poniedziałek, 20 września 2021

Mężczyźni, którzy nie mogą opędzić się od kobiet


Jakiś czas temu w ramach wakacyjnych lektur sięgnęłam po „Sztorm” Frode Granhusa. Po recenzjach spodziewałam się nieco ambitniejszego kryminału, który podejmuje zagadnienia przemocy domowej. Książka jest wciągająca i dobrze buduje mroczną atmosferę, ale tutaj jej zalety się kończą. Chociaż przez pewien czas wydaje się, że może mieć nawet coś ciekawego do powiedzenia o źródłach zła, potem zwrot akcji sprawia, że nadzieje te okazują się płonne. Dobrzy są jednoznacznie dobrzy, przy czym najlepsza jest anielsko troskliwa nauczycielka, która do tego jest jeszcze anielsko piękną blondynką. Natomiast źli są źli do szpiku kości, nieusuwalnie i od urodzenia. No ok, gdzieś pomiędzy jest opętana żądzą zemsty zła kobieta: bezwzględnie okrutna, ale trochę jej współczujemy, bo jest zaślepiona cierpieniem. Oraz mężczyzna, który nie powstrzymał zła tylko się mu biernie przyglądał i teraz cierpi udręki wyrzutów sumienia, które, w przeciwieństwie do przeżyć fanatycznej mścicielki, opisane są wnikliwie i empatycznie.

Ale nie o samą intrygę mi tu chodzi, lecz o poboczny wątek genderowy. Książka stanowi bowiem plastyczny portret pewnego typu męskich fantazji. Napisano już wiele o mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet, tutaj natomiast mamy do czynienia z mężczyznami, którzy nie mogą opędzić się od kobiet. I wbrew pozorom tym drugim jest całkiem blisko do pierwszych.

Co ciekawe, z problemem namolnych kobiet mierzą się obydwaj główni bohaterowie. Ten bardziej drugoplanowy to zbliżający się do emerytury owdowiały policjant. Pod presją córki martwiącej się jego samotnością koresponduje z kobietą, której ewidentnie zależy na nim bardziej niż jemu na niej. Gdy ma już dojść do spotkania, które niełatwo było zorganizować, bo dzieli ich kilkaset kilometrów, mężczyzna w ostatniej chwili je odwołuje. W odpowiedzi dostaje wściekłą wiadomość od swojej korespondentki. Nie dość, że napalona, to jeszcze furiatka! Brrr!

To jednak mały pikuś w porównaniu do tego, ile opędzania się czeka na każdym kroku na głównego bohatera książki. Rino Carlsen to czerstwy czterdziestolatek, który ma jednak w sobie to coś, co sprawia, że każda jest chętna. Nawet bardzo chętna. Nie przeszkadza tu bynajmniej powiększająca się łysina, którą nadgorliwa fryzjerka stara się zamaskować zmieniając mu fryzurę. Jego upiększać? Po co?! Na szczęście jej nieudolne zabiegi nie wyrządzają wielkiej szkody i napotkana niedługo potem pielęgniarka uśmiecha się do niego zalotnie. „Błysku w jej oku nie dało się z niczym pomylić. Zatem nadal miał w sobie to coś, mimo utraty większości włosów.”

Wystarczy niewinny żarcik i pracownica stacji benzynowej już z nim uwodzicielsko flirtuje. Umawia się z nią w końcu, jak już nie może się wykręcić, ale dosyć szybko kończy spotkanie. Relacja ta przydaje mu się jednak w kluczowym momencie, bo dziewczyna jako miejscowa może mu wskazać konkretny dom, w którym dzieją się złe rzeczy wymagające jego natychmiastowej interwencji. Tak się składa, że akurat jest burza śnieżna i wieje huraganowy wiatr, a żeby dostać się do owego domu trzeba przejechać przez stary most, co w tych warunkach jest niezwykle niebezpieczne. Dziewczyna stanowczo odmawia, ale przecież nasz bohater wiedziony wyższą koniecznością nie może przejmować się takimi drobiazgami i nie pozwalając jej wysiąść z samochodu z piskiem opon mknie przez rzeczony most.

To jednak nie koniec, bo gdy już dotrą na miejsce, w wyniku działań złego człowieka dziewczyna prawie traci życie. Chociaż wcale nie chciała tam być, gorliwie włącza się w działania bohatera, a gdy ów wybiegł z domu w pogoni za złoczyńcą, po powrocie „usłyszał pisk radości i zanim zdążył zareagować, u jego szyi wisiała Bodil.” Po skończonej akcji dziewczyna ma do niego pewne pretensje: „Złapała ustami powietrze, jakby miała się rozpłakać, ale zaraz się opanowała.” Wciąż jednak jest chętna: „Możemy o tym porozmawiać... przy następnej okazji? – zaproponowała. Rino z uśmiechem skinął głową. Nadal była tą samą Bodil.”

Nie chodzi tu oczywiście o to, że mężczyznom nie wolno odmawiać, lecz o to, że opędzacze karmią swoją próżność rozbudzaniem i burzeniem nadziei kobiet, które mamią ciągłym przyciąganiem i odpychaniem. Gdyby Rino chciał, mógłby przecież wyraźnie powiedzieć Bodil na samym początku, że nie jest nią zainteresowany. Tylko że wtedy nie mógłby być mężczyzną, który nie może opędzić się od kobiet. Gdyby napotkana pielęgniarka nie miała owego „błysku w oku”, coś byłoby niepokojąco nie w porządku. Opędzaczowi stała atencja kobiet i uparte zabieganie o jego względy są niezbędne, by mógł czuć się w pełni mężczyzną. Z drugiej strony, aby zaprzeczyć tej fundamentalnej zależności, pokazuje na każdym kroku, jak bardzo uprzykrzone są jego adoratorki. Gdyby zaangażował się w relację, potencjalne odrzucenie mogłoby go zranić. Jako opędzacz jest ponad to, a jednocześnie jego ego jest stale pompowane kosztem kobiet.

To dlatego autor nie domyka wątku Bodil i nie dowiadujemy się, czy do zaproponowanego przez nią po dramatycznych wydarzeniach spotkania doszło i co z niego wynikło. Gdyby Rino bezwzględnie spławił dziewczynę, która jego sukces nieomal opłaciła życiem, za bardzo wyglądałby na skurwiela. Nie może mu jednak przecież na niej naprawdę zależeć, bo wtedy straciłby status nieskrępowanego żadnymi więzami, lecz i tak zawsze pożądanego opędzacza. Dlatego obdarza ją łaskawym uśmiechem, z satysfakcją stwierdzając, że po tym, jak naraził ją na ogromne niebezpieczeństwa, wciąż jest tą samą flirciarsko chętną Bodil.

Rino jest postacią fikcyjną i podobnie fikcyjna jest idea, że istnieją mężczyźni, którzy mogą mieć każdą. Gusta są różne i nawet idealnie piękny Adonis – o łysiejącym czterdziestolatku nie wspominając – nie spodoba się absolutnie wszystkim. Poza tym podziw dla urody nie oznacza jeszcze chęci zaangażowania się w relację, czy nawet w jednorazową przygodę, która również może zostać zepsuta przez zadufane w sobie bucerstwo pięknisia. Dlatego „błyski w oku”, którymi opędzacze karmią swoją próżność, również bardzo często są fikcją. Jak wykazały badania, mężczyźni, zwłaszcza ci przekonani o własnej atrakcyjności, często interpretują zwykłą życzliwość ze strony kobiet jako przejaw seksualnego zainteresowania. I nie jest to wyłącznie kwestia społecznych nieporozumień – czasem komicznych, częściej kłopotliwych i żenujących. Bo rezultatem fantazmatu mężczyzny, który nie może opędzić się od kobiet, jest przemoc.

W jej mniej poważnej postaci jest to wymaganie, byśmy się zawsze uśmiechały dostarczając „dowodów” zainteresowania, bez których opędzacze nie mogliby być opędzaczami. Społeczne konsekwencje niedostosowania się do tych norm bywają bolesne, to jednak drobiazg w porównaniu do przemocy seksualnej. Bo skoro twój życzliwy gest lub niewinny żart oznaczają, że jesteś chętna, to czemu się dziwisz, że skorzystał z zaproszenia? Jak śmiesz teraz krzyczeć, że wcale nie chciałaś? Przecież się uśmiechałaś! Podczas gdy maksimum kobiecej namolności to maślane oczy i kuszące propozycje, męska posuwa się do molestowania i gwałtu.

