środa, 1 stycznia 2025

Ucieczka ze stajenki

Normalny człowiek nie wie, jak wyglądają ulice w wigilijny wieczór. Nie wie, bo też i nie powinien wiedzieć. Normalny człowiek w ten szczególny czas nie szlaja się po ulicach, lecz przygotowuje do uroczystej kolacji lub też właśnie ją konsumuje. Dzieli się opłatkiem, śpiewa kolędy. Jeśli jest dzieckiem, może szukać pierwszej gwiazdki na niebie albo z ciekawością zerkać na pudła i pudełka, które o tej porze na pewno już pojawiły się pod choinką.

Matylda zdecydowanie nie była normalna i właśnie naocznie stwierdzała: ulice jak co roku były puste. Czasem tylko spóźnieni goście, których odświętny strój i prezentowe torby nie pozostawiały wątpliwości, że jak najbardziej są częścią odbywającego się właśnie rytuału. Poza tym ciemno. Nikogo. Można do woli płakać i smarkać. Można pozwolić, by smutek wykrzywiał twarz. Spokojnie, nikt nie będzie się gapił.

Chodzenie w przedziwny sposób powodowało, że ból się ulewał i chlapał po bruku. Fizyczny ruch sprawiał, że wieloletnie złogi toksycznego szlamu kondensowały się w gulę w gardle, która potem z nagła bryzgała i w paroksyzmach szlochu wyrzygiwała się na zewnątrz. Chlast! Plask! I lżej trochę. W towarzystwie absolutnie nie należy sobie na to pozwalać. To niesmaczne, histeria i wszystkim wokół niemiło się robi. Kiedyś jednak trzeba było, bo bez możliwości spuszczenia ból wgryzał się w stawy oraz narządy wewnętrzne, walił po czaszce migreną, a koniec końców tak czy siak wybuchał powodując różnorakie społeczne sankcje i konsternacje.

Matylda szła zatem, bo cóż było robić. Tak, to było jak przelewanie oceanu filiżanką. No dobra, może czasem nawet wiadrem, chociaż tak szerokie otwarcie kurka bywało już ryzykowne. Ale innego wyjścia nie było. To znaczy, jeśli jednak chciała tu jeszcze na trochę zostać. Mignęła jej dziś informacja o wypadku: mężczyzna wpadł pod tramwaj przechodząc przez tory poza wyznaczonym do tego celu miejscem. Wpadł. Jasne.

O pewnych traumach da się opowiedzieć. Można oczekiwać, że będą współczuć. Przemoc fizyczna na przykład. Albo taki normalny gwałt ze zboczeńcem wypadającym nagle z krzaków. Ale jeśli to, czego doświadczyłaś, nie mieści się w dobrze znanych schematach, jeśli za mało tam krwi, za to stanowczo za dużo upokorzenia, samotności i bezradności, to sorki, ale decyzja, żeby po czymś takim wciąż żyć, jest naprawdę bardzo nierozważna. Nie licz na żadną taryfę ulgową. Spotka cię raczej pełna obrzydzenia pogarda. Jak w ogóle mogłaś na coś takiego pozwolić? Normalnych ludzi nikt tak przecież nie traktuje!

Można oczywiście nic nie mówić. Z uśmiechem słuchać cudzych historii rodzinnych udając, że ty też masz tak właśnie. Normalnie po prostu. Tak, można dojść do wprawy w psychicznym odcinaniu bólu, że owo tak oczywiste dla innych ciepło czy wsparcie tobie jakoś nigdy nie przysługiwało. Że poczucie bezpieczeństwa to coś, o czym jedynie czytałaś w książkach. Można wykształcić czujność w dawkowaniu osobistych informacji tak, by wstydliwe szczegóły nie wylazły niepostrzeżenie na wierzch jak zafajdana koszula ze spodni.

Tylko że wtedy jesteś sama. Nieprzenikniona ściana oddziela cię od ludzi, z którymi niby to sobie pogodnie gawędzisz, ale tak naprawdę wcale cię tu nie ma. I oni to czują. Widmo jakieś, wydmuszka pusta. Albo i nie pusta, bo coś tam w środku chyba siedzi i śmierdzi. Tak sobie – całkiem zresztą słusznie – podejrzewają i wolą jednak z kimś innym. Jakoś tak normalniej. Bez tej niepokojąco upiornej nierealności, która nie wiadomo kiedy może czymś strzyknąć.

