sobota, 6 stycznia 2024

Izraelski Makbet i odpowiedzialność Zachodu

 

Po październikowych atakach Hamasu i następującej po nich operacji militarnej Izraela w strefie Gazy wsparcie jednej lub drugiej ze stron okazało się problematyczne. Masakry i gwałty dokonane przez Hamas znacznie przekroczyły skalę dotychczasowych ataków terrorystycznych. Oburzała również brutalność izraelskiej ofensywy na jednym z najgęściej zaludnionych obszarów na ziemi: bombardowanie szpitali i obozów dla uchodźców, a do tego jeszcze odcięcie wody, elektryczności i łączności telefonicznej. Wiele osób uznało, że skoro nie można jednoznacznie wesprzeć żadnej ze stron, to lepiej po prostu nie zawracać sobie tym głowy. Tłuką się tam na Bliskim Wschodzie od dawna i tłuc będą. Na szczęście daleko i nie nasza sprawa.

Otóż jednak nasza. Bo tak się składa, że to właśnie Zachód odpowiedzialny jest za trwającą od kilkudziesięciu lat przemoc i jedynie Zachód ma możliwość skutecznego wywierania presji, by ją zakończyć. Co zresztą powinien zrobić także w swoim własnym interesie. Ale po kolei.

Na początek trzeba wyraźnie stwierdzić, że państwo Izrael powstało na fundamencie fizycznej przemocy oraz grabieży ziemi. I to Zachód był za to odpowiedzialny. Przede wszystkim, to wielowiekowa dyskryminacja przeplatana pogromami, której kulminacją był Holokaust, sprawiła, że europejscy Żydzi uznali, że niezbędne jest im własne państwo.

Założenie go w Palestynie nie byłoby możliwe bez przyzwolenia Zachodu. Po klęsce Imperium Osmańskiego w pierwszej wojnie światowej potęgi kolonialne, Wielka Brytania i Francja, podzieliły miedzy siebie jego tereny. Palestyna przypadła Brytyjczykom, dlatego to o ich protekcję zabiegali działacze syjonistyczni. Skutecznie: 2 listopada 1917 roku minister spraw zagranicznych Arthur Balfour obiecał Lordowi Rothschildowi wsparcie dla utworzenia w Palestynie „narodowego domu” dla Żydów.

Owszem, jak potem wielokrotnie wskazywano, deklaracja Balfoura celowo nie zawierała słowa „państwo”, była to jednak wystarczająca podstawa dla rozwoju żydowskiego osadnictwa w Palestynie. I nawet jeśli przychylność Brytyjczyków okazała się ambiwalentna i parokrotnie pod naciskiem organizacji arabskich nakładali różne ograniczenia na wielotysięczną imigrację, nie ma najmniejszych wątpliwości, że los Arabów nie obchodził ich ani odrobinę.

Tym, którzy oburzają się na terrorystyczne akty Hamasu, warto przypomnieć, że syjonistyczni bojownicy nie cofali się przed przemocą na znacznie większą skalę. Nakba – tym słowem oznaczającym „katastrofę” Palestyńczycy określają powstanie państwa Izrael – oznaczała nie tylko wysiedlenie lub ucieczkę 700.000 Palestynek i Palestyńczyków, ale też brutalne masakry całych wiosek, w których w sumie zginęło 13 tys. osób.

Ofiarami syjonistycznych organizacji terrorystycznych byli zresztą nie tylko Arabowie. W przeprowadzonym przez Irgun zamachu na hotel King David w Jerozolimie, gdzie mieściła się siedziba brytyjskich władz w Palestynie, zginęło 91 osób, a 45 zostało rannych. Natomiast Lechi zamordowało szwedzkiego mediatora w konflikcie arabsko-izraelskim, Folke Bernadotte, który – o ironio! – był wcześniej również negocjatorem i kierownikiem akcji ratowania skandynawskich więźniów, w tym Żydów, z nazistowskich obozów koncentracyjnych.

Powstanie państwa Izrael oparte było zatem na nagiej przemocy i na czysto kolonialnej logice, zgodnie z którą pewne ludy kompletnie się nie liczą, dlatego ich ziemia jest niczyja i można ją sobie po prostu wziąć. Nawet więcej: należy! W ten sposób bowiem niesie się „dzikusom” kaganek oświaty. Tego rodzaju założenia są wciąż obecne w dyskursie przedstawiającym Izrael jako „jedyną demokrację na Bliskim Wschodzie”. Chociaż fundamentaliści judaistyczni są takimi samymi mizoginami, jak islamistyczni, a sam islam jest zjawiskiem niezwykle różnorodnym (owszem, istnieją również islamskie feministki), to Izrael kojarzony jest z europejską postępowością, a islam w całości zrównywany z fanatykami. Wprawdzie w Europie Żydzi byli obywatelami drugiej kategorii, w Izraelu jednak postrzegani są jako pionierscy krzewiciele „naszych” wartości na jakże niegościnnym arabskim gruncie.

Czy możemy sobie wyobrazić, że Żydzi uznaliby, że zakładają własne państwo na terenie Polski? W końcu mieszkają tu od kilku stuleci, więc czemu nie mieliby mieć prawa do tych ziem co najmniej takiego samego, jeśli nie większego, jak do Palestyny? Czy możemy sobie wyobrazić, że gdy Polacy protestują, ONZ-owski komitet do spraw konfliktu polsko-izraelskiego uznaje, że należy przyznać 53% naszego terytorium Izraelowi? A gdy nie zgadzamy się na to i stwierdzamy, że ów komitet nie ma w ogóle prawa wydawać takich decyzji, Izraelczycy biorą sprawy we własne ręce i wyniku następującej wojny przypada im już 78% Polski? Przy czym nowe – jakże dzielne i wojownicze! – państwo zostaje uznane na arenie międzynarodowej, a nam się mówi, żebyśmy nie byli takimi antysemitami i jakoś się jednak dogadali? Izraelczycy po prostu potrzebują własnego państwa, a my przecież zawsze możemy przenieść się na Słowację! No naprawdę, w czym problem?

Brzmi jak niewyobrażalny koszmar? Owszem, a nie doszłam przecież jeszcze w tym porównaniu do Wojny Sześciodniowej i następującej po niej okupacji całości ziem Palestyny. Okupacji wprawdzie potępianej przez społeczność międzynarodową, lecz na tyle mało energicznie, by mogła sobie bez przeszkód trwać latami. Tak, to właśnie spotkało Palestyńczyków. I to pokazuje, jak wielka jest różnica w pozycji Europejczyków oraz Arabów we współczesnym świecie.