Fantazmat mężczyzny, który nie może opędzić się od kobiet, jest również podstawą jednej z najbardziej mizoginicznych współczesnych ideologii. Jak wykazywałam, incelom wcale nie zależy na miłości, a kobiety traktują jak symbole statusu, wyszydzając wady ich urody i wyśmiewając brak pewności siebie. Tym, czego pragną, jest bycie Chadem: mężczyzną, któremu żadna nie odmówi. Przy czym domagają się tego naprawdę stanowczo, bo niezapewnienie im tego przysługującego im z natury prawa skutkuje przemocą: od werbalnej, po fizyczne, także mordercze, ataki.

Ale efektem owego fantazmatu jest także radykalna nierówność w relacjach romantyczno-seksualnych. Pokazanie, że nam na kimś zależy, zawsze wiąże się z ryzykiem, gdyż narażamy się w ten sposób na ból odrzucenia. Kulturowa figura opędzacza sprawia, że to od kobiet wymaga się, by okazywały zainteresowanie. Jednocześnie jednak zostaje ono ujęte jako upokarzająca namolność, która tylko w drodze wielkiej łaski może spotkać się z pozytywną odpowiedzią. Z drugiej strony, skoro każdy gest może być interpretowany jako zgoda na dowolnie daleko posuniętą seksualną zażyłość, wykazanie się choćby cieniem inicjatywy niesie ze sobą dodatkowo zagrożenie, że nasze granice zostaną przekroczone i nie będziemy miały nawet możliwości się poskarżyć, bo przecież same chciałyśmy!

W ten sposób zostajemy ustawione w pozycji tych, które mają ponosić całe ryzyko związane z okazaniem zainteresowania, ale jednocześnie odbiera się nam możliwość autentycznej inicjatywy, ponieważ stawiałaby ona mężczyzn w pozycji uprzedmiotowionych obiektów naszego działania. Nie dla nas podmiotowe „chcę ciebie”, zostaje nam jedynie pokorna prośba: „weź mnie”. Jesteśmy wpychane w rolę zawsze chętnych, bo „normalna” dziewczyna jest miła i się uśmiecha, a skoro się uśmiecha, to chce. Co nie tylko likwiduje ryzyko dla męskiej inicjatywy, lecz także daje im nieograniczoną kontrolę nad naszymi ciałami. Jak pisał Jan Jakub Rousseau: „Jest koniecznością, aby mężczyzna chciał i mógł, wystarczy, gdy kobieta nieco się wzbrania.” Tak samo jak jej inicjatywa może być jedynie biernym zaproszeniem do działania dla tych, którym niepodzielnie przysługuje prawo do aktywności, tak też jej odmowa jest wyłącznie kokieterią.

Tego rodzaju wzorce relacji są nam od dziecka wciskane do głów w niezliczonych miłosnych historiach reprodukowanych przez patriarchalną kulturę. Są one tym bardziej niebezpieczne właśnie dlatego, że prawie nigdy nie zostają wyrażone wprost w postaci otwartych nakazów i zakazów, które można by przeanalizować i skrytykować. Tak po prostu wygląda miłość – widzieliśmy to tyle razy, więc jak mogłoby być inaczej? I nawet jeśli czytając o rozchwytywanych opędzaczach czujemy niesmak i zażenowanie, trudno nam zwerbalizować, co właściwie jest tu nie w porządku. Co gorsza, owe przezroczyście naturalne wzorce sprawiają, że gdy w realnym życiu lądujemy w sytuacjach, które wywołują nasz dyskomfort lub nawet traumę, często również nie potrafimy wskazać ich przyczyn i jakże „naturalnie” obwiniamy same siebie.

Nienazwane kulturowe oczywistości przenikają potem do elektronicznych mózgów sztucznych inteligentów i dalej się replikują, czego przykładem jest taka oto przygoda, która spotkała mnie, gdy szukałam zdjęcia do tego artykułu:


piątek, 20 sierpnia 2021

Winne są matki, czyli ultimatum dla inceli

 

Kilka tygodni temu tłumaczyłam koleżankom, które pierwszy raz zetknęły się z tym słowem, kim są incele. Chociaż obie identyfikują się z feministycznymi ideami, gdy tylko skończyłam, zawyrokowały zgodnie: winne są matki. Niedawno zaś, gdy rozmawiałam o moim tekście dotyczącym tej subkultury z inną znajomą, również feministką, diagnoza się powtórzyła: patriarchat dawno by już upadł, gdyby tylko kobiety inaczej wychowywały synów! To one powinny ich nauczyć szacunku do kobiet i wdrożyć w prace domowe, a nie stale koło nich skakać! Jak miałyby to zrobić, spytałam, gdy są na przykład ofiarami przemocy domowej? Jak mają dostarczyć im przykładu równościowego małżeństwa, jeśli zarabiają mniej od męża, są przez niego zdominowane i nie mogą sobie pozwolić na zbyt radykalne wyrażanie własnego zdania? To niech nie wiążą się z facetami, którzy nimi pomiatają! A jak nie mogą znaleźć takiego, który by się nadawał do partnerskiej relacji, niech po prostu będą same! – oznajmiła kategorycznie znajoma, która ma równościowo nastawionego męża (można? można!), a do tego jako bardzo dobrze zarabiająca prawniczka umiałaby sobie bez problemu poradzić, gdyby mu się partnerskie zasady odwidziały.

Patriarchat to złożone zjawisko i nie powiedziałabym, że upadłby, gdyby tylko uprzywilejowane kobiety przestały obwiniać te w gorszej pozycji za to, że sobie w nim tak świetnie nie radzą. Chociaż niewątpliwie bez narracji „skoro ja dałam radę” znacznie łatwiej byłoby nam z nim walczyć. Obwinianie matek ma jednak długą tradycję. Miewa też tragiczne konsekwencje: identyfikujący się jako incel Brytyjczyk, który w zeszłym tygodniu zabił pięć osób, zaczął swój morderczy rajd od własnej matki. Warto zatem przeanalizować głębiej, dlaczego w powszechnej świadomości to właśnie matki są za wszystko odpowiedzialne. Tym bardziej że, jak zobaczymy, prowadzi to do ciekawych wniosków dotyczących sprawy inceli i ogólniej: współczesnych przekształceń relacji damsko-męskich.

Oczywiście nie twierdzę, że matki nigdy nie są za nic winne. Jak wszyscy ludzie robią błędy, bywają niesprawiedliwe lub zwyczajnie podłe; zdarza się też, że stosują przemoc. Jednak hasło „winne są matki” zrzuca odpowiedzialność na wszystkie matki hurtem, bez względu na to, co ta konkretna kobieta zrobiła dobrze lub źle. Dlaczego hasło „winni są ojcowie” nie pojawia się w tego rodzaju kontekstach prawie nigdy, chociaż przecież to oni, jako posiadający więcej władzy, powinni być co najmniej tak samo odpowiedzialni za czyny swojego potomstwa? Dlaczego nikt nie mówi o współodpowiedzialności ludzi, których idee i wypowiedzi kształtują społeczne rozumienie macierzyństwa i w ten sposób ograniczają możliwości działania konkretnych matek?

Matki są winne po pierwsze dlatego, że są kobietami, a w patriarchacie to kobiety z definicji są winne wszystkiemu: czy będzie to dotykająca ich przemoc (za krótka spódniczka, za słona zupa), dyskryminacja (nie umiesz asertywnie walczyć o swoje!), czy też wszelkie męskie nieszczęścia. Jednak społeczna konstrukcja macierzyństwa w szczególny sposób wzmaga tendencję do obwiniania matek.

W patriarchacie bowiem postrzega się matkę z perspektywy dziecka. Z jednej strony wydaje się ona dziecku wszechmocną boginią, bo to od niej zależy jego los. To przekłada się na kulturowe założenie, że ma ona możliwość dowolnie ukształtować swoje dziecko i zapobiec wszelkim katastrofom na jego życiowej drodze. Dlatego za złe uczynki czy niepowodzenia potomstwa odpowiedzialna jest wyłącznie ona: nie ono samo, nie ojciec, nie szkoła czy kultura. Z drugiej zaś strony, owa bogini jest jednocześnie zasobem – pozbawioną własnej podmiotowości studnią bez dna, która zawsze musi być w stanie wykrzesać z siebie empatię i troskę. Sama zaś nie ma prawa do własnych potrzeb ani problemów, nigdy też nie potrzebuje wsparcia, gdyż to ona „z natury” jest od tego, by je dawać.