Gdy poczuła się z kimś bezpieczniej, Matylda próbowała czasem przebić się przez ścianę i zawsze tego żałowała. Nie, oczywiście nigdy nie wywlekała na wierzch najgorszych traum, gdy jej człowieczeństwo rozbijali w pył i zostawało już tylko przerażająco nieludzkie wycie. Ale nawet historie z serii „dzień jak co dzień”, marne 2/10, wywoływały w słuchaczkach stanowczo zbyt wielki dyskomfort. I to Matylda, jego niezaprzeczalna sprawczyni, musiała go zdezynfekować i plasterek nalepić.

Przede wszystkim wyjaśnić. Jej opowieści regularnie wywoływały bowiem zbulwersowany okrzyk: „Ale dlaczego?!” Któż niby miałby to wiedzieć lepiej niż ona? Oczywiście, że wiedziała. Zawsze było przecież wyraźnie powiedziane: to kara. Jest zła, szatańsko zła i wszystko jej wina. Gdyby jej koleżanki zapytać, czy jakiekolwiek dziecko, nawet absolutnie najgorsze na świecie, zasługiwało na takie traktowanie, odpowiedziałyby z oburzeniem, że ależ skąd! Dlatego tym bardziej chciałyby się dowiedzieć, cóż takiego zrobiła ona.

Mówienie nie sprawiało też bynajmniej, że ktokolwiek zaczynał rozumieć, że teoretycznie oczywiste i naturalne rozwiązania dla niej mogą być całkowicie poza zasięgiem. Wcale nie przestawano traktować jej jak nieporadnego dziecka, które trzeba pouczyć i westchnąć, że z takimi prostymi sprawami sobie nie radzi. Anka na przykład kiedyś wykrzyknęła: „Mati, ja tobym tego zwyczajnie nie przeżyła!” A ledwie chwilę potem nie mogła wyjść z zadziwienia, dlaczego Matylda PO PROSTU nie zrobi tego i owego. „Ja bym przecież na twoim miejscu!...” Tak, kochana, na moim miejscu już dawno byś nie żyła.

Idąc ciemnymi ulicami nie mogła się powstrzymać, by od czasu do czasu nie zerkać ludziom w okna. Tak, trzeba przyznać, że trochę masochizm. Przez ostatnie tygodnie unikała przecież centrów handlowych, odwracała oczy od gramolących się z każdej dziury dobrodusznych Mikołajów i z całej siły zamykała uszy na kolędy czy inne dżingl bellsy.

Teraz jednak lampki, gwiazdy i choinki przykuwały jej oczy. Wyobraźnia – to nieodzowne narzędzie przetrwania – przemieniała cudze świąteczne życia w coś, co może jednak kiedyś mogłoby stać się także jej udziałem. Łapiąc kątem oka fragmenty ścian, mebli i dekoracji bożonarodzeniowych zastanawiała się, czy faktycznie mają tam święta ze światła, orzechów i radości, czy jednak marzą tylko, by jak najszybciej uciec. Tak, niewykluczone, że niektórzy ze świętujących chętnie by się z nią zamienili.

Gdyby tylko mieli odwagę. Bo jak uczył jowialny wuj Dickens, w święta tylko źli i nieużyci pozostają sami. Cały świat weseli się i raduje, jeśli zaś ktoś odmawia udziału w tej fieście, zemrze samotnie i nikt nie pójdzie za jego pogrzebem.

Ale czyż to nie totalna aberracja, by w ten sposób świętować narodziny w stajence? Wspominać tych, dla których zabrakło miejsca w gospodzie, poprzez rytuały sprawiające, że w te dni samotność piecze najdotkliwiej? Najmocniej przydusza wstydem i wykluczeniem?

Nie no, jest w tym metoda, pomyślała Matylda. Przypomniała sobie ludową kolędę, w której śpiewający zapewniają, że gdyby Jezus narodził się u nich, opływałby w dostatki. Przez kilka zwrotek ciągnęły się opisy potraw, jakimi nakarmiono by dzieciątko. Nie ma szansy, nie dałoby rady przetrawić takiego bogactwa.