Założycielom Izraela wydawało się, że owszem, może na początku będą musieli przelać nieco krwi, lecz jak już wywalczą własne państwo, będą sobie żyć długo i szczęśliwie. Nic z tych rzeczy. Jak pisałam, kolonizacja podobna jest do zbrodni Makbeta, który uległ złudzeniu, że od korony dzieli go wyłącznie jedno „morderstwo doskonałe”. Jednak zamiast spokojnej konsumpcji fruktów płynących z władzy czekał go potem ciągły strach, że zbrodnia wyjdzie na jaw i zostanie ukarana. Strach wzmagany jedynie przez kolejne morderstwa mające uciszyć ewentualnych świadków i tych, którzy mogliby coś podejrzewać. Morze krwi, które koniec końców pochłania zbrodniarza.

Podobnie też kolonizatorzy muszą stale żyć z lękiem, że ci, których ziemię sobie przywłaszczyli, będą chcieli ją jednak odzyskać. Nawet jeśli wybije się ich prawie całkowicie, tak jak zrobili to Europejczycy w Ameryce Północnej, oczy kolonizowanych przypominają, że ziemia ta nie była zawsze nasza, komuś ją odebraliśmy. To dlatego w Kanadzie wprowadzono zbrodniczy program „edukacji” dzieci z rdzennych społeczności, która polegała na przymusowym odbieraniu ich rodzicom i umieszczaniu w placówkach, gdzie były głodzone, bite i wykorzystywane seksualnie. Tak, jeśli chce się zniszczyć daną społeczność, najlepiej uderzyć właśnie w dzieci będące jej przyszłością. Myślę, że to nie przypadek, że Izrael z taką zaciekłością bombarduje Gazę, w której połowę populacji stanowią dzieci.

Szekspirowskiego Makbeta oprócz lęku trawiły także potężne wyrzuty sumienia. W Izraelu są one tłumione przez narrację ofiary oraz osaczenia przez antysemicki, fundamentalistyczny islam. Trzeba jednak naprawdę solidnego zaślepienia, by serio twierdzić, że Holokaust dokonany przez Europejczyków usprawiedliwiał grabież ziemi, masakry i wypędzenia Arabów. Uzasadnienia dla przemocy rzadko jednak przejmują się logiką czy faktami. Jak wiadomo, domowi kaci czują się nękani przez przesoloną zupę, a księża są uwodzeni przez dzieci.

Obrońcy zbrodni wojennych Izraela piszą, że odpowiedzialny jest za nie Hamas, który używa cywilów jako żywych tarcz. W rzeczywistości jednak to Izrael używa Hamasu jako tarczy-wymówki dla własnych zbrodni. Dla „przycinania trawnika”, jak w izraelskim żargonie wojskowym określa się cykliczne operacje wojskowe w Gazie. Oczywiście w żaden sposób nie osłabiają one Hamasu, lecz jedynie wytwarzają kolejne straumatyzowane jednostki, które na przemoc odpowiadać będą przemocą. Nie, nie taką samą jak Izrael. Mniejszą, ponieważ nie mają dostępu do najnowocześniejszego amerykańskiego uzbrojenia.

Gdyby Hamasu nie było, należałoby go wymyślić – albo raczej stworzyć – gdyż to właśnie on umożliwia obecnie okupantowi odgrywanie roli ofiary i podtrzymywanie narracji oblężonej twierdzy. I faktycznie: jak wykazuje The Intercept, Izrael wspierał palestyńskich islamistów, by podzielić Palestyńczyków i osłabić pozycję sekularnego Arafata. Stara amerykańska metoda stosowana na przykład w Afganistanie. Pamiętacie ogólnoświatowe zdziwienie, że izraelski wywiad nie miał żadnych informacji o październikowych atakach? Tak, też uważam, że to dziwne.

Ustawienie w roli wroga dokonujących bestialskich aktów terroru islamistów wspiera zachodnią narrację przedstawiającą Izrael jako posiadające pełną legitymację demokratyczne państwo, które niestety ma tego pecha, że otoczone jest przez wrogich sąsiadów, którzy nie wiadomo z jakich przyczyn – prawdopodobnie z powodu jakiegoś genetycznego antysemityzmu? – chcą owo państwo zniszczyć. W tej dogłębnie kolonialnej narracji idea, że Arabowie mogliby zwyczajnie domagać się zwrotu swojej ziemi, nikomu nawet nie przychodzi do głowy. Jak to swojej? Przecież była pusta i niczyja!

Palestyńczycy nie przestaną dążyć do tego, by odzyskać swoje domy i swój kraj. Nikogo nie powinno to dziwić, a już na pewno nie w Polsce, która wywalczyła sobie niepodległość po 123 latach nieistnienia. Żeby poczuć się bezpiecznie, izraelski Makbet musiałby wybić ich wszystkich. Minister dziedzictwa Izraela Amihaj Elijahu stwierdził w wywiadzie, że użycie broni nuklearnej w Strefie Gazy jest sensowną opcją. Wprawdzie został za to zawieszony (nie zdymisjonowany!) przez premiera Netanjahu, który oświadczył, że armia Izraela działa zgodnie z międzynarodowymi konwencjami, był to jednak oczywisty gest propagandowy. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że wielu Izraelczyków myśli tak jak Elijahu: na prawicowych demonstracjach regularnie pojawiają się transparenty postulujące zabicie wszystkich Arabów.

Ale nawet gdyby Izrael wybił do nogi cały Hamas, w tym oczywiście wszystkich potencjalnych Hamasowców, jakimi są palestyńskie dzieci, oraz zapobiegawczo resztę Palestyńczyków, zostaje jeszcze palestyńska diaspora, która nie żyje wyłącznie w krajach arabskich. Zrzucanie bomby atomowej na Londyn czy Sztokholm mogłoby być nieco problematyczne, lecz nawet gdyby Mosadowi udało się to jakoś bardziej „chirurgicznie” załatwić, trzeba by się potem wziąć za tych, którzy te zbrodnie nagłaśniali i dokumentowali. Przemoc Makbeta stale wytwarza nowe zagrożenia, przed którymi trzeba się bronić. Czy da się zatrzymać to perpetuum mobile?

Jedyne, co może zrobić Makbet, żeby wyrwać się z pętli przemocy, to przestać uciekać przed krzywdą, jaką wyrządził. W przypadku Izraela mamy jednak do czynienia z istotną modyfikacją tej historii, ponieważ sam fakt krzywdy został wymazany przez heroiczną narrację zdobywania własnego państwa. To trochę tak jakby Makbet był święcie przekonany, że koronę bohatersko wydarł złemu smokowi, tylko źli ludzie twierdzą, że zabił prawowitego króla i czyhają na jego życie oraz legalnie zdobytą władzę. Tak, w „jedynej bliskowschodniej demokracji” istnieje prawo, które stanowi, że każda organizacja wspominająca choćby słowem o Nakbie traci państwowe fundusze.

