czwartek, 19 grudnia 2019

Przywilej? Nie zdawałem sobie sprawy...




„Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo macierzyństwo różnicuje szanse na rynku pracy,” mówi Kamil Fejfer w wywiadzie udzielonym Krytyce Politycznej, który poświęcony jest jego ostatniej książce „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia, chociaż więcej pracuje.”

Uprzywilejowani bardzo często nie zdają sobie sprawy z sytuacji zdominowanych – na tym właśnie polega ich przywilej, że nie muszą. Ich perspektywa jest tą „normalną”, przyjmowaną domyślnie w społeczeństwie, dlatego często zwyczajnie nie przychodzi im do głowy, że inne też istnieją. Na przykład synek obsługiwany przez troskliwą mamusię, może być przekonany, że prace domowe wykonują się same, a obiad samoczynnie wjeżdża na stół – wystarczy powiedzieć, że się jest głodnym. Natomiast córka, której nie tylko obsługa nie przysługuje, ale też wymaga się od niej, by sama wniosła spory wkład w obsługiwanie męskich członków rodziny, nie będzie miała najmniejszych wątpliwości, że praca ta zajmuje czas, męczy i ogólnie rzecz biorąc mocno utrudnia życie.

Czasami rzeczywiście trudno jest sobie zdać sprawę z własnego przywileju, gdyż różnice w traktowaniu są drobne i ukryte za fasadą pozornej równości. Publicyści zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że dostają punkty za płeć, chociaż badania wielokrotnie pokazywały, że ten sam tekst jest oceniany jako gorszy, jeśli zostanie podpisany kobiecym nazwiskiem. Podobnie też identyczne CV uznawane jest za słabsze, a proponowana płaca jest niższa, jeśli opisane w nim kompetencje i doświadczenie dotyczą Jane a nie Johna. Pewien mężczyzna przekonał się boleśnie, jak wiele znaczy jego męskie nazwisko, gdy przez pomyłkę wysłał maila z konta koleżanki. Wcześniej zupełnie nie rozumiał, dlaczego komunikacja z klientami sprawia jej tyle problemów.

Przywilej bywa nieuchwytny i na różne sposoby maskowany, jednak zdziwienie, że macierzyństwo znacznie zmniejsza szanse kobiet na rynku pracy, to już osobliwy poziom nieświadomości. Naprawdę można nie dostrzegać, że obciążenie pracą domową wpływa na możliwości zawodowe kobiet? Najwyraźniej jak się bardzo chce, to można. Żeby móc uznać, że nasz sukces jest merytorycznie uzasadniony, potrzebujemy wierzyć, że rywalizacja była fair i wszyscy mieli równe szanse. A przecież skądinąd wiemy, że prace domowe robią się same: nam przecież nigdy nie sprawiały kłopotów! Nic to że w innych kontekstach fakt, iż to kobiety – w przeciwieństwie do mężczyzn – mają dzieci, przytaczany jest jako uzasadnienie tego, że mniej zarabiają i wolniej awansują. Przywilej nie musi przejmować się spójnością głoszonych tez, bo od tego przecież jest przywilejem.

Ale oczywiście bywa gorzej. Wielu mężczyzn nie zdaje sobie także sprawy z tego, że kobiety mówiąc „nie” wcale nie mają na myśli „och, och, ale sexy”. Nie mają świadomości, że te przyjemne rzeczy, które właśnie robią, są przyjemne tylko dla nich. Po prostu nie przychodzi im do głowy, że jeśli kobieta wyrywa się i płacze, to jej celem nie jest bynajmniej wzbogacenie ich seksualnych doznań. Niewykluczone, że zwyczajnie nie zdają sobie sprawy, że ciała, które dostarczają im tyle rozkoszy, są czującymi istotami. I oczywiście nie muszą. Jeśli któraś z nich ośmieli się opowiedzieć o swojej krzywdzie, zaraz znajdzie się tłumek pochylający się ze współczuciem nad zniszczoną reputacją biedaka, który po prostu nie zdawał sobie sprawy, i wyjaśniający wstrętnej oszczerczyni, że przecież sama chciała.

Kamil Fejfer pisząc swoją książkę nie zdawał sobie sprawy także z tego, że feministki od kilkudziesięciu lat zajmują się tematem nieodpłatnej pracy kobiet. No bo umówmy się: co jakieś panny mogły wymyślić, zanim on postanowił pochylić się nad tym problemem? Skąd miało mu przyjść do głowy, że coś tam pisały? Bez skrępowania mówi w wywiadzie: „To, co do mnie dociera, to feminizm fejsbukowy, w którym absolutnie niedoreprezentowane jest − w porównaniu z tym, co słyszałem, pracując nad książką niemal rok – doświadczenie macierzyństwa.” Gdy przeprowadzająca wywiad przytacza kilka nazwisk polskich autorek podejmujących te zagadnienia, stwierdza, że padł ofiarą algorytmów podstępnie zamykających go w bańce. Nie, z pewnością nie własnego lenistwa! Oraz przywileju, który sprawił, że w jego przypadku porządne zapoznanie się z tematem rzeczywiście było zbędne: książkę mu i tak przecież wydano, a promują ją postępowe redakcje.