Tu chodzi zatem nie o marznących w stajence, lecz o tych co w gospodzie. O to, by mogli czuć, że hojni są, serce na dłoni i nikogo nie zostawią na lodzie. To dlatego gdy kiedyś poważyła się napisać w internecie, że puste nakrycie przy wigilijnym stole jest fikcją, bo wiele osób wie, że od dawna spędza święta sama i nikt nigdy jej nie zaprosił, pewien typ uznał za stosowne natychmiast ją pouczyć, by może się nad sobą zastanowiła, co z nią nie tak. Jego na przykład zapraszano, gdy był na zakręcie życiowym!

Nie, oczywiście by nie poszła, nawet gdyby zaprosili. Czułaby się jak piąte koło u wozu. Podrzutek. Przybłęda. I dokładnie dlatego zaproszeń nie było. Bo sama jej obecność przypominałaby tym ludziom, że rodzinne ciepło nie jest oczywistością, która przysługuje każdemu jak psu buda. Istnieją tacy, którym zostało ono odebrane. Dla których przynależność jest czymś, co czasem się nawet i przydarzy, lecz zawsze może zostać wycofane. Jesteś tu na mocy wyjątkowego gestu, nie dlatego, że coś ci się zwyczajnie należy.

A jeśli ona jest tu – taka jak oni, lecz jednocześnie poza ich ciepłą kulą wzajemnego wsparcia, pozbawiona tego fundamentalnego zakorzenienia, jakie daje pewność, że w awaryjnej sytuacji nie zostaniesz sama – to świat zaczyna niepokojąco drżeć w posadach. Kto wie? Może ich też mogło to kiedyś czekać? Dlatego samotność jest czymś, co z tego obrazka trzeba wyciąć. Najłatwiej to zrobić piętnując. Niech się wstydzą i sami usuną z oczu.

To dlatego u wuja Dickensa o stajence nie uświadczysz ni słowa. Owszem, miga gdzieś obraz małego Scrooge’a, który porzucony siedzi sam w święta w szkole, a jego towarzystwo ogranicza się do postaci z bajek. Ten wątek zostaje jednak szybko ucięty, a w centrum uwagi ustawiona zostaje jego chciwość, skąpstwo i zimna jak lód nieczułość. W tej wizji każdy ma jakiegoś siostrzeńca, który śmieje się najserdeczniej na świecie i szlachetnie zaprasza, nawet jeśli uważa wujaszka za odpychająco paskudną istotę ludzką. Jeśli zatem ktoś jest sam, to wyłącznie na własne życzenie.

Sama się wykluczyłaś! Tak, Matylda też to słyszała. Wypowiedziane z wyraźną satysfakcją przez jej katów, gdy po raz pierwszy odmówiła łamania się z nimi opłatkiem. Wspaniale, więc wszystko już jasne! Jej własna decyzja, wyłącznie jej wina! Kłótliwa, konfliktowa, cóż mogą poradzić? I tak są święci, że tyle czasu ją znosili! Teraz na szczęście w spokoju ducha będą mogli świątecznie celebrować własną moralną wyższość. Wyższość niezaprzeczalną, gdyż oni są razem, ona zaś sama.

Sama. Paroksyzm bólu znów złapał ją za gardło i musiała na chwilę przystanąć. Szkoda, że nie da się wyć. Nie chciała tu jednak ludzi z ich pytaniami i uniesionymi w zadziwieniu brwiami. Trzeba było wyrzygać to w miarę cicho. Higienicznie. Nie zanieczyszczając otoczenia.

Nie, przyczyną jej samotności nie była tylko ściana. Nie chodziło tylko o przykrość, jaką powodowało jej nierozważne uchylanie drzwi na okrucieństwa, jakie na tym świecie zwyczajnie przecież nie mogą mieć miejsca. To był też ten cholerny jelonek.