W wymazywaniu palestyńskiej krzywdy Izrael dzielnie wspierają państwa Zachodu, dla których opisana wyżej narracja kolonialna wciąż jest przezroczysta jak powietrze. Z drugiej strony patrząc spoza oblężonej twierdzy trudno nie dostrzegać barbarzyństwa izraelskiej armii oraz codziennych szykan i upokorzeń serwowanych Palestynkom i Palestyńczykom w izraelskim apartheidzie. Efektem jest polityczna impotencja Zachodu, który kompletnie nie wie, co zrobić z problemem i najchętniej by o nim zapomniał. Dziennik „Suedwest Presse” z niemieckiego Ulm komentując politykę zagraniczną Niemiec w kwestii Bliskiego Wschodu napisał, że w morzu niewiadomych jest tam tylko jeden niekwestionowany punkt: „odpowiedzialność za prawo Izraela do istnienia”. Podobnie też Jürgen Habermas, jeden z czołowych niemieckich filozofów, stwierdza, że zobowiązanie, by bronić prawa Izraela do istnienia jest fundamentem niemieckiej polityki w świetle nazistowskich zbrodni.

Co jednak zrobić z historycznymi faktami pokazującymi jednoznacznie, że państwo to zostało zbudowane na fundamencie kolonialnej przemocy? Czy można jednocześnie twierdzić, że Izrael ma prawo do istnienia i nie zamykać oczu na tę brutalną prawdę, że nie miał prawa powstać?

Wbrew pozorom, tak. Tutaj bowiem po raz kolejny pojawia się rozbieżność w analogii z szekspirowskim Makbetem. Gdyby bohater dramatu zdecydował się przerwać lawinę przemocy, którą uruchomiło jego morderstwo, z całą pewnością musiałby oddać koronę, ponieść karę i w miarę możliwości zadośćuczynić skrzywdzonym przez siebie osobom. Izrael nie jest jednak jednostką, lecz państwem, dlatego sprawa odpowiedzialności bardzo się tu komplikuje. Większość ludzi żyjących w nim obecnie nie miała przecież nic wspólnego z jego powstaniem. Owszem, mieszkając tam wszyscy, choćby w niewielkim stopniu, biorą udział w podtrzymywaniu izraelskiego systemu apartheidu. Służba wojskowa jest obowiązkowa także dla kobiet, wyłączeni są z niej jedynie ortodoksi. Ale nawet ci, którzy aktywnie sprzeciwiają się polityce swojego państwa i ponoszą za to wymierne konsekwencje, maja w nim zupełnie inną pozycję niż prawie całkowicie pozbawieni praw Palestyńczycy.

Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby teraz, po kilkudziesięciu latach istnienia, Izrael miał przestać istnieć, oznaczałoby to zastosowanie całkowicie niemoralnej zasady odpowiedzialności zbiorowej do ludzi, których wkład w powstanie tego państwa często był żaden, a udział w stosowanej przez nie stale przemocy jest bardzo zróżnicowany. Anihilacja Izraela byłaby odwróceniem Nakby i oznaczałaby ogromną krzywdę milionów ludzi. A chociaż Stary Testament nakazuje, by odpłacać oko za oko i ząb za ząb, odwet pozostaje jedynie replikacją przemocy i w żaden sposób nie pozwala zatrzymać jej niszczącego koła. Co w takim razie pozostaje?

Aby proces pokojowy na Bliskim Wschodzie miał jakiekolwiek szanse powodzenia, musi wyjść od stwierdzenia tego bezspornego faktu, że powstanie Izraela było aktem kolonialnej przemocy. Tak, paradoksalnie nie da się obstawać przy prawie Izraela do istnienia bez wyraźnego podkreślenia, że powstał bezprawnie. Izraelczycy muszą w końcu zmierzyć się z tą niewygodną prawdą. Muszą powiedzieć Palestyńczykom coś w tym stylu: uciekaliśmy przed brutalnymi prześladowaniami, tu była nasza ziemia wiele setek lat temu, więc uznaliśmy, że na niej zbudujemy nasze państwo. Ulegliśmy zachodniej kolonialnej narracji, zgodnie z którą wasza obecność na niej kompletnie się nie liczyła. Ulegliśmy złudzeniu, że wystarczy siła oręża. Że państwo trzeba sobie po prostu wywalczyć, a później już można w nim żyć bezpiecznie. Szukaliśmy domu i zamknęliśmy oczy na fakt, że w ten sposób odbieramy go wam. A potem lawina przemocy ruszyła.

Jeśli w tym momencie myślicie, że odleciałam gdzieś daleko od rzeczywistości, bo coś takiego z całą pewnością nie może się zdarzyć, to przypominam, że na przykład w Republice Południowej Afryki potomkowie białych kolonizatorów pokojowo przekazali władzę czarnej większości. Że w Rwandzie pomimo niewyobrażalnych potworności ludobójstwa dokonanego maczetami, Tutsi i Hutu żyją znów obok siebie. Że przesiąknięte nazizmem Niemcy mogły po zbrodniach drugiej wojny światowej założyć wraz z odwiecznymi wrogami wspólnotę, która dała początek Unii Europejskiej.

Dotychczasowe negocjacje pokojowe prowadzone były na zasadzie asymetrii wypływającej z fundamentalnej nierównowagi sił między Palestyną a Izraelem, wspieranym militarnie, gospodarczo i politycznie przez Zachód. To Izrael dyktował ich warunki i to jego bezpieczeństwo było tam priorytetem. Jak jednak argumentowałam wyżej, Makbet nigdy nie poczuje się w pełni bezpiecznie. I dokładnie z tego powodu wcześniejsze negocjacje nie miały szans powodzenia. Na przykład, jak wykazywał izraelski dziennikarz, Gideon Levy, żądanie, by Palestyna była zdemilitaryzowana, pozbawia jej obywateli elementarnego prawa do samoobrony. Chociaż wizja Izraela jako całkowicie nieagresywnego państwa, które skrupulatnie przestrzega prawa międzynarodowego, może budzić co najwyżej gorzki śmiech, zakłada się, że Palestyńczycy nie maja zupełnie powodów obawiać się jego działań i powinni bez sprzeciwu zdać się na jego łaskę i niełaskę.

Asymetria oparta na potędze militarnej musi zatem zostać zastąpiona asymetrią wypływającą z historycznych faktów i ich moralnej oceny: to Izrael jest w tej historii agresorem i okupantem, państwem powstałym na grabieży ziemi i podtrzymującym nieludzki system apartheidu. To Izrael musi zatem prosić o wybaczenie. Nie, terrorystyczne ataki Hamasu, jakkolwiek barbarzyńskie, nie zmieniają tej fundamentalnej asymetrii.