Co ciekawe, ta dwoistość niemal nadludzkiej władzy i uprzedmiotowionego zasobu występuje również w relacjach damsko-męskich. Z jednej strony, kobieta ma w pełni poświęcić się zaspokajaniu potrzeb wybranka, otoczyć go idealną troską i empatią, bez względu na koszt tak tytanicznej pracy emocjonalnej. Z drugiej zaś, w ten sposób staje się on od niej zależny jak – nomen omen – dziecko. I to nie tylko dlatego, że kobieca opieka jest mu niezbędna, lecz przede wszystkim dlatego, że to kobieta konstytuuje go jako mężczyznę – w patriarchacie ten szczytny status osiąga się właśnie przez posiadanie kobiety. To dlatego kobieca odmowa jest tak bolesna, gdyż podważa status „autonomicznej” męskiej jednostki. To stąd zbrodnie kobietobójstwa popełniane przez mężczyzn, dla których utrata kontroli nad „własną” kobietą godzi w samo sedno ich istnienia.

Matka jest winna, bo nigdy nie daje wystarczająco dużo. Niestety nie jest jednak boginią i jej możliwości są po ludzku ograniczone. Z drugiej strony jest winna także, bo dała za dużo. Opieka uzależnia i wypruwając sobie flaki, by dać więcej i jeszcze więcej, matka nie jest mimo wszystko w stanie zapewnić dziecku niezależności. Podobnie też, jak pisałam w poprzednim artykule, ta, która idealnie spełni wszelkie zachcianki mężczyzny, zyska nad nim zbyt dużą władzę i jako zagrażająca męskiej autonomii, będzie musiała zostać zniszczona.

Chociaż indywidualne kobiety mają mniejszą lub większą możliwość wykraczania poza narzucane im kulturowe schematy, za to, że w nich tkwią, współodpowiedzialni są ci, którzy owe wzorce reprodukują jako „naturalne”. Którzy swój czas antenowy i możliwość wpływania na społeczną rzeczywistość wykorzystują na to, by powielać domyślne założenie, że kobiety służą do zaspokajania męskich potrzeb. Bywa, że jest ono wyrażane wprost, jak na przykład w wielu incelskich narracjach, co ma tę zaletę, że można się wtedy do tego bezpośrednio odnieść. Znacznie trudniej natomiast pokazać szkodliwość przekazów, w których takie założenia zawarte są implicite. W których kobieca opieka jest czymś tak naturalnym jak powietrze, a ich troska, by życie mężczyzn toczyło się „harmonijnie i gładko”, jest, jak to ujął marszałek Grodzki, „jakby trochę niezauważalna.”

Jak pisałam, w naszej kulturze wciąż obecne jest założenie: „istnieje potrzeba + istnieje kobieta = zaspokojenie potrzeby.” Nie trzeba nawet prosić, wystarczy zasygnalizować. Zjadłbym coś. Napilibyśmy się kawki. Brudno tu. To trzeba uprasować. Takie bezosobowe stwierdzenia są znacznie bardziej uprzedmiotawiające niż prośba czy nawet rozkaz. Wyraźne komunikaty kierowane są jednak do konkretnej osoby, która w ten sposób zostaje zauważona, a nie w przestrzeń, gdzie najwyraźniej nie ma nikogo, chociaż przecież jest jakiś byt, który zgodnie z prawem natury zaspokoi nasze potrzeby.

Na tej samej zasadzie artykuły, których autorzy wzywają do otoczenia inceli współczuciem, oparte są na domyślnym założeniu, że to kobiety mają zatroszczyć się o nieszczęśników. Bo przecież nie o męską empatię incelom chodzi! W ten sposób dokłada się kolejną cegiełkę do społecznej atmosfery, w której kobieca umiejętność upomnienia się o swoje nie ma prawa zaistnieć. Czytając historie o cierpieniach inceli niezrównoważone analizami przyczyn samotności kobiet oraz przemocy, jakiej doświadczają w związkach, w „naturalny” sposób wpadamy w wyryte w naszych mózgach koleiny: czymże są nasze potrzeby wobec takiej niedoli? Jak mogłybyśmy jej nie ulżyć?! Nakarmiona takimi przekazami kobieta, która napotka na swej drodze samotnego nieszczęśnika, będzie miała z tyłu głowy poczucie, że powinna mu pomóc. Dlatego będzie mniej uważnie patrzeć na własne potrzeby i prawdopodobnie przegapi czerwone lampki ostrzegające, że w tej relacji może czekać ją przemoc.

Patrycja Wieczorkiewicz i Aleksandra Herzyk ujmują swoje badania polskiej incelosfery jako pewnego rodzaju etnografię: istnieje pewne zjawisko społeczne, które trzeba po prostu empatycznie zrozumieć i opisać. Jednak takie projekty nie są realizowane w społecznej próżni, lecz w kontekście przezroczystej kulturowej „oczywistości”, że funkcją kobiet jest zaspokajanie męskich potrzeb. Celem „olimpiad nieszczęścia” nie jest uzyskanie medalu dla najbardziej uciskanej grupy, lecz właśnie rywalizacja o troskę. Czyim cierpieniom trzeba ulżyć w pierwszej kolejności, a kto musi poczekać? Czyje potrzeby muszą ustąpić w razie konfliktu? Komu troska się należy, a kto powinien ją dostarczać? Dając głos incelom i przekonując nas o ogromie ich cierpień autorki biorą tym samym udział w przywracaniu, nieco ostatnio nadkruszonego, patriarchalnego porządku, w którym męskie problemy są na pierwszym planie, zaś rolą kobiet jest zajęcie się nimi, a nie histeryczne biadolenie nad swoimi nieistotnymi przykrostkami.

Troska nie jest czymś nieograniczonym, bo zawsze ktoś musi ją dostarczyć. To ciężka praca fizyczna i emocjonalna oraz namacalny koszt: troszcząc się o innych, zwykle musimy postawić na dalszym planie własne potrzeby i z różnych rzeczy zrezygnować. Owszem, nie jest to gra o sumie zerowej, gdyż wzajemna troska sprawia, że wszyscy są wygrani. W tym celu jednak musi się ona opierać na rzetelnej analizie, czyje potrzeby są pilniejsze, a kogo stać, by dać z siebie więcej. Patriarchat sprawia, że takim negocjacjom daleko do sprawiedliwości. Bywa, że same uznajemy potrzeby nasze lub innych kobiet za znacznie mniej ważne niż męskie, zaś wymaganie, by zgnębieni panowie tego świata sami zatroszczyli się o siebie czy, co gorsza, zaangażowali się w opiekę nad innymi – za absolutnie skandaliczne.

Teza, że źródłem problemów inceli jest patriarchat, wydaje się dosyć szeroko akceptowana w obecnych dyskusjach. Nie da się go jednak obalić bez podważenia opisanej wyżej asymetrii troski. W tym celu trzeba wyjść poza dychotomię bogini/zasobu: matka nie ma nieskończonych możliwości, więc nie jest odpowiedzialna za wszelkie nieszczęścia spotykające jej dzieci lub ich złe uczynki. Nie ma też obowiązku się poświęcać i dawać więcej niż może, ma prawo odmawiać. Aby wydostać się z pułapki wiecznej winy, musi odważyć się być nie dość troskliwa i powiedzieć na przykład: „synuś, wychodzę, jedzenie jest w lodówce, a jak nie dasz rady sam sobie zrobić kolacji, to najwyżej pójdziesz spać głodny.” Bo dopiero wtedy, gdy sama stanie się pełną osobą – niedoskonałą oraz mającą własne sprawy i potrzeby – może wykształcić w dziecku samodzielność.

Analogicznie: nigdy nie obalimy patriarchatu w sferze seksualno-romantycznej, jeśli nie pozbędziemy się założenia, że obowiązkiem kobiet jest zaspokajanie męskich potrzeb. Dlatego utrwalając układ, w którym to potrzeby mężczyzn są w centrum uwagi, a kobiece nie zostają nawet wyartykułowane, Patrycja Wieczorkiewicz i Aleksandra Herzyk są nadopiekuńczymi incelowymi mamami i w ten sposób utrudniają im wyjście z patowej sytuacji, w jakiej zamknęła ich patriarchalna ideologia.

W komentarzach pod moim poprzednim tekstem pojawiły się opinie, że dla wychowanych w patriarchacie mężczyzn spojrzenie na kobietę jak na człowieka jest zwyczajnie niewykonalne. Cóż, synuś, jeśli tak, to pójdziesz spać głodny. Nie zrobimy tego za was. Po pierwsze dlatego, że nie mamy takich boskich możliwości, a po drugie, nawet gdybyśmy próbowały, nie rozwiąże to waszych problemów. Bo żeby stać się facetami, z którymi kobiety będą chciały się wiązać, musicie nauczyć się dawać troskę, a nie tylko samemu jej oczekiwać. Dlatego najlepsze, co możemy zrobić, to nie pochylać się z empatią, lecz po prostu postawić ultimatum.