Przeczytała niedawno, że oprócz opisywanych wcześniej reakcji na zagrożenie: walki, ucieczki lub zamrożenia, które po angielsku poręcznie zaczynają się od tej samej litery – fight, flight, freeze – dodano czwarte f: fawn. Słowo oznaczające młodego jelonka, zaś jako czasownik używane w znaczeniu „łasić się, przymilać”. W ten sposób na przemoc reagują krzywdzone przez bliskich dzieci, które w walce są bez szans, uciekać nie mają dokąd, trudno im też udawać, że nie istnieją, skoro ciągle ktoś od nich czegoś wymaga. Zostaje wtedy opcja przymilnego odgadywania potrzeb i nastrojów katów. Których przecież skądinąd się kocha.

Matylda miała opanowane wszystkie możliwe sposoby przetrwania, lecz informacja o jelonku była tą żaróweczką, dzięki której nagle jasne stały się jej społeczno-towarzyskie porażki. Tak, to stąd ta jej denerwująca skłonność, by zawsze się umniejszać i poświęcać dla innych. To stąd ten przymilny, głupkowaty uśmiech, który czasem ktoś złapał na fotografii, a ona potem nie mogła na te zdjęcia patrzeć. Nie dała rady się tego pozbyć pomimo lat terapii. Stale czuła się za wszystko i wszystkich odpowiedzialna. Gdy zaś ktoś oferował jej troskę, niezmiennie czuła się winna.

I większość ludzi skwapliwie to wykorzystywała. Od wielkiego dzwonu trafiał się oryginał, który stwierdzał: „Jak ci się chce pić, to weź całą szklankę, nie udawaj, że wystarczy ci naparstek!” Większość w geście szczodrości wręczała jej rzeczony naparstek, słusznie uznając, że i tak rozpłynie się w podziękowaniach, że dostała cokolwiek. Sami zaś pili i pili szklankami grzejąc się w jej opiekuńczej uległości.

A potem to eskalowało. Najpierw niepostrzeżenie wkradała się pogarda. Dla niej, bo galareta taka, zero oporu. Ale też dla nich samych, że tak łoją tę szklankę za szklanką. Z pogardy wylęgały się szpile i złośliwości. Niby to żartem, lecz bolało. Uśmiech nie schodził jej oczywiście z ust. Udawała, że nie widzi, że też wesoło się śmieje. Przełykała dzielnie, choć piekło. Nie chciała przecież wyjść na kłótliwą, nie chciała znowu być wszystkiemu winna. Szklanek żądali coraz więcej. Taka bogata, że daje bez końca, to chyba jej nie ubędzie? Serdecznie dolewała nie zauważając, jak bardzo jej samej zaschło już w gardle.

Wreszcie w nieunikniony sposób następował wybuch. Docinki robiły się stanowczo zbyt bezczelne, pragnienie rosło i Matyldzie włączał się tryb walki. Krzyczała, że przecież też powinna przysługiwać jej szklanka. Podtykała im pod nos wszystkie ich mniejsze świństwa i większe podłości. Byli oburzeni i zniesmaczeni. Co za agresja! Dlaczego musi wszystkim przypisywać złe intencje? Paranoiczka jakaś! To tylko nieporozumienia, a tu z igły widły! Tak, masz już tę swoją szklankę, nie rzucaj się tak! 

Znów zatem okazywała się zła i konfliktowa. Znów wszystko jej wina. Płakała z bezsilności, ich piersi natomiast beztrosko oddychały moralną słusznością.

Ale nawet gdy już mozolnie wypracowała sobie umiejętność wskazywania ich naruszeń spokojnie i bez poczucia winy, czuli się przez nią oszukani. Zmanipulowani i wmanewrowani! Wywiódł ich w pole ten perfidny jelonek! Gdyby wiedzieli, że może pokazać ząbki, nigdy by jej tak przecież nie potraktowali! Teraz przez nią muszą pucować plamy na honorze. Niezręcznie im i niemiło. Jak można stawiać innych w takiej sytuacji?

No i znów była sama. Dlaczego zatem jeszcze się stąd nie zawinęła? Bo zawsze w kryzysowych chwilach ktoś jednak wyciągał rękę. Jedni zawodzili, odsuwali się lub nawet na pożegnanie wbijali nóż w plecy, lecz na ich miejsce pojawiali się inni. Czasem ktoś, po kim kompletnie się tego nie spodziewała, okazywał jej życzliwość, gdy tego najbardziej potrzebowała. Tak, mimo wszystko zawsze ktoś się jednak znajdował i dostarczał decydujący punkt podparcia, gdy wydawało się jej, że już leci w przepaść. Jak dotąd w każdym razie.