Różnego rodzaju organizacje dążące do dialogu między Izraelczykami i Palestyńczykami działają od dawna. Jednak, jak mówi aktywista Sami Awad, także tam obecna była symboliczna dominacja Izraela: „nasz ruch pokojowy, jego kształt był konsekwencją porozumień w Oslo. Teraz uświadomiliśmy sobie, że działaliśmy w jakimś krzywym partnerstwie, że nasze, palestyńskie głosy musiały być akceptowane, autoryzowane przez Izraelczyków. Nie byliśmy partnerskimi stronami, nie mieliśmy takiego samego głosu, takiego samego wpływu na decyzję. Nie mówiąc o tym, że może nasze zdanie powinno w sprawie palestyńskiej ważyć więcej. Umiesz sobie wyobrazić, że do Martina Luthera Kinga przychodzą biali i mówią mu: tak w porządku, ale nam się nie podoba wasze podejście w tej sprawie?”

Dla Izraelczyków biorących udział w tego rodzaju działaniach są one jedynie pewnego rodzaju hobby, które daje poczucie, że szlachetnie służy się dobrej sprawie. W każdej chwili jednak mogą się z tego wypisać i zająć czymś innym. Dla Palestyńczyków jest to natomiast kwestia codziennej przemocy: „My na Zachodnim Brzegu słyszymy, wiemy o mordowanych ludziach w każdym tygodniu. Te informacje nie zakłócają dobrostanu mentalnego Izraelczyków. Oni tylko są uspokajani propagandą izraelską, że armia zabiła kolejnego terrorystę. A my wiemy, że to był chłopak z sąsiedztwa, który rzucił kamieniem. Więc Izraelczyk wraca spokojnie do swoich zajęć, a my idziemy na kolejny pogrzeb.”

Jednak nawet mówiąc o systematycznie powtarzających się morderstwach Awad podkreśla, że to wyłącznie „z naszej perspektywy.” Przytakuje również, gdy prowadząca wywiad przypomina mu, że „chodzi o uczucia, obawy, o lęki ludzi, którym w ich zbiorowym doświadczeniu przeszłości zapisano zagładę narodu.” Czytając tę rozmowę miałam nieodparte poczucie jakbym słuchała bitej i gwałconej kobiety, która dogłębnie zinternalizowała wbijany jej do głowy nakaz wczuwania się w potrzeby swojego kata. Do której dopiero powoli zaczyna docierać, że nie jest stroną wzajemnego „konfliktu”, lecz ofiarą przemocy.

Nie wiem, czy na terenie okupowanym przez Izrael powinno powstać jedno żydowsko-palestyńskie państwo, czy raczej dwa oddzielne państwa. Nie wiem, czy i na ile da się osądzić wszystkich odpowiedzialnych za zbrodnie wojenne, za nielegalne odbieranie Palestyńczykom ziemi, wyburzenia domów, przetrzymywanie (także dzieci!) latami w areszcie bez postawienia zarzutów, za codzienną fizyczną przemoc izraelskiej armii, policji i osadników. Nie wiem, na ile możliwe jest uznanie palestyńskiego prawa do powrotu do zagrabionych domów i ziemi. Być może konieczne byłyby tu jakieś „grube kreski”. Jednak symboliczne uznanie kolonialnej przemocy leżącej u początków Izraela jest niewątpliwie podstawą jakichkolwiek negocjacji, które miałyby mieć szanse powodzenia.

Czy to możliwe, by Izrael zgodził się uznać własny grzech pierworodny? Sam z siebie raczej nie. Jednak jego zależność od wsparcia Zachodu, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, sprawia, że gdyby zaistniała wola polityczna, znalazłyby się też z pewnością środki, by przekonać Izrael, że leży to w jego interesie. By wesprzeć tych Izraelczyków, którzy już teraz starają się szukać pokojowych rozwiązań. Dlatego to na nas – na kolektywnie rozumianym Zachodzie – spoczywa odpowiedzialność za zakończenie tej wieloletniej przemocy. Ostrzał Gazy wciąż trwa i pochłonął już ponad 20 tysięcy istnień ludzkich, w tym, jak się szacuje, około 8 tysięcy dzieci.

W latach 2018-19 co piątek miały miejsce pokojowe demonstracje pod murem ogradzającym Strefę Gazy. Izraelskie siły zabiły wtedy 214 osoby, w tym 46 dzieci, ale znacznie większa była liczba rannych: przekroczyła 36 tysięcy. Społeczność międzynarodowa niespecjalnie przejęła się tym, że żołnierze „jedynej bliskowschodniej demokracji” strzelają do nieuzbrojonych demonstrantów celując głównie w kończyny. Rezultatem była ogromna liczba amputacji. Prawdopodobnie to tamta obojętność sprawiła, że Hamas uznał, że nie da się wstrząsnąć światem, jeśli nie zginą setki tych, których śmierć się w tym świecie liczy. Jak mówi Abu Marzouk, jeden z liderów tej organizacji, wśród głównych celów październikowych ataków było właśnie sprawienie, by świat w końcu zajął się sprawą Palestyny. Bo obecna sytuacja jest zwyczajnie nie do zniesienia.

Jeśli nic z tym nie zrobimy, będziemy współodpowiedzialni za osuwanie się izraelskiego Makbeta coraz głębiej w otchłań moralnego zdziczenia, o którym pisał niedawno Michael Sfard, izraelski prawnik broniący praw Palestyńczyków, a prywatnie wnuk Zygmunta Baumana. Nie wiem, czy to, co się obecnie dzieje w Gazie, już wyczerpuje znamiona ludobójstwa. Ale nawet jeśli jeszcze nie, to trzeba przyznać, że Izraelowi niewiele brakuje, by upodobnić się do tych, przed którymi uciekali jego założyciele.

Przemoc nakierowana jest oczywiście także na „wroga wewnętrznego”, czyli wszystkich Izraelczyków mających odwagę sprzeciwiać się polityce swojego państwa. Prawicowe bojówki regularnie atakują demonstracje antywojenne, a policji dziwnym trafem nie udaje się złapać sprawców, nawet gdy mają nagrania z dobrze widocznymi twarzami. Z tłumu, który w październiku wtargnął do szpitala Sheba opluwając personel oraz krzycząc „śmierć Arabom”, udało się aresztować jedynie trzy osoby. Atak spowodowany był pogłoską, że w szpitalu udziela się pomocy także Palestyńczykom. Gdy dziennikarz Israel Frey zamieścił w sieci film, na którym odmawia kadysz za wszystkie ofiary wojny, w tym dzieci i kobiety z Gazy, został prawie zlinczowany przez agresywną tłuszczę. Policja nie była w stanie zapewnić mu bezpieczeństwa we własnym domu i zaoferowała jedynie eskortę do samochodu, którym dalej już musiał sam uciekać przed napastnikami.