Domagamy się mężczyzn, którzy nie będą stosować wobec nas przemocy. Tak, taki minimalny warunek wciąż daleki jest od oczywistości. Chcemy jednak więcej.

Domagamy się mężczyzn, którzy będą traktować nas jak ludzi, a nie symbole własnego statusu budowanego na „posiadaniu” kobiety odpowiednio wysoko punktowanej w rankingach atrakcyjności.

Domagamy się mężczyzn, którzy będą widzieć nasze potrzeby, a nie tylko oczekiwać zaspokajania własnych. Takich, z którymi da się stworzyć relację opartą na wzajemnej trosce i którzy wezmą na siebie równą część prac opiekuńczych, w tym także odpowiedzialność za dzieci, jeśli takowe się w związku pojawią.

Domagamy się mężczyzn, którzy nie będą usiłowali górować nad nami i nasze sukcesy będą dla nich powodem do dumy, a nie lęku, że z tego powodu ubędzie im męskości. Którzy będą nas wspierać w naszym rozwoju, a nie tylko oczekiwać wsparcia dla własnych karier.

To bardzo podstawowe wymagania. Domagamy się tego, bo nam się to zwyczajnie należy. Ale spokojnie, nie zamierzamy strzelać do przypadkowych ludzi, jeśli nam tego nie dacie. Po prostu, synuś, pójdziesz spać głodny i tyle.

 

wtorek, 10 sierpnia 2021

Kto ma kochać inceli?



Od jakiegoś czasu – prawdopodobnie dla równowagi po #metoo, gdy kobiety jakże niesmacznie epatowały swoimi traumami – postępowe media coraz częściej zachęcają nas, by pochylić się nad niedolą inceli. Jakby ktosia jeszcze nie wiedziała, to słowo to skrót od involuntary celibate i teoretycznie oznacza po prostu mężczyznę, który nie może znaleźć partnerki. Jednak wokół tego doświadczenia wytworzyła się jadowicie mizoginiczna subkultura internetowa, która zainspirowała już kilka terrorystycznych zamachów na kobiety jako winne męskiej udręki odrzucenia. I to do jej przedstawicieli zazwyczaj odnosi się owo określenie.

W zeszłym roku Dwutygodnik opublikował artykuł Marcelego Szpaka będący recenzją filmu dokumentalnego o incelach, uzupełnioną sprowokowanymi przez ów film wspomnieniami z wczesnych lat 90., gdy nastoletni Szpak odkrywał, że „było źle, jest okropnie, będzie jeszcze gorzej, a jedyne, za czym warto się uganiać, to śmierć i seks. A ten drugi jest dobrem mocno reglamentowanym.” Oczywiście w tekście nie ma nawet śladowo zaznaczonej perspektywy tych, od których oczekuje się, by nieszczęśnikom owo „dobro” dostarczać w sposób niereglamentowany. Niby dlaczego mielibyśmy się zastanawiać, co ma do powiedzenia zasób?

Dziennikarz przekonuje, by incelom „pomóc, obejmując ich empatią i wsparciem.” Ale umówmy się – to nie empatia Marcelego Szpaka jest tym, co mogłoby uśmierzyć ich ból. Przepis na niezbędną nieborakom pomoc zawarty jest w tekście nie wprost, gdy autor pisze: „Nas ratowało to, że […] miejscowe dziewczyny mają wdrukowane w obwody społeczne ratowanie upadłych i znajdowanie racjonalizacji dla ich niedołęstwa.” Szpakowi oczywiście nie przychodzi do głowy, by zastanowić się, jakie koszty musiały ponosić owe heroiczne ratowniczki. I czy aby na pewno ratowani odpłacali się im wdzięcznością i miłością, czy może raczej patriarchalną pogardą oraz przemocą fizyczną, psychiczną i seksualną?

Obowiązkiem feministki jest jednak zadanie takich pytań i uzupełnienie obrazka mężczyzn cierpiących katusze seksualnego postu perspektywą kobiet, od których „naturalnie” oczekuje się zaspokajania ich potrzeb. Tego właśnie brakuje w głośnym ostatnio artykule Patrycji Wieczorkiewicz zatytułowanym „Jak zdradziłam sprawę feministyczną i przeszłam na stronę inceli”. Tytuł adekwatny, gdyż tekst niewątpliwie jest antyfeministyczny. Owszem, zgodziłabym się z autorką, że pogarda dla inceli, jakiej faktycznie pełno w postępowych mediach społecznościowych, może tylko pogłębić ich mizoginię. Dlatego na pewno to, że feministka chce w ogóle z nimi rozmawiać i nie uważa ich za gorszych, jest ważnym krokiem w stronę podważenia ich przekonania, że posiadanie (!) kobiety jest podstawą męskiego człowieczeństwa – oraz związanego z tym traktowania kobiet jak seksualnego zasobu. Jednak bezkrytyczna identyfikacja z cierpieniem jej rozmówców sprawia, że w tekście pojawia się milcząca sugestia, że skoro masz, dziewczyno, środki, by ulżyć tym katuszom, jak możesz być tak okrutna, by odmawiać? To dobrze znany emocjonalny szantaż niszczący kobiecą seksualną podmiotowość, która dopiero co zaczęła się upominać o swoje prawo do odmowy i stawiania granic.

Ale chociaż sądzę, że artykuł jest niezwykle szkodliwy, nie twierdzę bynajmniej, że jego autorka utraciła w ten sposób prawo do nazywania się feministką, a cała jej działalność przeciwko przemocy seksualnej przestaje niniejszym istnieć. Uważam, że tego rodzaju wymazywanie jest zwyczajnie barbarzyńskie, a siostrzeństwo wymaga, by krytyki nie zastępować werbalną przemocą i wykluczeniem z grona postępowych, co jest jedynie wodą na młyn patriarchatu. Tekst Wieczorkiewicz może i powinien być dla nas raczej okazją, by zastanowić się, jak głęboko wciąż mamy „wdrukowane w obwody społeczne ratowanie upadłych”, jak całkowicie ślepe jesteśmy przy tym na potrzeby własne oraz innych kobiet i jak „naturalnie” bagatelizujemy ogromne koszty, jakich ponoszenia domaga się od nas patriarchat.

W artykule uderza brak dziennikarskiego krytycyzmu w stosunku do źródeł. Na podstawie swoich rozmów z polskimi incelami Patrycja Wieczorkiewicz przekonuje nas, że w przeciwieństwie do amerykańskich wcale nie mają oni morderczych zamiarów, a ich mizoginia jest jedynie nieprzyjemnym, lecz niegroźnym, kostiumem skrywającym autentyczne cierpienie. Zastanawiam się, czy dziennikarka faktycznie uważa, że planujący akty fizycznej przemocy, zwierzyliby się jej ze swoich zamiarów? Czy nie bierze pod uwagę, że to, co prezentują jej rozmówcy, może być ugrzecznioną wersją uszytą pod tę dziwną feministkę, co to przyszła ich wypytywać? Wieczorkiewicz zdaje sobie sprawę, że trolle „stanowią większość najpopularniejszych użytkowników na portalach takich jak Wykop, siejąc ferment i manipulując pozostałymi”, nie bierze jednak pod uwagę, że sama może być manipulowana. Skupiając się na postaciach cierpiących przegrywów, nie pyta o serwowaną im ideologię, która wyjaśnia źródło owych cierpień i podaje na tacy rozwiązania. Nie wątpię, że ból samotności jest w przypadku znacznej części jej rozmówców autentycznie dojmujący, przypominam jednak, że równie autentyczne było cierpienie Niemców upokorzonych przegraną w I Wojnie Światowej i zmagających się z kryzysem ekonomicznym, na co lekarstwo zaproponował niejaki Adolf H.

Czyż nie znaczy to właśnie, że powinniśmy zaproponować inne wyjaśnienia i rozwiązania? Oczywiście. Taki właśnie zamiar deklaruje Patrycja Wieczorkiewicz przekonując, że potrzebne jest systemowe podejście do tego problemu. Jednak w jej tekście próżno szukać konkretnych rozwiązań, zasugerowane między wierszami zostają jedynie te z tekstu Szpaka: powinnyśmy się empatycznie poświęcić i ratować. Być może sugestia ta jest niezgodna z intencjami autorki – bądź co bądź podkreśla ona, że ograniczanie kobietom możliwości decydowania o własnym ciele jest niedopuszczalne, co wyklucza proponowane przez inceli systemowe rozwiązania takie jak finansowana przez państwo prostytucja, przymusowa monogamia lub legalizacja gwałtów.