Poza tym zawsze coś było do dokończenia. Coś jeszcze chciała dopiąć, zrealizować. Albo czekało na nią coś, co sprawiało jej przyjemność. Coś wzbudzało zachwyt. Teraz na przykład wybierała się wąchać róże. Tak, w grudniu! Przy ociepleniu klimatu białe święta były już rzadkością, więc róże wytrwale wysnuwały pąki nawet teraz.

Matylda w ogóle uwielbiała wąchać kwiaty. Wiosną pierwsze były mirabelki. Potem magnolie, bez, jaśmin, akacje, a potem aż do zimy – róże. U tych ostatnich różnorodność zapachów była ogromna. Niektóre odmiany nie pachniały wcale, inne oferowały rozmaite warianty słodyczy albo też bardziej wytrawne i eleganckie nuty. Herbaciane pachniały świeżo i intrygująco, łososiowe nieco kwaskowato. Ale jej ulubione były te o głęboko rubinowej barwie przydymionej czernią. Zapach był upajający: jednocześnie świeży i korzennie gęsty. I właśnie one wciąż kwitły. Widziała niedawno pąki i zamierzała sprawdzić, czy dały już radę się wykluć.

Szła ulicą wzdłuż parku. Gdyby miała gwarancję, że nikogo nie spotka, chętnie przeszłaby się alejkami. Parę razy jednak miała nieprzyjemność spotkać tam ekshibicjonistów, więc nawet w taki dzień nie potrafiłaby odpędzić myśli, czy ktoś nie czai się gdzieś za krzakiem. Patrzyła w zamyśleniu na linię drzew przybierającą coraz to nowe kształty wraz z jej kolejnymi krokami. Ostre kreski bezlistnych gałęzi, misterne plątaniny na tle nieba pokrytego szarymi, ciężkimi chmurami, które blado odbijały światło latarni.

W pewnym momencie zza wełnianego papucia chmur zaczęło przebijać inne światło. Przerzedzały się i przecierały, aż w końcu pękły szczeliną, z której na Matyldę spojrzała swymi kraterami okrąglutka twarz księżyca w pełni. 

Ach, witaj, piękności moja! Co za prześwietne spotkanie! 

Matylda nie była pewna, czy powiedziała, czy może usłyszała te słowa. Stała urzeczona wpatrując się w lśniącą taflę, która przyprószała kosmicznym blaskiem majestatyczny modrzew, a ją samą unosiła jakby te kilka centymetrów nad ziemię. Audiencja nie była długa i po chwili chmury zatrzasnęły okienko formując na nowo grubą, filcową zasłonę.

Szła dalej, jakby już jednak lżejsza. Za parkiem skręciła w prawo. Po ciemku trudno było dostrzec róże. Trzeba było wiedzieć, gdzie szukać. Ale owszem, były! Matylda przysunęła twarz do rozchylonego kwiatu i zachłannie pociągnęła nosem. Latem takie sztachnięcie mogło przyprawić o zawrót głowy. Teraz zapach był znacznie słabszy, lecz na małą euforię starczyło. Stała pochylona wąchając i wąchając, żeby jak najwięcej zabrać tego cudu ze sobą. Schować gdzieś na kolejne czarne godziny, których należało się przecież spodziewać w dużych ilościach.

Zbyt długie inhalacje sprawiały jednak, że zapach bladł i powszedniał. Nie było więc wyjścia: ruszyła dalej w rundę wokół parku. Równomierny chód ją uspokajał. Cisza i rytm. Może jakoś uda się znowu przeżyć te święta.

Nagle ciszę przerwał głos. Ledwo słyszalny, lecz z każdą chwilą mocniejszy. Chociaż z daleka nie słyszała słów, ton był jej doskonale znany. Wzdrygnęła się. Tak brzmiały niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek innym litanie krzywd domowego kata, który recytował dowody swego nieskończonego męczeństwa. Niepełnowartościowa obsługa, jakiej doznał, urągała jego ludzkiej godności i wołała o pomstę do nieba! Pomsta owa, choć ziemskimi sprawiona środkami, nieuchronnie już nadchodziła.