Wiele osób w Izraelu dostrzega, że ich kraj coraz bardziej osuwa się w przepaść barbarzyństwa. Co ciekawe, wśród aktywistów działających na rzecz pokoju jest też wielu byłych żołnierzy, którzy na własnej skórze doświadczyli potworności wojny i wiedzą, jak bardzo niemoralne rozkazy kazano im wykonywać. Temat regularnie podejmują też artyści, czy to w literaturze (Etgar Keret), czy w filmie (nagradzany „Walc z Baszirem”). Oczywiście łatwiej jest krzyczeć „śmierć Arabom” i ustawiać się w pozycji ofiary. Dużo trudniejsze jest zmierzenie się z faktem, że Izrael powstał na fundamencie bezprawnej, kolonialnej przemocy. Trzeba to jednak zrobić po prostu dlatego, że taka jest rzeczywistość. Uciekanie od niej możliwe jest jedynie kosztem coraz większych ludzkich krzywd, które koniec końców utopią izraelskiego Makbeta w morzu krwi.

Obecnie większość dawnych kolonii uzyskała już niepodległość: żyjemy w świecie, w którym teoretycznie rządzi prawo narodów do samostanowienia, chociaż w rzeczywistości jest ono mocno ograniczone przez pozostałości kolonialnej dominacji w sferze ekonomicznej i militarnej. Izrael jest chyba ostatnim przypadkiem kraju, który silni tego świata postanowili zbudować na „niczyjej” ziemi. Kraju, który notorycznie łamie prawo międzynarodowe – i uchodzi mu to na sucho dzięki wsparciu Zachodu, dla którego prawo Izraela do istnienia jest kamieniem węgielnym porządku światowego, a prawa Palestynek i Palestyńczyków są gdzieś na szarym końcu listy priorytetów. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że istnienie Izraela uznawane jest wśród słabych tego świata za wołający o pomstę do nieba gwałt. Za najjaskrawszy symbol zachodniej dominacji i postkolonialnego odbierania praw tym, którzy wciąż w międzynarodowych hierarchiach mają pozycję gorszych. Nieistotnych.

Jesteśmy w obozie silnych, wydaje się więc, że nie musimy się tym przejmować. Historia uczy jednak, że imperia wcześniej czy później upadają i to samo może spotkać również Amerykę oraz resztę Zachodu. Słabi tego świata mogą stanąć po stronie Rosji lub Chin nie dlatego, że tak bardzo nienawidzą demokratycznych wartości, lecz dlatego, że Zachód stosuje je wybiórczo, w sposób utrwalający jego dominację. Przyznanie, że Izrael powstał bezprawnie i wyegzekwowanie realnego procesu pokojowego, pokazałoby, że głoszone przez nas szumne zasady samostanowienia i wolności dotyczą też Palestynek i Palestyńczyków. Byłby to pierwszy krok w stronę osłabienia światowej polaryzacji. Jeśli tego nie zrobimy, „wyklęte ludy ziemi” zemszczą się przy pierwszej okazji i, jak pokazują działania Hamasu, prawdopodobnie nie będą przebierać w środkach.

Profesor Barbara Skarga, filozofka, która spędziła 11 lat w sowieckich więzieniach i łagrach, powtarzała, że cierpienie nie uszlachetnia. Izrael jest tego niezwykle dobitnym przykładem.  

 

niedziela, 7 maja 2023

Ten świat zawsze należał do mężczyzn

rzekę wam rzekę

ta ziemia
chłonie rosę twych słów
słońce tyś jest
tej ziemi
 
mówisz
jak jest
mówisz
więc jest
mówisz zatem
słuchają
 
przyszedłeś
zobaczyłeś
wyjaśniłeś
 
nie musiałeś zwyciężać
byłeś
tu zawsze
 

bo mam oczy

świat, który widzisz
jest już nie taki
bo ja tu patrzę
 
myślałeś sobie
że moje oczy
ślepe niemoty
nie zarysują
miasta i świata
 
przecież z natury
mi je wykłuto
sam wydrapałeś
 
a jednak patrzę
widzę cię typie
kroję
 

Chór grecki (lament)

fiut mu się urwał, laboga!
po wszech fiutowcach szła trwoga
cóż to za zła czarownica
tak za fiutaszki uchyca?
 
– czyta Krystyna Czubówna
(ach, jak tu wyjść z tego gówna
głos niski szemrze, lecz rety!
to głos jest jakiejś kobiety)
 
fiut mu się urwał, niestetki!
trzeba go wziąć do karetki
z dyni uwarzyć mu zupkę
zrobić okładzik na główkę
 
– to darły się Pussy Riot
jak wściekłych modliszek nalot
błyszczą żylety w ich oczach
lepiej nie pytaj co w kroczach
 
fiut mu się urwał, biedaczek!
już cały świat nad nim płacze
płaczą strumyki, ptaszęta
kwiatki, robaczki, kocięta
 

po drugiej stronie

samowiedza wyszła poza siebie

podwójne znaczenie
rozjechane oko
pęknięty horyzont
skądinąd fokus
 
w tym innym
nic nie
widzi
samą inną
siebie 
 
chybocze
traci
znosi
odpuszcza
 
wolno 
 
odbiór
proszę
odbiór 
 
słowo przeciwko słowu
słowo za słowem
zdanie
 
i inne zdanie
 

wejdźmy w słowo

powiedziała
słyszałaś
potem ty
powiedziałaś
 
puzzel z puzzlem
wypustki i wnęki 
 
powiedziała
co chciała
powiedziała
co chciałaś
powiedzieć
 
jak dobrze
ujęła już
nie musisz
 

wtorek, 14 czerwca 2022

Czy w patriarchacie możliwa jest empatia?

 

Jakiś czas temu napisałam post, w którym zarysowałam wizję odwróconego patriarchatu, aby mężczyźni, którzy nie pojmują, dlaczego dowcip bywa molestowaniem, mogli chociaż częściowo to zrozumieć. Kilka czytelniczek stwierdziło w komentarzach, że męska wyobraźnia nie da rady sięgnąć tak daleko. I chyba w dużym stopniu miały rację.