Czy jednak aby na pewno chodzi tu o przywilej? Fejfer nie lubi tego słowa. Gdy stwierdza, że wysokość płacy nie jest kwestią zasług czy wydajności, a jego rozmówczyni dopowiada, że chodzi o władzę albo przywilej, autor koryguje ją nazywając to po prostu szczęściem: „To jak rzut dziesięcioma kostkami. Niektórym wypada dziesięć szóstek.” Następnie zaś wymienia różne rodzaje kapitałów, które decydują o sukcesie, dziwnym trafem jednak nie wspomina o płci, chociaż rozmowa dotyczy zasadniczo dyskryminacji kobiet na rynku pracy.

Gdyby Fejfer zapoznał się choćby z klasycznymi artykułami marksistowskich feministek, pisanymi jeszcze w latach 70. i 80. zeszłego wieku, wiedziałby, czym się różni szczęście od przywileju: na tym pierwszym nikt nie traci. Można mówić o farcie, jeśli urodzisz się ze słuchem absolutnym, pamięcią fotograficzną albo świetną przemianą materii. Zupełnie inaczej sprawa przedstawia się z różnego rodzaju kapitałami. Ten ekonomiczny powstaje dzięki wyzyskowi, a uprzywilejowane elity skrupulatnie pilnują dostępu do społecznego i kulturowego, ponieważ ich wartość oparta jest dokładnie na tym, że nie są powszechnie dostępne. Gdyby wszyscy byli dobrymi kumplami urzędnika wydającego ważną decyzję, znajomość ta nikomu nie dodawałaby punktów w rywalizacji. Podobnie też chociaż edukacja wydaje się być rezultatem wyłącznie zdolności i pracy, w społeczeństwie, w którym to od niej zależy dostęp do władzy i zasobów, staje się ona narzędziem wykluczania słabszych.

Urodzenie się mężczyzną nie stanowi samo w sobie o wyższych szansach w życiu – sprawia to jedynie patriarchat. Kamil Fejfer nie lubi jednak tego słowa, chociaż gdyby czytał tłumaczoną także na polski Christine Delphy, to wiedziałby, że jeśli relacje władzy nie zostaną uwzględnione w samym sposobie zadania badawczych pytań, efektem będzie wyłącznie ich zamaskowanie i usprawiedliwienie. Autor analizuje, w jaki sposób kultura kształtuje kobiety jako odpowiedzialne za to, by troszczyć się o potrzeby innych, lecz kompletnie nie przychodzi mu do głowy, żeby spytać, kto na tym korzysta i w czyim to interesie. Twierdzi, że „rynek źle radzi sobie z wyceną prac opiekuńczych, ponieważ nie da się na tym zarobić,” chociaż już wspomniana wyżej Delphy pisała, że prace reprodukcyjne są nieopłacane nie dlatego, że są innym typem prac, lecz dlatego że zostały przypisane kobietom. Kobiety są po prostu wyzyskiwane przez mężczyzn.

Co więcej, jak wykazywała inna klasyczna autorka, Heidi Hartmann, kapitalizm i patriarchat wspierają się nawzajem a dewaluacja opieki i zrzucenie jej na barki kobiet jest jednym z narzędzi utrzymywania ich podrzędnej pozycji. To nie przypadek, że cechy promowanego przez kapitalizm typu podmiotowości – niezależnej, racjonalnie kalkulującej i agresywnie dbającej o własny zysk – są cechami przypisywanymi w tej kulturze mężczyznom. Jak pisała Carole Pateman, sfera publiczna, w której działają „autonomiczne jednostki”, nie mogłaby istnieć bez sfery prywatnej, gdyż niezależność jednostek jest fikcją, która może być podtrzymywana tylko dzięki temu, że w zaciszu domowym zawsze czeka wsparcie i troska.

Kamil Fejfer chce jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko: chciałby być feministą, bo lewakowi wypada, ale przy tym nie chce rezygnować z własnego przywileju, który sprawia, że z bardzo wielu rzeczy kompletnie nie musi sobie zdawać sprawy. Najdobitniej zostało to wyrażone w zawartej w książce notce „Do mężczyzn”, w której autor przekonuje czytelników: „Ta książka nie jest przeciwko Wam. Ale bez Waszego udziału dokonująca się zmiana nie dokona się do końca. Czasem trzeba będzie zrobić w domu więcej niż robili nasi ojcowie i dziadkowie. Ale warto to zrobić, żeby Wasze córki, partnerki, żony i siostry miały w życiu trochę łatwiej.”

Czasem. Trochę. Spokojnie panowie, nie idziemy w ekstrema! O żadnej równości nikt tutaj przecież nie mówi!

2 komentarze:

  1. Pani Małgorzato. Byłam parę lat temu pani wierną słuchaczką na Genderach w PANie. Bardzo wiele się wtedy nauczyłam. Jak dobrze jest znów panią poczytać. W pani ustach feminizm jest taki prosty do zrozumienia. Aż dziw, że trzeba go ciągle tłumaczyć od nowa. Już wiem, że ci, którzy feminizmu nie pojmują, po prostu korzystają z przywileju nieprzejmowania się nim, bo ich nie dotyczy. Bardzo Pani kibicuję i serdecznie pozdrawiam. Lidia Zielińska

    OdpowiedzUsuń