Jak jednak sprawić, by kobiety zaczęły chcieć uprawiać seks z tymi, z którymi nie chcą, nie zmuszając ich do tego czy to brutalną przemocą, czy emocjonalnym szantażem? Tym drugim przesiąknięty jest artykuł, który de facto przekonuje, że to mężczyźni mają gorzej w patriarchacie. Robi to zarówno za pomocą kompletnie nieuzasadnionych stwierdzeń („rozsądna feministka nie powinna kłócić się z faktem, że na mężczyznach ciąży większa presja udowodnienia, że są godni przynależności do swojej płci, a okazywana przez nich słabość rzadziej spotyka się ze zrozumieniem i współczuciem” – serio?), jak i nie wprost, gdy jej opisom męskich udręk brakuje przeciwwagi w postaci analizy, jaka jest w sferze seksualno-romantycznej sytuacja kobiet i z jakimi cierpieniami wiąże się ich patriarchalny ucisk.

Wieczorkiewicz podkreśla ekonomiczne wykluczenie inceli, by przekonać nas, że lewica powinna zająć się ich problemami. W komentarzu na swoim profilu facebookowym, autorka stwierdza, że lekarstwem na ich problemy powinno być „zmniejszenie nierówności społecznych, ucywilizowanie rynku pracy przez walkę ze śmieciowym zatrudnieniem i wyzyskiem, […] tańsze mieszkania na wynajem, by się chłopcy mogli od starych wyprowadzić, […] dentysta w każdej szkole, by nie wpadali w kompleksy przez problemy z zębami, […] walka z bullyingiem w szkole, […] kampanie zachęcające mężczyzn do leczenia się psychiatrycznie, […] upowszechnienie dostępu do psychoterapii”.

To wszystko są z pewnością słuszne cele dla lewicowej polityki, pozostaje jednak pytanie, dlaczego mielibyśmy to wszystko robić właśnie ze względu na inceli, a nie np. kobiety, które dzięki temu mogłyby łatwiej wyprowadzić się od przemocowych partnerów? (W sumie mogłoby to wpędzać nieboraków w incelstwo, więc może tanie mieszkania rzeczywiście powinny być wyłącznie dla „chłopców” potrzebujących niezależności od „starych”?) Ponadto w ten sposób autorka sugeruje nie wprost, że podstawowym kryterium wyboru partnerów dla kobiet są zasoby finansowe i stan uzębienia, co wydaje się jednak sporym przekłamaniem. Owszem, ekonomia jest tu ważna, lecz większa równość mogłaby co najwyżej złagodzić, ale na pewno nie zlikwidować problem. Nie to stanowi jego sedno.

Aby je zbadać, przyjrzymy się na początek sytuacji incelek, zarówno współczesnych, jak i tych sprzed lat a nawet wieków. Następnie przeanalizujemy, czego tak naprawdę chcą incele, do czego posłuży nam Incelopedia, czyli tworzony prawdopodobnie przez samych zainteresowanych internetowy przewodnik po świecie inceli. Na koniec zaś szukając systemowych rozwiązań, zapytamy, na czym polega ten system? Jakie założenia meblują nasz seksualno-romantyczny świat społeczny i kształtują nasze działania w tej sferze?

Małżeńska prostytucja i PRL-owskie incelki

To nie przypadek, że słowo „incel” zostało ukute przez kobietę. Nie, bynajmniej nie chciała w ten sposób pogardliwie naznaczyć facetów, którzy „nie ruchają.” Chodziło jej o nazwanie jej własnej samotności i trudności ze znalezieniem partnera. Jednak jak większość kobiecych wynalazków, ten również został zawłaszczony przez płeć dominującą. Przedstawiciele internetowej subkultury inceli uważają, że słowo to może się odnosić wyłącznie do mężczyzn, ponieważ kobiety bywają samotne wyłącznie na własne życzenie i mogłyby znaleźć partnera, gdyby tylko nie były zbyt wybredne i realistycznie obniżyły oczekiwania.

Historycznie patrząc jednak, to staropanieństwo było powodem do wstydu. Ponieważ tylko mężczyźni mogli się oświadczać, był to znak, że żaden jej nie chciał. Natomiast stary kawaler był sam na mocy własnej autonomicznej decyzji, dlatego jego niechęć do wikłania się w rodzinne obowiązki mogła być co najwyżej uznana za aspołeczne dziwactwo. Jeśli jednak decydował się poświęcić życie sprawom „wyższym” (religii, nauce, sztuce), jego przywiązanie do wolności i dystans do cielesnych chuci budził raczej szacunek.

Ale tym, co spędzało sen z oczu pannom zbliżającym się do wieku, w którym ich szanse na zamążpójście drastycznie malały, nie była wyłącznie społeczna pogarda, lecz przede wszystkim lęk o swój finansowy byt. W patriarchalnym systemie większość kobiet zwyczajnie nie miała możliwości samodzielnego zarobienia na życie i to właśnie dlatego Mary Wollstonecraft, uważana za pierwszą feministkę, nazwała małżeństwo legalną prostytucją, argumentując, że kobiety zmuszone są sprzedawać prawo do seksualnego wykorzystania swoich ciał mężom, by nie zostać bez środków do życia.

Egzemplifikacją jej tez jest postać Charlotte Lucas z „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen, która z pewnością czytała Wollstonecraft. Najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki wychodzi za mąż za pana Collinsa, który nie dość, że jest kompletnym idiotą z namaszczeniem wygłaszającym najdurniejsze farmazony, to jeszcze posiada żenujący zwyczaj uniżonego nadskakiwania stojącym wyżej w hierarchii społecznej. Charlotte nie jest urodziwa i nie ma posagu, za to ma już 27 lat, dlatego przyjmuje jego oświadczyny wyłącznie po to, by nie być ekonomicznym ciężarem dla rodziny i uniknąć wstydu staropanieństwa.

Tak, ten system został tak zaprojektowany właśnie po to, by nawet najgłupszy i najbrzydszy pan Collins mógł przebierać w zdesperowanych kandydatkach. I chociaż obecnie wiele się pod tym względem zmieniło, wciąż kwestie ekonomiczne utrudniają lub nawet uniemożliwiają kobietom odejście od przemocowych partnerów. Wciąż jesteśmy słabiej opłacane i obarczone lwią częścią pracy opiekuńczej, dlatego po rozwodzie sytuacja finansowa kobiet zwykle drastycznie się pogarsza. To zmusza kobiety do trwania w niesatysfakcjonujących związkach i do tego, by przełykać różnego rodzaju agresję czy upokorzenia, troskliwie łagodząc złe nastroje dominujących ekonomicznie mężów.

Przewińmy jakieś 150 lat do przodu i przenieśmy się do Polski lat 70. zeszłego wieku. Niedawno moje wakacyjne drogi zawiodły mnie do pewnego ośrodka wypoczynkowego, w którym czas zatrzymał się właśnie w tej epoce. Koleżanka znalazła tam na półce dawnej biblioteczki książkę o niezwykle zachęcającym tytule: „Piekło mężczyzn.” Oczywiście musiałam do niej zajrzeć! To wydany w 1977 roku zbiór reportaży i esejów Jerzego Lovella, gdzie znajdujemy artykuł zatytułowany „Dlaczego się nie żenią?” Inspiracją do jego powstania był list kobiety podpisanej jako „Polonistka”, w którym namawia ona dziennikarza do zajęcia się problemem dotykającym ją samą oraz kobiety z jej otoczenia: wykształcone, młode, ładne i zadbane kobiety, „często z mieszkaniem i nabitymi książeczkami PKO,” pozostają samotne, chociaż bardzo by chciały założyć rodzinę.

Lovell postanowił zrobić sondę społeczną i na jego apel w gazecie napłynęło wiele listów potwierdzających, że problem nie dotyczy wyłącznie towarzyskiego kręgu „Polonistki”. Także przewodnicząca Zarządu Wojewódzkiego Ligi Kobiet w Rzeszowie, z którą rozmawiał reporter, potwierdza, że znane jej „kobiety poważne, na stanowiskach, z cenzusem naukowym” mają problem ze znalezieniem męża. To, że wykształcenie kobiet jest tutaj czynnikiem kluczowym, potwierdzają też listy od panów, które zacytuję w całości, gdyż ich pokrewieństwo duchowe z dzisiejszymi incelami jest uderzające.