Czy mężczyzna mógłby sobie wyobrazić świat, w którym to kobieta zawsze wie lepiej, po prostu dlatego że jest kobietą, nawet jeśli to on ma odpowiednie kwalifikacje w danej dziedzinie? Spytałam kiedyś znajomego doktora filozofii, czy zdarzyło mu się, żeby dziewczyna w wieku jego studentek zwracała się do niego pouczającym tonem jak do małego chłopca. Zrobił dziwną minę. Cóż, mnie się zdarzało wielokrotnie, że znacznie młodsi mężczyźni protekcjonalnie mnie pouczali. Czy mężczyzna jest w stanie sobie wyobrazić, że seks nie jest czymś, co on zdobywa i dostaje, lecz jest „dawaniem dupy”, które, jeśli nie następuje w usankcjonowanych okolicznościach, bruka go i naraża na upokarzającą etykietkę „kurwy”? Czy jest w stanie wyobrazić sobie, że w sytuacji zagrożenia nie potrafiłby przyłożyć, bo bałby się, że zrobi napastnikowi krzywdę? Że miałby głęboko wbity w głowę imperatyw zatroszczenia się o dobre samopoczucie kogoś, kto go pobił czy zgwałcił?

Tak, można poważnie wątpić, czy przeciętny mężczyzna mógłby to sobie wyobrazić. Ale czy to znaczy, że empatia w ogóle jest niemożliwa? Przecież wszyscy się od siebie różnimy i nikt nie jest w stanie w stu procentach wejść w cudze buty. Czy z tego powodu mamy porzucić wszelkie próby zrozumienia sytuacji innych? Nie. Empatia z pewnością jest niezwykle ważną umiejętnością dla etyki, musi jednak towarzyszyć jej świadomość, że nigdy nie będzie doskonała. Jeśli empatyzując pamiętam, że coś, co dla mnie jest łatwe, może być nie do przejścia dla kogoś o innych doświadczeniach, jeśli staram się uważnie słuchać, co ta osoba faktycznie ma do powiedzenia, mam szanse dzięki temu lepiej zrozumieć jej uwarunkowania i podjąć lepszą etycznie decyzję. Lecz stwierdzenie: „wiem, co czujesz, ja mam tak samo” nie ma zupełnie nic wspólnego z autentyczną empatią, jeśli wygłaszają je uprzywilejowani, którym się tylko wydaje, że „mają tak samo”, bo nawet nie wyobrażają sobie, że ktoś może nie mieć tego, co dla nich jest oczywiste.

Patriarchat tak głęboko siedzi nam w głowach, że nawet reżyserce identyfikującej się jako feministka trudno z niego mentalnie wyjść. Taką próbę – moim zdaniem zakończoną porażką – podjęła Eleonore Pourriat w filmie „Nie jestem łatwy.” Jego bohater w magiczny sposób trafia do świata, gdzie role kobiet i mężczyzn są odwrócone. W mojej opinii nie przekonuje ani gra aktorska, ani scenariusz, chociaż jest tam sporo zabawnych i dających do myślenia momentów. Trudno zrozumieć, co Alexandra (kobiecy odpowiednik macho) widzi w Danielu. Chemii między nimi nie ma. Nie wiadomo też, czemu nie sprowadza go do parteru przemocą, co przecież w naszym świecie zrobiłby bogaty, sławny i dlatego całkowicie bezkarny mężczyzna napotkawszy stanowczo zbyt bezczelną kobietę. Tylko że wtedy zamiast lekkiej komedii zrobiłby się z tego niewesoły dramat...

Jednak mimo to obejrzenie filmu jest ciekawym doświadczeniem. Ten świat tak nam zgrzyta nie tylko dlatego, że został mało przekonująco skonstruowany: to po prostu coś przekraczającego granice naszej wyobraźni. Film pokazuje ogromną rolę socjalizacji, bo Daniel zostaje przeniesiony do odwróconego świata jako dorosły mężczyzna i zachowuje świadomość, że gdzieś istnieje (istniała?) „normalna” patriarchalna rzeczywistość. Dlatego ani upokorzenia w pracy skutkujące jej utratą, ani też konieczność dostosowania się do kulturowych wymogów bycia pięknym (wiecie jak się depiluje klatę w matriarchacie?), nie naruszają w zauważalny sposób jego pewności siebie. W związku z Alexandrą to on pozostaje silniejszą stroną, pomimo ogromnej dysproporcji w finansach i statusie społecznym. Zaczepki obcych kobiet w stylu „ej, lala” traktuje jak komplementy – dokładnie tak, jak zdaniem większości mężczyzn my powinnyśmy je odbierać. Nie potrafi też zrozumieć nastolatka, który zwierza mu się z doświadczenia przemocy seksualnej: „Jak to nie mogłeś odmówić? Zawsze można odmówić!”

Empatia to narzędzie budowania rzeczywistości społecznej uwzględniającej różne punkty widzenia, lecz władza symboliczna sprawia, że jakoś łatwiej empatyzuje się z tymi, których perspektywa jest domyślną, czy wręcz jedyną możliwą. Wiele napisano o tym, jak bardzo na życie kobiet wpływa fakt, że za wzorzec człowieka uznaje się mężczyznę. Od leków testowanych wyłącznie na mężczyznach, pasów bezpieczeństwa dopasowanych do rozmiarów ich ciał, po przestrzeń publiczną i organizację pracy nie uwzględniającą, że ludzie miewają dzieci. Ludzie? Przecież od tego to oni mają żony! Ale rezultatem jest też poczucie mężczyzn, że to oni wiedzą, jak jest. To dlatego student, który właśnie dumnie obronił licencjat, uważa się za „naturalnie” mądrzejszego od doktorki.

Funkcją władzy symbolicznej jest usprawiedliwianie systemów wyzysku. Nie da się empatyzować z tymi, których się wykorzystuje, bo wtedy trzeba by natychmiast przestać to robić. Nieprzyjemnie byłoby porzucić wygody, do jakich się przywykło, a poza tym to przecież po prostu naturalne! Kobiety mają specjalny gen, który umożliwia im wykonywanie prac domowych bez zmęczenia! Mają też instynkt macierzyński, dlatego z radością poświęcą wszystkie swoje plany i ambicje dla potomstwa. Jak pisałam, mężczyźni stosują przemoc seksualną, bo nawet nie przychodzi im do głowy, by zastanowić się, czego chce tu i teraz ta oto kobieta. Skoro on jest chętny, to ona przecież na pewno także! Podobnie też w relacjach romantycznych na kobiety przerzucana jest praca emocjonalna: to ona ma się zastanawiać, co on czuje, co sobie pomyślał i czego potrzebuje. Mężczyźnie rzadko kiedy przychodzi do głowy, że ona również może mieć swoje problemy i że wczuwanie się w jego sytuację niesie dla niej namacalne koszty. Sugestię, by miał przynajmniej częściowo zrezygnować z zaspokojenia własnych potrzeb, do których ogranicza się horyzont jego rzeczywistości, i zwrócił także uwagę na cudze, uznałby za karygodny brak empatii!