Matylda przyspieszyła kroku. Jakaś jej część chciała natychmiast zawrócić i uciec ku ciszy i różom, lecz nogi automatycznie niosły ją w stronę głosu. W oddali zobaczyła kobietę z niemowlęciem w chuście i kilkuletnim dzieckiem, które prowadziła za rękę. Za nią szedł mężczyzna. Słyszała już słowa.

Ty wywłoko, nawet święta potrafisz spierdolić! Czy ty słyszałaś, że na święta się sprząta? U tej twojej matki burdel zawsze był, więc pewnie cię nie nauczyła, co? Szmaty i mopy przerastają twój wyrafinowany rozumek! Doktorat ze środków czystości byś zrobiła, to byłby chociaż z ciebie jakiś pożytek! Taka niby mądra jesteś, a byle sprzątaczce nie dorastasz do pięt! Najprostszych rzeczy nie umiesz! Nikim jesteś! Słyszysz?! Jesteś nikim! A tym twoim doktoratem to co najwyżej dupę podetrzeć se można! Tyle lat te twoje farmazony znoszę, że i święty by nie wytrzymał! I jeszcze ofiarę zgrywać będziesz?! Dokąd ty te dzieci prowadzisz w ciemną noc? To są święta! Rodzinnie się je spędza, nie słyszałaś? W parku z jakimś zbokiem chcesz se poświętować, co? Lepiej niż z mężem, prawda, kurwo?

Kobieta nic nie odpowiadała. Starała się iść jak najszybciej, co z dziećmi niespecjalnie było wykonalne. Mężczyzna dogonił ją w końcu i zaszedł jej drogę. Kobieta stanęła pod drzewem, on zaś kontynuował monolog. Pusto, puściuteńko. Nikt nie usłyszy. Matyldzie gula strachu nabrzmiała w gardle, lecz tryb wojowniczki już zaskoczył. Musiała coś zrobić, po prostu musiała.

‒ Czy pani potrzebuje pomocy? – spytała dochodząc do nich.

‒ Tak, jasne, potrzebujemy pomocy! – odpowiedział z przekąsem mężczyzna, przyzwyczajony najwyraźniej do tego, że to on tu jest jedynym podmiotem, do którego można by się zwracać. I to wyłącznie on może być władny, by udzielać odpowiedzi w imieniu podstawowej komórki społecznej, której jest niezaprzeczalną głową.

‒ Nie pytam pana tylko panią. Czy pani potrzebuje pomocy? – powtórzyła Matylda.

Zajarzył. A więc podburzać mu tu próbują! Do buntu na pokładzie jątrzą! Podważanie jego przyrodzonych praw się tu odpierdala!

‒ A ty co się wpieprzasz w nie swoje sprawy? Co ty tu w ogóle robisz sama o tej porze? Też ci się sprzątać i gotować nie chciało? Kłopotów szukasz? Najebać ci? Zęby z chodnika chcesz zbierać?

Ruszył na nią. Matylda jednak stała. Nie cofać się ani o pół kroku, w żadnym wypadku nie odwracać tyłem! Patrzyła na niego tym spojrzeniem, którego musiała się nauczyć, by przetrwać. Spojrzeniem, które ustawiało niewidzialną, lecz doskonale wyczuwalną barierę: „Nie tkniesz mnie, chuju, nawet o tym nie myśl!” Kiedyś w parku spojrzała tak na typa, który nagle wyszedł z krzaków tuż przed nią. Natychmiast się w owe krzaki cofnął. Serio! Nie zawsze udawało się je przywołać, lecz teraz strzelały jej z oczu miecze świetlne. Zamachnął się, lecz nie uderzył. Mierzył się z nią wzrokiem przez dłuższą chwilę. W końcu się odwrócił.

‒ Żałosne gówno – mruknęła pod nosem. Za wcześnie. Dosłyszał. Znów do niej przyskoczył.

‒ I jeszcze ubliżasz, kurwo? Przyjebać ci z bańki?