W innym liście czytamy, że ponieważ nowoczesne kobiety nie chcą poświęcać się trosce o męża, młodzi mężczyźni „pozostają przy matkach. Matka potrafi ich zrozumieć, potrafi cieszyć się ich sukcesami i dzielić ich klęski. Taki już czas, że rolę osiemnasto-, dziewiętnastowiecznej
»muzy« przejęły od żon matki.” Co gorsza, wykształcenie i finansowa niezależność sprawiają, że kobiety coraz głośniej mówią o swoich potrzebach, także seksualnych. W efekcie, jak pisze Lovell na podstawie swoich konsultacji ze specjalistami, rośnie liczba mężczyzn „mających kłopoty z potencją lub znerwicowanych seksualnie; charakterystyczne, że wielu z nich cierpi na kompleks niewydolności na tle przesadnych wyobrażeń o wymaganiach seksualnych współczesnych kobiet […]. Równocześnie wykształca się u nich swoisty antyfeminizm, odruch niechęci, a nawet pogardy wobec kobiet, zwłaszcza młodych.” Obrazuje to list czytelnika z Bytomia:

W rozpoczętej w ten sposób dyskusji możemy również zaobserwować wiele przypadków internalizacji patriarchatu. „Botana” z Wrocławia pisze: „Mężczyźni chcą kochać głupie dziewczyny – proszę bardzo, będę głupia jak but! Wprawiam się ostatnio w świergotaniu i pochlebianiu byle matołom, nie dyskutuję o polityce, w ogóle nie dyskutuję z mężczyznami. To znaczy teoretycznie, bo jednak temperament mnie ponosi, dyskutuję, dowodzę, zbijam argumenty… i nikt się już potem ze mną nie umawia i jestem zła na swój ozór.” Mamy też serię listów od kobiet (!) piszących, że samotne magisterki są same sobie winne. Ich problemem jest to, że „nie posiadają mądrości swoich babek, które były doskonałymi dyplomatkami i umiały po prostu lepiej udawać. […] Umiały cudownie dogadzać męskiej próżności rezygnując z własnej dumy, nie starały się być »mądrzejszymi«.” Natomiast współczesne kobiety zrzucają (tak!) na mężów obowiązki domowe, zbyt szybko mówią im, że nie chcą mieć dzieci, a do tego „przejęły na siebie rolę zdobywców.” Magisterki są „tak rozsądne, że ręce opadają” i kalkulują zamiast „rzucić wszystko […] i pójść za kochanym mężczyzną.” Prawdziwy romantyzm wymaga przecież poświęceń, a nie uwzględniania własnych potrzeb!

Jednak najbardziej poruszył mnie list Lukrecji B. z Kielc, która wprawdzie ma męża, lecz uważa, iż źródło dyskutowanego problemu leży w tym, że jej pokolenie wychowywane było do egoizmu. Jako przykład podaje sytuację we własnym małżeństwie: obecnie nie mogą z mężem dojść do porozumienia, na co wydać uzbierany „mały kapitalik.” On chciałby kupić samochód, żeby tracić mniej czasu na dojazdy do pracy, a także zaimponować kolegom. Ona zaś chce większe mieszkanie, by mieć oddzielny pokój i móc pracować naukowo: „to sprawia mi przyjemność, nie wystarcza mi magisterium.” I ten dylemat – wygoda i towarzyska satysfakcja jednej osoby, kontra możliwość intelektualnego i zawodowego rozwoju drugiej – sama autorka listu przedstawia jako starcie dwóch równorzędnych egoizmów! A ponieważ żadne z nich nie chce się poświęcić, „zaczekamy kilkanaście lat. Będziemy ciułać pieniądze, aż załatwimy obie sprawy jednocześnie.” Odłożenie kariery naukowej o kilkanaście lat z pewnością przecież jej nie zaszkodzi! Jest już i tak wystarczającą egoistką, że w ogóle chciałaby ją mieć i z tego powodu blokuje biednemu mężowi zakup upragnionego samochodu.

Jak widzimy zatem, problem nie polega na tym, że, jak twierdzą incele, kobiety są biologicznie uwarunkowane, by preferować mężczyzn o wyższym niż własny statusie społecznym. Przeciwnie: to mężczyźni czują, że kobieta równie lub bardziej od nich wykształcona, posiadająca wysoką pozycję zawodową lub finansową zagraża ich męskości. Małżeństwo w patriarchacie to relacja, w której mężczyzna z definicji musi górować. Nie tylko pod względem fizycznym, ale też intelektualnym i ekonomicznym. Chociaż obecnie teoretycznie istnieje większa akceptacja dla sytuacji, w których to kobieta ma pod jakimś względem przewagę, wciąż uznawane jest to za problem, z którym mężczyźni muszą sobie jakoś – lepiej lub gorzej – radzić. Dlatego też kobiety często czują się z tego powodu winne, tym bardziej jeśli mąż czy partner posuwa się do werbalnej, psychicznej, a czasem nawet fizycznej lub seksualnej przemocy, próbując sobie w ten sposób powetować doznany dyshonor. Mężczyzna, który nie stara się zaimponować kobiecie, z którą się spotyka, nie musi jej kompulsywnie wykazywać, że jest lepszy i mądrzejszy, wciąż jest niestety rzadkością.

To pozwala nam zarysować systemowe przyczyny samotności kobiet. Po pierwsze, są one odrzucane przez mężczyzn, którzy nie mogą znieść, że są od nich pod jakimś względem lepsze. Często też same nie decydują się na wejście w relację, w której ich rozwój będzie blokowany, a partner będzie starał się zredukować je do roli kury domowej skrzyżowanej z opisaną wyżej matko-muzą, dla której sensem życia jest wspieranie kariery swojego wybranka. Piętno staropanieństwa jest współcześnie dużo słabsze i nawet jeśli samotność boli, coraz więcej kobiet uznaje, że przyjmowanie na siebie takiego ciężaru byłoby znacznie gorsze. Dlatego jeśli nie mogą znaleźć mężczyzny, z którym mogłyby stworzyć prawdziwie równą relację, wolą być singielkami.

To oczywiście nie jedyna przyczyna samotności kobiet. Znaczna część z nas pada przecież ofiarą różnego rodzaju przemocy w związkach lub też wszechobecnej przemocy seksualnej. Z takim bagażem trudno jest zaufać mężczyźnie i jakkolwiek ciężko byłoby żyć samej, te, którym udało się wyrwać z toksycznego związku, trzy razy się zastanowią, zanim wejdą w kolejny. Inną przyczyną jest to, że w patriarchacie kobiety uznawane są za atrakcyjne znacznie krócej niż mężczyźni, co oczywiście wiąże się z tym, że wraz z wiekiem mają zwykle więcej władzy i doświadczenia. Dlatego porzucona przez męża dojrzała kobieta będzie miała spory problem, by zbudować nowy związek, zwłaszcza jeśli jej były, leczący kryzys wieku średniego w ramionach znacznie młodszej kobiety, zostawił na jej głowie wychowanie dzieci.

Większość z nas potrzebuje bliskiej osoby, z którą łączyłyby nas romantyczne i seksualne więzi. Jednak w patriarchacie dla kobiet, które chciałyby budować takie relacje z mężczyznami, wiąże się to z wyzyskiem ich pracy opiekuńczej, z koniecznością porzucenia własnych ambicji i przyjęcia podległej pozycji, by ukochany mógł się czuć „męsko,” a także często z przemocą psychiczną, ekonomiczną, seksualną lub fizyczną. Nigdy dość przypominania, że w jej wyniku giną w Polsce statystycznie trzy kobiety tygodniowo. I to jest jedna z przyczyn, dla których nie słyszymy o naglącej potrzebie systemowego zajęcia się problemem seksualnego niespełnienia kobiet: mają one na głowie znacznie poważniejsze problemy, a samotność, jakkolwiek trudna do zniesienia, bywa w porównaniu z nimi wybawieniem. Drugą przyczyną jest oczywiście to, że, wbrew tezom Patrycji Wieczorkiewicz, to mężczyźni mają w patriarchalnym systemie status męczenników, zaś kobiece problemy wywołują znacznie mniej współczucia, o ile w ogóle zostaną dostrzeżone. Zanim jednak przejdziemy do dalszych systemowych analiz, zastanówmy się, czego tak naprawdę chcą incele i jakie koszty musiałaby ponieść kobieta, która chciałaby się poświęcić i swoją miłością ratować jednego z nich przed samotnością i potencjalnie wypływającą z niej morderczą frustracją.

Czego chcą incele?