To właśnie dlatego, że w patriarchacie empatia z definicji nakierowana jest na mężczyzn, wspomniany na wstępie post zostałby skwitowany wzruszeniem ramion, gdybym opisała po prostu kobiecą rzeczywistość bez owego „wyobraź sobie, co by było gdyby.” Nuuudy! Słyszeliśmy to już tyle razy! Tak, wiemy: dysproporcje siły, władzy, mansplaining i w ogóle, ale przecież to naturalne, że kobiety chcą się podobać, a przy tym muszą się szanować! Czy to ma być przeszkodą, by się miło uśmiechnąć, jak ktoś sobie zwyczajnie żartuje?!

Dopiero opisanie kobiecej rzeczywistości tak jakby była udziałem ludzi, czyli mężczyzn, pokazuje jej potworność. Co ciekawe, chociaż nie piszę tam wprost „kobiety mają źle”, lecz jedynie opisuję świat, w którym nasza „naturalna” sytuacja byłaby udziałem panów, skłoniło to pewną czytelniczkę do komentarzy przypominających, że patriarchat krzywdzi także mężczyzn i do podkreślenia, że „wszyscy jesteśmy ofiarami, niezależnie od płci, orientacji, rasy czy pozycji społecznej.” Tak bardzo niezależnie, że sama sugestia, że mężczyźni mieliby przechodzić to samo, co kobiety, budzi potrzebę wezwania, byśmy natychmiast pochyliły się nad ich problemami.

Chociaż wszystkie systemy dominacji wymazują perspektywę podporządkowanych, patriarchat różni się od nich tym, że nakłada na kobiety obowiązek kochającej troski o swoich panów. Empatia – ta wspaniała podstawa etyki! – staje się w nim zatem narzędziem dominacji. To tutaj leży źródło trwałości podporządkowania kobiet, bo gdy tylko pójdziemy kawałek do przodu, zaraz budzi się w nas współczucie dla tych, których sytuacja się przez to pogorszy. Nie będą już mogli nas wykorzystywać, tak jak do tego przywykli! Nie będą mogli czuć się mądrzejsi, silniejsi i ogólnie lepsi. Czuć, że ten świat po prostu należy do nich, a zatem mogą nas po nim szarmancko oprowadzić, lub też – jeśli będziemy niewdzięczne – na kopach z niego wyrzucić. Nie można im tego odbierać! To zagrożenie dla ich męskości! W ten sposób dochodzi w nas do głosu strażniczka patriarchatu, która nie potrafi empatyzować sama ze sobą ani też z innymi kobietami, za to z całą zaciętością zwalcza skandaliczne próby naruszenia dobrego samopoczucia tych, którym empatia należy się z przyrodzenia.

Czy w takim razie powinnyśmy zabić w sobie zdolność do empatii? Bynajmniej. Nie chodzi o to, żebyśmy same stały się jak patriarchalne samce przekonane, że ich perspektywa jest jedyną istotną, żądające pełnej uwagi i odmawiające wykonania emocjonalnej pracy zrozumienia innych. Konieczne jest jednak krytyczne podejście do tego, z kim, kiedy i na ile empatyzujemy, oraz umiejętność odmówienia naszej troski tym, którzy nas wykorzystują i absolutnie nie zamierzają jej odwzajemniać wczuwając się w nasze problemy.

Dzięki empatii tworzy się pewne „my” podzielające wspólną perspektywę. Taka zbiorowa rzeczywistość społeczna daje wprawdzie poczucie bezpieczeństwa, lecz jednostkowa zdolność do empatii zaczyna w niej zależeć od tego, na ile „nasi” są skłonni do empatii z „nimi”. Jeśli nasza tożsamość grupowa budowana jest na przeciwstawieniu się innej grupie, empatyzowanie z „wrogiem” staje się zdradą, co w przejmujący sposób pokazuje opowiadanie Katherine Mansfield pod tytułem „Millie”. Chyba nie było ono tłumaczone na polski, wersja oryginalna dostępna jest online, a ponieważ zamierzam je streścić zdradzając mocno zaskakujące zakończenie, jeśli znacie angielski, przeczytajcie je najpierw, bo pierwowzór jest znacznie lepszy literacko niż moje streszczenie.

Akcja dzieje się gdzieś na wsi, daleko od cywilizacji. To pewnie Nowa Zelandia, skąd pochodziła autorka, może Australia. Grupa mężczyzn rusza właśnie ścigać podejrzanego o zabójstwo Harrisona. To przybyły niedawno do pracy angielski „johnny”, jak go nazywają. Obcy. Mąż Millie, bezdzietnej kobiety w średnim wieku, pojechał razem z innymi, a ona została sama zastanawiając się, dlaczego ktoś miałby zabijać tak miłego człowieka jak pan Williamson. Nagle siedząc w pokoju poczuła dziwny lęk: ktoś jest w pobliżu. Otworzywszy drzwi na podwórze dostrzegła sylwetkę chowającą się za stertą drew. Krzyknęła groźnie: „wyłaź stamtąd, widziałam cię!” i z bronią w ręku ruszyła w tamtą stronę.

Za stertą ujrzała leżącą na ziemi nieprzytomną postać. Odwróciła ciało i zobaczyła twarz bardzo młodego chłopaka. Prawie jak dziecko, którego nigdy nie miała. Ocuciła go i przyniosła mu jedzenie, lecz dopiero gdy przerażony zapytał „kiedy wracają?”, zdała sobie sprawę, kogo ma przed sobą. Już chciała odpowiedzieć, że będą tu lada moment, jednak zgodnie z prawdą powiedziała, że dopiero wieczorem. Ulga, że chwilowo nie musi uciekać, sprawiła, że chłopak się rozpłakał, a w Millie obudziło się współczucie: „To tylko dzieciak, nie ma szansy z tymi wszystkimi facetami, co go ścigają. Mężczyźni to bestie. Nie złapią go. Już ja się o to postaram.”

Gdy wieczorem zmęczeni poszukiwaniami położyli się spać, Millie nie mogła zasnąć. W pewnym momencie w nocnej ciszy pies jednego z nich usłyszał ruch w obejściu i obudzeni szczekaniem mężczyźni zerwali się na równe nogi. Harrison właśnie uciekał na ukradzionym koniu, a oni rzucili się za nim w pościg. I w tym momencie Millie poczuła „dziwną, szaloną radość, która zdusiła wszystko inne. Wyskoczyła na drogę ze śmiechem, wrzeszczała i tańczyła w pyle huśtając lampą. ‘Dawaj Sid! Złap go, Willie! Dawaj, dawaj! Zastrzelcie go! Zastrzelcie!’”