Podszedł tym razem bardzo blisko, lecz ona nie cofając się ani o milimetr stała i patrzyła. Wykonał swój pokraczny pląs z nagłymi wymachami rąk oraz rzeczonej bańki wypatrując jakichkolwiek oznak strachu z jej strony. Po chwili odpuścił. Kobieta, która ruszyła do przodu, jak tylko jego uwaga skupiła się na Matyldzie, zdążyła już ujść spory kawałek. Uznał, że lepiej nie tracić jej z oczu.

Dopiero gdy odszedł, nogi Matyldy zrobiły się jak z waty, a serce rozpoczęło niepohamowany łomot. Wyczerpana opadła na najbliższą ławkę i drżącymi palcami wystukała 112. Na szczęście jednak nie wszyscy dziś świętowali. Niektórzy, owszem, byli w pracy. Stres rzucił się jej najwyraźniej na percepcję, bo nie była w stanie odpowiedzieć na większość pytań zadanych przez dyspozytorkę.

‒ Kurtkę? Chyba niebieską miała. Dziecko? Tak, chyba chłopiec. Sześć, siedem lat. No nie wiem, jakoś na szaro ubrany?

Wreszcie zgłoszenie zostało przyjęte. Żeby tylko zdążyli! Matylda swoim zwyczajem poczuła się winna. Dlaczego nie zrobiła więcej? Przecież on ją zaraz dogoni! Owszem, na rozum wiedziała, że niewiele więcej mogła. Nie był wprawdzie jakimś wielgachnym osiłkiem, ale z pół głowy od niej wyższy. Nie miałaby szans fizycznie go powstrzymać. Zresztą i tak niewiele by to na dłuższą metę dało. Wszystko zależało od tego, czy kobieta będzie miała dokąd uciec i czy ktoś jej w tym pomoże. Typ nie wyglądał na takiego, co łatwo wypuści z łap swoją „własność”.

Ech, rodzinne święta... Samotność zdecydowanie miała swoje zalety. Wszechobecne stajenki zawzięcie krzewiły świętość rodziny. A gdyby tak Maryja musiała uciekać przed Józefem? Czy to w ogóle do pomyślenia? Jak wyglądałyby święta, gdyby ten oczywisty fakt, że tak zwani „bliscy” mogą być największym zagrożeniem, nie był stale wymazywany z powszechnej świadomości? Gdyby nie zaklejano go skwapliwie sielankowymi billboardami ze „świąteczną atmosferą”?

Właśnie takie parawany ze wspólnotowej jedności jakże często maskują przemoc. Jej sprawcy zwykle są ekspertami od pijaru. Szanowani obywatele, którzy dla swej społeczności zrobią wszystko. Lub w innym wydaniu: niestrudzeni bojownicy o równość i wolność. Mając taką markę mogą z łatwością napiętnować swoje ofiary jako oszczercze zakały, których należy jak najszybciej pozbyć się ze wspólnoty. Dla dobra ogółu oczywiście.

Nic tak nie cementuje grupy jak wspólne zgnojenie kozła ofiarnego. Nic nie daje takiej władzy jak wisząca w powietrzu groźba, że możesz być następna. Wtedy szanse, że ktokolwiek wyciągnie rękę do naznaczonej spadają gdzieś w okolice zera. Tak, Matylda niestety coś o tym wiedziała.

Czy nie moglibyśmy zatem w te święta celebrować siły i determinacji tych, którzy mimo wszystko potrafią przetrwać poza gospodą? Odwagi, by nawet i ze stajenki uciekać w czarną noc? Nieustępliwego stawania po stronie ofiar, nawet jeśli wzbudzi to wściekłość katów? Czy oprócz upajania się ciepłem bezpiecznej przynależności nie moglibyśmy wtedy szczególnie uważnie patrzeć, czy aby na pewno różne znane nam większe i mniejsze wspólnoty nie zamieniły się w przegniłe przemocą nory?

Jej rozmyślania przerwał dźwięk – tym razem płynący z pobliskiego drzewa. Nie, to niemożliwe! W grudniu? Słuchała z uwagą. Tak finezyjnie skonstruowana muzyczna fraza musiała być dziełem kosa. Charakterystyczna przerwa i kolejna improwizacja. A potem jeszcze jedna.

Siedziała zasłuchana. Kos dla niej śpiewał. Specjalnie dla niej.