszanie ekonomicznego
interesu elity sprzecznego z interesem większości.
I
to jest owo pokaźne ziarnko prawdy będące przyczyną nośności haseł odsuwania
elit od koryta. Z całą pewnością większość osób protestujących przeciwko
niszczeniu Trybunału Konstytucyjnego, zawłaszczaniu mediów i sądownictwa nie
należała do elit władzy i bogactwa. Ale za to, że ten argument był przekonujący
dla znacznej części społeczeństwa, odpowiedzialna jest władza przedkładająca
własne interesy nad dobro ogółu i zasłaniająca się w tym procederze
naukowością. Są za to także odpowiedzialne elity akademickie, które pozwoliły
na tworzenie takiej zasłony dymnej, nie dopuszczając do krytyki własnych
ideologicznych założeń i uznając, że wyjaśnianie swoich wniosków społeczeństwu
jest czymś zbędnym. I oczywiście także elity medialne przypinające łatkę
populizmu wszelkim tezom podważającym neoliberalne dogmaty.
Ekonomia
nie opisuje praw przyrody jak fizyka czy chemia. A skoro jej ustalenia są
uzależnione od przyjętych wartościowań i ideologii, to nasze polityczne i
ekonomiczne teorie muszą uwzględniać punkt widzenia wszystkich, których będą
dotyczyły skutki ich zastosowania. Losy PO oraz innych technokratycznych partii
pokazują, że w polityce działa zasada heglowskiej dialektyki: im bardziej nie
dopuszczamy do głosu innych perspektyw, tym bardziej rosną one w siłę. I
zasłanianie się naukowym dyskursem nic tu nie pomoże, co najwyżej doprowadzi
tylko do podważenia autorytetu nauki jako takiej.
Jeśli
celem polityki ma być racjonalne urządzenie społecznego świata i zapobieganie
poważnym konfliktom społecznym, to ci, którzy mają w danym momencie więcej władzy,
muszą się stale samoograniczać dbając o to, by inni nie utracili poczucia, że
państwo należy także do nich. Zaś ci, którzy dysponują zasobami wiedzy oraz
kompetencjami umożliwiającymi przekonujące przedstawianie własnych racji, muszą
starać się, by nie wykorzystywać tych narzędzi, świadomie lub nie, do uciszania
innych punktów widzenia. Bo polityka jako dążenie do zdominowania przeciwnika
oraz służąca takiej polityce wiedza przynoszą opłakane rezultaty.
Można
by jednak argumentować, że przecież PiS buduje własne elity oraz używa wszelkich
dostępnych środków do uciszania przeciwnych opinii, a elitarność jest
postulowanym celem dokonywanej przez ministra Gowina reformy szkolnictwa
wyższego. Czy nie wynika stąd, że to wcale nie układowo-technokratyczna elitarność
była przyczyną porażki PO i obecnej nośności antyelitarnego dyskursu i lud po
prostu lubi mieć nad sobą jakąś elitę?
Nie,
to błędne myślenie. PiS-owi uchodzi więcej, ponieważ wykluczeni identyfikują się
z nim – bo był, podobnie jak oni, pozbawiany dostępu do mediów głównego nurtu i
otaczany „kordonem sanitarnym”. Dlatego odbieranie władzy i przywilejów
poprzednim elitom nie jest postrzegane jako budowanie nowej (chociaż tym de facto jest), ale właśnie jako odzyskiwanie
kontroli nad naszym wspólnym państwem. Dlatego jeśli chcemy zatrzymać destrukcyjne
zapędy partii rządzącej, nie możemy po prostu czekać, aż ci, którzy ją wynieśli
do władzy, zorientują się, że znów zostali wykorzystanym przez kolejną elitę
„ciemnym ludem”. Bo reakcją z całą pewnością nie będzie przywrócenie
poprzedniej elity, ale albo wycofanie się z polityki w przekonaniu, że jej instrumenty
nie dają żadnej możliwości wpływania na rzeczywistość, albo też poszukanie innych,
niedemokratycznych sposobów jej kształtowania.
Jakie
zatem powinny być polskie elity? Aby skończyć z szaleństwem władzy, która
niszczy państwo opierając się na antyelitarnym dyskursie, potrzebujemy nie tyle
odpowiednich elit, lecz przede wszystkim mądrego społeczeństwa. Wiedza i
umiejętność krytycznego myślenia nie może być domeną wąskiej grupy, lecz
każdego, kto jest jakkolwiek zainteresowany kształtowaniem własnego otoczenia.
Oczywiście nie wszyscy mają jednakowe zdolności intelektualne i z pewnością
nikt nie ma obecnie możliwości opanowania całości ludzkiej wiedzy. Dlatego
podział pracy jest nieunikniony i osoby, które poświęciły znaczną ilość czasu
na zbadanie pewnych zagadnień, muszą oczywiście być szczególnie uważnie
słuchane w dyskusjach na dany temat. Ale konieczne jest włączanie w te dyskusje
jak najszerszych społecznych kręgów, jasne tłumaczenie naukowych ustaleń oraz
otwarta analiza ideologicznych uwarunkowań i interesów osób zawodowo
zajmujących się wyjaśnianiem naszego świata.
A zatem jeśli elity mają wygrać z PiS, ich rola musi
polegać przede wszystkim na budowaniu mądrego, krytycznego społeczeństwa.
Dlatego nie mogą wykorzystywać przewagi płynącej z większych kwalifikacji, aby
ścigać się o władzę i bogactwo – nie
mogą przekształcać się w elity wykluczające. Drodzy członkowie i
członkinie elit naukowych, medialnych i politycznych: czy jesteście gotowi
zostać takimi elitami? Czy jesteście gotowi edukować, wyjaśniać i przede
wszystkim słuchać, a nie tylko pouczać i walczyć o własną wysoką pozycję
ekonomiczną i społeczną? Czy zamiast delektować się poczuciem własnej
elitarności, będziecie starali się włączać jak najwięcej osób do dyskusji o
naszym wspólnym państwie?
Pozwole sobie wykorzystac artykuł na swoim blogu podajac nazwisko Autorki , blogi i linki
OdpowiedzUsuńJeśli z wszystkimi danymi, to oczywiście nie mam nic przeciwko. Cieszę się, że tekst zainteresował.
OdpowiedzUsuńDziękuję
OdpowiedzUsuń"lecz przede wszystkim mądrego społeczeństwa."
OdpowiedzUsuńTo jest bardzo głęboka prawda, ale jednocześnie bardzo ponura. Wszak możemy starać się budować kulturę wspólnej, opartej na wzajemnym szacunku dyskusji oraz angażować szerokie kręgi społeczne do konsultacji o kształcie stanowionego prawa, ale moim zdaniem ciężko będzie to skutecznie zrobić dysponując materiałem ludzkim wyrosłym na gruncie obowiązującego modelu edukacji.
Poza tym, jeśli chodzi o konsultacje, to właściwie my niewiele możemy w tej sprawie zrobić, bo praktyka od lat jest taka, że jeśli politycy chcą przepchnąć daną ustawę pod stołem, bez konsultacji społecznych i wbrew obowiązującym przepisom, to po prostu ją przepychają. A jeśli nawet robią konsultacje, a potem chcą zignorować uwagi nie pasujące do ich planów, to po prostu je ignorują. Właśnie dlatego tak ważna jest walka o jawność i przejrzystość działań władzy!
W pełni się zgadzam!
Usuń