Millie niewątpliwie jest zdrajczynią. I to podwójną. Jej emocjonalny wybuch nie jest przedstawieniem na użytek mężczyzn, bo oni właśnie pędzą za uciekinierem. To po prostu spuszczenie ogromnego napięcia, jakie powoduje empatyzowanie z podejrzanym o morderstwo obcym, przeciwko swoim, którzy chcą go złapać i własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. Podobnie jak Millie nie wiemy, czy Harrison naprawdę zabił. Może śmierć była wypadkiem? A może zrobił to w samoobronie? Tak czy siak „johnny” nie ma wątpliwości, że jako obcy jest głównym podejrzanym i nikt nie będzie się bawić w słuchanie jego wyjaśnień. Nikt mu nie uwierzy. Z drugiej strony, może za przerażoną twarzą chłopca faktycznie kryje się pozbawiony skrupułów morderca i empatyzując z nim Millie naraziła na niebezpieczeństwo siebie i swoją społeczność? Tam, gdzie nie istnieją instytucje gwarantujące sprawiedliwy proces, dostrzeżenie człowieka w podejrzanym o zbrodnię niesie ze sobą poważne ryzyko, dlatego nasi z definicji muszą mieć rację. Millie słusznie diagnozuje ten porządek jako patriarchalny („mężczyźni to bestie”), lecz nie ma wyjścia, musi się do niego dostosować.

Takie „albo-albo” obowiązuje również na wojnie: najbardziej ekstremalnej emanacji patriarchatu. Walcząca w Powstaniu Warszawskim Wanda Traczyk-Stawska mówi, że znienawidziła Niemców, gdy na jej oczach zabili niemowlę i ciężko ranili jego matkę. Zdolność empatyzowania z wrogiem pojawiła się u niej dopiero później w bardzo niespodziewanym momencie: „Kiedy zobaczyłam cierpienie Niemców, których, walcząc, musiałam zabijać. [...] jak zobaczyłam, co moje granaty robią z tymi ludźmi, jak rozszarpują ich ciała, gdy zobaczyłam, jak oni potwornie cierpią, to wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w Niemcach ludzi. [...] Ja płaczę bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy nie potrafię inaczej zareagować. Ale wtedy, gdy zobaczyłam to cierpienie – tak, płakałam. Ale potem wróciłam na stanowisko i dalej musiałam rzucać granaty, bo nie było innego wyjścia. Więc rzucałam, a z oczu płynęły mi łzy. To wtedy zdałam sobie sprawę, że wojna jest najokrutniejszym, najohydniejszym, najgłupszym sposobem na to, by komuś coś zabrać lub by udowodnić swoją rację. Od tamtej pory nienawidzę wojny.”

Jednak nawet na wojnie istniał wyłom w jej binarnych podziałach na swoich i obcych: „Sanitariuszki miały najcięższą służbę. Bywało, że krzyczeliśmy na nie, gdy np. opatrywały rannego Niemca, a my obawialiśmy się, że nie starczy opatrunków dla naszych. A one cierpliwie nam tłumaczyły, że ranny nieprzyjaciel jest już tylko cierpiącym człowiekiem. Ja byłam żołnierzem, nie czuję się dumna z tego, że musiałam zabijać. Ale za każdym razem, gdy myślę o sanitariuszkach, czuję wielką dumę i podziw dla wszystkiego, co robiły. Bo kiedy myśmy się wycofywali, zostawiając swoich rannych, one z nimi zostawały – na śmierć i życie. Czasem szczerze żałuję, że nie mogłam być jedną z nich. Ale na tamtym etapie nie wyobrażałam sobie, że mogę ratować Niemców…”

Umiejętność dostrzeżenia we wrogu cierpiącego człowieka jest czymś pięknym. Ale bez żołnierek nie mogłoby być sanitariuszek. Lepiej nawet nie myśleć, co spotkałoby kobietę, która wielkodusznie zaproponowałaby swoją troskę wrogiemu wojsku. Nie, nie byłoby w tym absolutnie nic pięknego.

Empatia dla innych musi być połączona z troską o samą siebie, z oporem przeciwko przemocy i wykorzystywaniu. Dlatego wbrew temu, co się czasami sugeruje, empatia sama w sobie nie jest rozwiązaniem dylematów etycznych, bo nie odpowiada na pytanie, jak rozwiązywać konflikty między potrzebami różnych osób uwikłanych w daną sytuację. Jak wymierzyć, ile możemy dać innym, a gdzie jednak musimy postawić granicę i zadbać o siebie? Pozbawiona krytycznego osądu empatia może nas bardzo łatwo zaprowadzić na manowce, jeśli nie uwzględnimy relacji władzy, które dają pewnym perspektywom walor domyślnej „naturalności” a obowiązek wykonywania pracy emocjonalnej zrzucają na zdominowanych. Jeśli nie zastanowimy się, czy aby na pewno „nasi” mają w danej sprawie rację. A jeśli jednak nie mają – czy znajdziemy w sobie odwagę, by się im przeciwstawić?

Zapytany, co chciałby przekazać przyszłym pokoleniom, Bertrand Russell podzielił swoją odpowiedź na dwie części. Jeśli chodzi o intelektualne dociekania, mówi, powinniśmy przede wszystkim skupiać się na faktach. Pytać, jaka jest rzeczywistość, a nie jaką chcielibyśmy, żeby była. Natomiast w kwestiach moralnych ma dla nas proste przesłanie: miłość jest mądra, nienawiść głupia, a ludzie muszą nauczyć się nawzajem tolerować. Cóż, panie Russell, chyba nigdy nie był pan bitą żoną? Wtedy wiedziałby pan, że miłość bywa bardzo głupia, gdy każe empatyzować z własnym katem i troszczyć się o jego dobre samopoczucie. Jest niezaprzeczalnym faktem, że perspektywa milionów kobiet, dla których coś takiego jest codzienną rzeczywistością, kompletnie dla pana nie istnieje. I naprawdę mamy się ograniczyć do stwierdzenia tego faktu, czy może jednak przydałoby się coś z nim zrobić?

Nie, nie o tolerancję tu chodzi, lecz o takie stawianie oporu przemocy, by było tam także miejsce na zrozumienie tych, którzy z jakichś przyczyn krzywdzą innych. Takie zrozumienie, które jednocześnie nazywa przemoc po imieniu i nie usprawiedliwia jej umożliwiając jej dalsze trwanie. Owszem, na wojnie trzeba rzucać granaty i lepiej, żeby wtedy nie płynęły nam z oczu łzy. Ale „wojna jest najokrutniejszym, najohydniejszym, najgłupszym sposobem na to, by komuś coś zabrać lub by udowodnić swoją rację.” Tam nie ma miejsca na półcienie i empatię. Nie ma go jednak także w patriarchalnej rzeczywistości „tolerancyjnych racjonalistów”, którzy nie potrafią sobie wyobrazić, że istnieje inna perspektywa niż ich własna, bo cały ciężar empatyzowania przerzucili na kobiety.