Jak zaznaczyłam na wstępie, słowo „incel” jest wieloznaczne i ten konkretny samotny mężczyzna nie musi wcale podzielać ideologii propagowanej na incelskich forach. Jednak gdy je odwiedza, obecne tam mizoginiczne treści zaczynają kształtować jego stosunek do kobiet, nawet jeśli świadomie nie podpisałby się pod nimi. Trzeba wziąć pod uwagę, że rozmówcy Patrycji Wieczorkiewicz mogli nie być z nią do końca szczerzy. Można ponadto przypuszczać, że incele, którzy w ogóle zdecydowali się rozmawiać z feministką, raczej nie są reprezentatywni dla tej grupy. Ale nawet jeśli ten czy inny autentycznie marzy „o szarej myszce, która pokocha go bezinteresownie,” jak ujmuje to dziennikarka, wpływ incelskiej subkultury najprawdopodobniej doprowadziłby do tego, że „szara myszka,” która zdecydowałaby się wejść w taką relację, gorzko by tego pożałowała.

Obfitych zasobów umożliwiających zapoznanie się ze światem inceli dostarcza Incelopedia. Fizyczny wygląd jest w tym świecie fundamentem społecznej hierarchii, a do jego oceny służy skala od 1 do 10 – polecam zapoznanie się ze szczegółowymi opisami decyli. Jak piszą badacze incelskich forów, jedną z ulubionych rozrywek ich użytkowników jest zamieszczanie zdjęć kobiet i bezlitosne wyszydzanie wszelkich wad ich urody, zwłaszcza nadwagi. Dlatego jeśli „szara myszka” nie miałaby twarzy modelki lub co gorsza nosiłaby rozmiar większy niż 38, musiałaby się liczyć z niezadowoleniem wybranka, że trafił mu się pośledni egzemplarz. To logiczne: jeśli posiadanie kobiety jest wyznacznikiem męskiego statusu społecznego, to jej niska „jakość” skutkuje niskim statusem posiadacza. I kto miałby być za to winny jak nie ona?

W popularnych memach zestawiani są incele i Chady (przystojne samce alfa). Co jednak ciekawe, w żeńskiej wersji obrazka nie mamy do czynienia z krańcami skali atrakcyjności. Owszem, Stacy jest superatrakcyjną odpowiedniczką Chada, ale Becky nie jest bynajmniej żeńską wersją incela, lecz kobietą o przeciętnej, lub nawet nieco ponadprzeciętnej urodzie (5-7 punktów w 10-stopniowej skali). „Becky niższego poziomu” (low-tier Becky) opisana jest w haśle z Incelopedii jako „jedyna dziewczyna w klubie szachowym, incele ledwo zwracają na nią uwagę.” Hasło poświęca sporo szyderczej uwagi brakowi pewności siebie u tak zaklasyfikowanych kobiet oraz ich (nieskutecznemu oczywiście) aspirowaniu do naukowości i inteligencji. Chociaż incele twierdzą, że większość samotnych kobiet nie ma partnera wyłącznie na własne życzenie, wśród wyjątków od tej reguły obok kobiet niepełnosprawnych lub chorych psychicznie wymienione są te z dyplomami wyższych uczelni oraz mające wysoką pozycję zawodową.

Okazuje się zatem, że kobieta o przeciętnej urodzie jest stanowczo za brzydka dla incela. Jak mówi Piotrowi Szostakowi Blackpill, jedna z prominentnych postaci polskiej incelosfery: „Miałem parę razy okazję być podrywanym, gdyż nie jestem kompletną porażką genetyczną jak sporo osób tutaj. Nic z tego – przez brak inicjatywy z mojej strony. Sam posiadam duże standardy i podoba mi się tylko jakieś 5 proc. kobiet, i są to kobiety spoza mojej ligi.” Podobnie jak „Szary” z Warszawy lat 70-tych, który stanowczo odmawiał ożenku z wykształconą „ćwierćkobietą,” incele również uważają, że wykształcenie i wysoka pozycja społeczna w naturalny sposób czynią kobietę niezdatną do związku z mężczyzną.

Poza tym nawet gdyby jakiś szczególnie zdesperowany zniżył się do tak niepełnowartościowej relacji, słono by zapłacił za swoją naiwność! Bowiem genetyczne uwarunkowanie kobiet sprawia, iż każda z natury pożąda Chada. Becky wprawdzie nie ma szansy na związek z nim, jednak jeśli tylko nadarzy się jej okazja, by choć raz się z nim przespać, z pewnością ją wykorzysta. Dlatego tylko kompletny frajer mógłby wejść w związek z kobietą, jeśli nie jest Chadem. Ta perfidna harpia będzie go jedynie wykorzystywać ekonomicznie, jednocześnie odmawiając seksu pod byle pretekstem, marząc o Chadzie i zdradzając przy każdej okazji. Dlatego gdyby nawet „szarej myszce” udało się jakimś cudem zdobyć incela, musiałaby nie tylko mierzyć się z pogardą dla swojej wybrakowanej urody, lecz także z ciągłą zazdrością. A jeśli, co gorsza, zdecydowałaby się zrezygnować z pracy, by zajmować się domem i wychowaniem dzieci, dotknęłaby ją także przemoc ekonomiczna: „nie dam ci pieniędzy, bo ty tylko mnie doisz, a wczoraj bolała cię głowa, jak chciałem się kochać!”

W jednym ze swoich postów cytowanych w linkowanym wyżej artykule Blackpill pisze do kolegów inceli: „Wyobraź sobie, jaka w dotyku jest kobieta. Wyobraź sobie, jak miękka i ciepła jest jej skóra. Wyobraź sobie słodki zapach jej perfum. Wyobraź sobie, jak czule przyciska swoje delikatne usta do twoich.” Kobieta nie jest tu zatem konkretną osobą posiadającą pewne zalety i wady, potrzeby i upodobania, lecz jedynie zestandaryzowaną „kobietą w ogóle.” Zasobem, który, o ile nie jest zdefektowany, powinien dostarczyć mężczyźnie określonych wrażeń i zapewnić mu status prawdziwego mężczyzny. Czy istnieją „szare myszki,” które w zamian za zazdrość i wytykanie wad swojej urody chciałyby dać poznać nieszczęśnikom, jak to jest być z uogólnioną kobietą? Chciałabym móc odpowiedzieć przecząco, obawiam się jednak, że patriarchat wciąż zbyt mocno siedzi nam w głowach.

Czego zatem chcą incele? Odpowiedź jest jasna: incel po prostu chce być Chadem. Bo tylko mając taką pozycję można wchodzić w relacje z kobietami bez lęku, że będą cię wykorzystywać lub zdradzać. Tylko to daje gwarancję, że się nie zostanie odrzuconym: Chadowi z definicji żadna nie odmówi. I takiego właśnie przyrodzonego męskiego prawa domagają się incele. Co prowadzi nas do pytania: na czym polega cały ten system?

Jak rozbić system?

Większość ludzi potrzebuje w życiu miłości, co sprawia, że jesteśmy narażeni na ból odrzucenia. Uczuciowe zaangażowanie zawsze pociąga za sobą ryzyko, że zostaniemy zranieni, albo też przeciwnie: uwikłamy się w związek, który będzie nas ograniczał. Dlatego chciałoby się od początku mieć pewność, że drugiej osobie naprawdę na nas zależy, ale jednocześnie samemu zachować prawo do odejścia, jeśli relacja okaże się jednak niesatysfakcjonująca. Tego właśnie chce podmiot liryczny piosenki Beatlesów If I fell: „Jeśli miałbym dać ci moje serce, muszę być pewien od samego początku, że będziesz mnie kochać bardziej niż ona. Jeśli ci zaufam, proszę, nie uciekaj. Jeśli cię pokocham, proszę, nie zrań mojej dumy. Bo nie mógłbym znieść bólu i byłoby mi smutno, że nasza miłość jest na próżno.”

Tak, tego rodzaju męska wrażliwość wciąż nas wzrusza i ze współczuciem lecimy leczyć rany na dumie zranionej przez jakąś „onę”, nie zauważając, że to wszystko dzieje się naszym kosztem. Bo tylko tak można jednocześnie mieć poczucie bezpieczeństwa, że nie zostaniemy odrzuceni, a przy tym samemu zachować wolność. Dlatego jednym z celów patriarchatu jest takie ukształtowanie kobiet, by koszty te wydawały się nam naturalne, godne i sprawiedliwe. To temu służy podwójny standard „czystości”, zgodnie z którym kobieta „napoczęta” staje się bezwartościowa i żaden jej nie zechce, natomiast mężczyzna po prostu ma przyrodzone prawo do satysfakcji seksualnej. I jeśli ona nie da mu tego, co „z natury” mu się należy, jeśli nie postara się wystarczająco, bo go zatrzymać przy sobie, to nie może się dziwić, że on odejdzie tam, gdzie o jego najważniejsze na świecie potrzeby troskliwie zadbają.

Patriarchalny system bliskich relacji zorganizowany jest tak, by praktycznie uniemożliwić kobietom odmowę. Służy temu zarówno opisana wyżej ekonomiczno-symboliczna presja zmuszająca kobiety do wchodzenia w niechciane relacje lub trwania w nich, jak też założenie, że kobiety zawsze myślą „tak” mówiąc „nie”, które jest podstawą bezkarności przemocy seksualnej. Incele oczywiście też usprawiedliwiają gwałty twierdząc, że seksualna deprywacja jest znacznie bardziej bolesna niż przejściowy dyskomfort, jakim jest gwałt: „involuntary celibacy is more painful for men than rape is for women. Deprivation is much more agonizing than discomfort that passes.”

Z drugiej strony, kobieta wpisująca się idealnie w męskie oczekiwania również jest zagrożeniem, gdyż każdy – także wbrew swojej woli – traci dla niej głowę. W ciekawy i jednocześnie zabawny sposób pokazuje to film „Czarownica miłości.” Jego bohaterka stawia sobie za cel dostarczenie mężczyznom dokładnie tego, czego oczekują: jest piękna, świetnie gotuje, a po nakarmieniu wybranka i empatycznym wysłuchaniu wszelkich jego trosk wykonuje seksowny taniec ze striptizem, by następnie zaspokoić jego cielesne zachcianki. Wcielony ideał zyskuje jednak w ten sposób ogromną władzę nad mężczyzną: żadna inna kobieta nie da mu tak wiele, więc bez niej nie może już żyć i bezradnie wpada w totalną zależność od czarownicy miłości. Bo oczywiście tak wielką władzę można uzyskać tylko za pomocą czarów. W ten sposób nasza perfekcjonistka ląduje w innej męskiej fantazji: o zabójczej femme fatale, którą dla bezpieczeństwa bezbronnych mężczyzn trzeba po prostu zniszczyć. To dlatego kobiety niezwykle piękne zawsze były podejrzane, a jeśli do tego jeszcze były aktywne seksualnie, zwykle się to dla nich źle kończyło. Podobnie też, chociaż incele pożądają Stacy, uważają ją za „roszczeniową dziwkę”, próżną i zainteresowaną wyłącznie biżuterią, makijażem i ubraniami. Ale jeśli taka jest faktycznie, kto mógłby być z nią szczęśliwy?

Feminizm sprawia, że wszystkie stosowane od wieków środki mające uchronić mężczyzn przed jakże bolesną i upokarzającą zależnością od kobiet sypią się w pył. Z jednej strony, dzięki coraz większej niezależności ekonomicznej oraz walce z przemocą seksualną kobiety zyskują autentyczną możliwość odmowy. Z drugiej zaś, chcą być seksualnie aktywne, piękne i kuszące i wypowiadają posłuszeństwo narzucanym im normom „skromności.” I do tego jeszcze twierdzą, że to nie one są odpowiedzialne za opanowywanie wzbudzonych przez nie męskich żądz! Ponadto zmienia się sam model heteroseksualnego związku, którego głównym celem było jak dotąd zapewnienie mężczyźnie opieki, seksu oraz emocjonalnej poduszki dla jego poczucia własnej wartości. Kobiety coraz częściej domagają się zaspokajania własnych potrzeb i równego podziału pracy opiekuńczej. Nie tylko odmawiają nalepiania plasterków na męskie ego zranione ich osiągnięciami, ale nawet więcej: chcą by ukochany wspierał je w realizowaniu ich życiowych ambicji i cieszył się z ich sukcesów!

Przed takim zamachem na „naturalny porządek” patriarchat oczywiście zajadle się broni i incele są jedną z grup próbujących te postępujące zmiany cofnąć. Chcą świata, gdzie status męskiej niezależnej jednostki budowany jest na podporządkowaniu kobiety, która nie może odmówić, nie ma prawa do własnej inicjatywy i troski o siebie, a sensem jej życia ma być zaspokajanie cudzych potrzeb. Ale nawet gdyby faktycznie mogło się to udać, byłby to przecież świat męskiej hierarchii, w której incele również nie mieliby szansy dostać się na szczyt, a kobiety o najwyższym statusie byłyby zarezerwowane dla dominujących mężczyzn. Owszem, incele nie byliby na samym dnie drabiny społecznej, gdyż każdy miałby pod sobą „własną” kobietę, na której mógłby bezkarnie się wyżywać i dowolnie ją wykorzystywać. Nie mieliby jednak miłości.

Bo do niej nie da się nikogo zmusić. Wymuszona miłość może być co najwyżej patologiczną zależnością, syndromem sztokholmskim umożliwiającym przeżycie w relacji z opresorem, od którego nie da się uciec. Czar miłości polega właśnie na tym, że ktoś z nami jest, bo naprawdę tego chce. Nie dlatego, że musi. Ryzyko odrzucenia jest zatem nieuniknione, jeśli decyzja drugiej osoby ma być autentycznie dobrowolna. I to właśnie dlatego Chad – facet, któremu z definicji żadna nie odmówi – zwyczajnie nie istnieje. To fikcja, dzięki której incele mogą się łudzić, że wystarczyłaby o kilka centymetrów dłuższa żuchwa i mogliby mieć każdą.

Patriarchalny system uniemożliwia miłość właśnie dlatego, że odbiera kobietom możliwość odmowy oraz niszczy ich inicjatywę, mężczyznom zaś wmawia, że zależność od kobiecej decyzji pozbawia ich męskości. Dlatego jeśli incele pragną być kochani, muszą walczyć o zniesienie patriarchatu, a jego podtrzymywanie – czy to wprost, w ich mizoginicznych narracjach, czy nie wprost, przez kobiety automatycznie wchodzące w rolę „ratowniczek upadłych” – z pewnością nie da im upragnionego szczęścia.

Jak zatem zdobyć kobietę? Odpowiedź jest znana od wieków. W „Opowieściach kanterberyjskich” Chaucera dama z Bath opowiada historię, w której rycerz gwałciciel zostaje skazany na śmierć przez króla Artura. Królowa Ginewra przekonuje jednak męża, by wymierzenie kary zostawił jej i odracza wyrok, każąc rycerzowi znaleźć odpowiedź na pytanie, czego chcą kobiety. Uważam, że to genialna lekcja dla przestępcy seksualnego, ponieważ, jak pisałam, mężczyźni molestują właśnie dlatego, że nie przychodzi im nawet do głowy, by zastanowić się, czego chce dana kobieta.

Ale czyż my stale nie pytamy, czego chcą kobiety? – powiedzą incele. Nie chodzi tu jednak o pseudobiologiczne teorie, że każda chce Chada. Pytanie to nie może też być poszukiwaniem tajemnego „guziczka”, który wystarczy nacisnąć, by dostać to, czego pragniemy. Przy takim podejściu kobieta traktowana jest jak automat, któremu wystarczy zapewnić odpowiedni input, by uzyskać pożądany rezultat. Nie, tutaj chodzi o to, by autentycznie zastanowić się, czego tu i teraz potrzebuje ta konkretna kobieta. Czy i na ile jestem w stanie jej to dać? Czy moje potrzeby da się pogodzić z jej uwarunkowaniami? Chodzi o to, by w końcu potraktować kobietę jak człowieka, a nie środek do zaspokajania męskich potrzeb, atrybut, dzięki któremu może on stać się prawdziwym mężczyzną. Cóż, tak się jednak składa, że na empatycznych mężczyzn istnieje w świecie inceli nazwa: są to simpy, a słowo to jest skrótem od „sucka idolizing mediocre pussy”, co można przetłumaczyć jako „podlizywacz pośledniej cipki”.

Patriarchat jest niezwykle złożonym systemem podtrzymywanym przez instytucje i kulturę, ale także przez wpajane nam od dzieciństwa wzorce zachowań: w znacznej mierze zatem siedzi on w naszych głowach. Dlatego jego obalenie niemożliwe jest bez zmiany sposobów myślenia i omawiane w tym artykule kwestie są tego dobitnym przykładem. Aby wyzwolić kobiety, nie wystarczy dać im systemowo dostęp do wykształcenia i dobrze płatnych prac, konieczna jest także zmiana wzorców relacji intymnych. Do tego zaś niezbędna jest zarówno indywidualna praca emocjonalna wykonywana przez konkretne osoby w ich związkach, jak też działania na polu literatury, sztuki, publicystyki czy edukacji. I żeby zdobycze #metoo nie zostały zaprzepaszczone, trzeba walczyć z wpajanym nam przekonaniem, że naszym obowiązkiem jest zajmować się męskimi niezaspokojonymi żądzami, bez względu na koszty, jakie przy okazji musimy ponieść.