Problem policyjnej przemocy jest mi oczywiście znany od dawna, chociaż na szczęście sama nigdy jej nie doświadczyłam. Na demonstracjach w obronie praw lokatorów skandowałam wraz innymi „policja broni bogatych przed biednymi.” Z oburzeniem czytałam o tym, jak podczas Czarnego Protestu policja brutalnie potraktowała kobiety, które odpaliły race, chociaż nikt nie wyciągał konsekwencji, gdy całe centrum Warszawy zadymiło się od nich przed Marszem Niepodległości. Tak, słyszałam o gwałtach i molestowaniu na komisariatach, a także o śmiertelnych ofiarach policyjnej przemocy takich jak Igor Stachowiak czy Maxwell Itoya.
Ale pomimo to nie zgadzam się z hasłem, że wszyscy policjanci do dranie, co (w nieco mocniejszej formie) wyraża angielski akronim ACAB. Nie, te wszystkie patologie nie oznaczają, że policja jest instytucją strukturalnie i nieuleczalnie niegodziwą, dlatego nie ma sensu jej reformować, lecz należy po prostu ją znieść. I chociaż wzburzyły mnie doniesienia o brutalnych zatrzymaniach w Warszawie podczas aresztowania Margot, pisząc post zachęcający do udania się na demonstrację solidarnościową, postanowiłam zawrzeć tam moje zastrzeżenia i zwrócić uwagę na niedostateczną społeczną kontrolę nad policją, ale także na systemowe uwarunkowania sprawiające, że indywidualnym policjantkom i policjantom niezwykle trudno zachować standardy, jakie powinny obowiązywać w ich pracy.
Chociaż oczywiście wiedziałam, że wiele osób się ze mną nie zgodzi, moja próba wyjścia poza czarno-białe schematy spotkała się nie tylko z mniej lub bardziej grzecznie wyrażoną krytyką, lecz także z otwartą agresją, jakiej w takim natężeniu się nie spodziewałam. Oprócz tradycyjnego seksizmu, który każe sprowadzać do parteru każdą kobietę, która ośmieliła się wyjść przed szereg, jej źródłem była niemożność zrozumienia, że można jednocześnie potępiać policyjną przemoc i rozumieć jej uwarunkowania. Zarzucono mi na przykład, że odrzucając hasło ACAB usprawiedliwiam molestowanie na komisariatach. Wielkie oburzenie wzbudził mój postulat, by policjantki i policjanci mieli stały dostęp do pomocy psychologicznej, by zapobiec wyładowywaniu na słabszych stresu powodowanego przez ich bardzo trudną pracę. Uznano, że z mojego tekstu wynika, iż terapia nie należy się ofiarom przemocy seksualnej, ponieważ nie napisałam wprost, że im również. Nie napisałam wprawdzie także, że należy ją zapewnić chorym na depresję, uzależnionym czy współuzależnionym, ale o dziwo obrazy dla ich cierpienia mi nie zarzucono.
Myślenie typu „albo-albo” umożliwia nam przyjęcie postawy tych dobrych: jesteśmy nimi przez sam fakt potępienia złych, z którymi zgodnie z binarną logiką nie mamy absolutnie nic wspólnego. Kat nie może być przecież jednocześnie ofiarą. Ofiary natomiast z definicji są krystalicznie czyste, dlatego ustawiając się w roli ich obrońców nie musimy hamować swoich niskich, przemocowych instynktów. Których zresztą oczywiście nie mamy, bo jako się rzekło, jesteśmy dobrzy. Tego rodzaju patent na dobro, rozdawany przez religie, ideologie albo też grupową przynależność, był i jest źródłem najgorszego zła. Wobec złych nie obowiązuje bowiem empatia i w pełni zasługują oni na wszystko, co zrobią im dobrzy – to samo dotyczy zresztą także tych, które ośmielą się zakwestionować nieskończone zło złych, czego boleśnie doświadczyłam na własnej skórze. W ten sposób dobrzy nieuchronnie sami zmieniają się w złych.
Aby uniknąć tej przemiany, potrzebne jest myślenie dialektyczne, które zamiast rozłącznego „albo-albo” przyjmuje zasadę „zarazem jedno i drugie.” Tak, my też mamy ciemne strony, a kaci często sami bywali ofiarami – co nie czyni ich mniej katami, nie zmniejsza ich odpowiedzialności i nie wymazuje wyrządzonych przez nich krzywd. Jeśli nie uważamy, że kara śmierci powinna obowiązywać za absolutnie każde przestępstwo, musimy umieć dostrzec człowieczeństwo sprawcy – tak samo jak nasze częściowo dobre i częściowo złe – aby móc z nim dalej jakoś żyć w tym samym społeczeństwie.
Kwestia policyjnej przemocy i (nie)reformowalności tej instytucji powiązana jest zatem z fundamentalnymi zasadami naszego myślenia, ale także z podstawowymi pojęciami społecznego świata. Aby ją adekwatnie rozważyć musimy zastanowić się, czym jest władza i jak powiązana jest z przemocą, a także czym jest społeczeństwo i państwo. W argumentacji, że policja jest nam strukturalnie niezbędna, będę opierać się na interpretacji teorii Hegla, jaką przedstawiłam w swojej rozprawie doktorskiej. Ponieważ niniejszy artykuł nie jest tekstem naukowym, nie będę tu uzasadniać słuszności tej interpretacji, a cytaty ograniczę do minimum. W wielu miejscach będę też, podobnie jak w doktoracie, wychodzić poza myśl Hegla modyfikując ją tam, gdzie z powodu zakorzenienia w oczywistościach własnej epoki filozof nie dostrzegał pewnych niespójności w swoich tezach. Nie chodzi tu jednak o to, by przedstawić, „co Hegel miał na myśli,” lecz o znalezienie inspirujących odpowiedzi na trapiące nas pytania. Mam nadzieję, że moje propozycje przekonają czytelniczki i czytelników, lub przynajmniej skłonią do własnych przemyśleń.
Uznanie i państwo
Skąd w ogóle wzięło się społeczeństwo i co to znaczy, że jako całość jest czymś więcej niż zbiorem odrębnych jednostek? Ciekawą odpowiedź znajdujemy w Heglowskiej teorii uznania. Początkowe rozdziały „Fenomenologii ducha” opisują kształtowanie się podmiotu współtworzonego przez swój obraz świata, który to podmiot Hegel nazywa samowiedzą. Można rozumieć ją jako pewnego rodzaju banieczkę, którą tworzy dana osoba czy grupa oraz rzeczywistość widziana jej oczami.
Problematyka uznania pojawia się w momencie, gdy samowiedza spotyka inną samowiedzę. Okazuje się, że nie jest to kolejny przedmiot, który można po prostu włączyć w swój obraz świata, lecz źródło odmiennej perspektywy na rzeczywistość. Samo jej istnienie zaburza porządek jak dotąd oczywistego świata. Jeśli jednak samowiedzom uda się dokonać uzgodnienia ich perspektyw i stworzyć z nich jedną wspólną rzeczywistość, to w ten sposób ich indywidualne punkty widzenia zostaną potwierdzone i dzięki temu staną się naprawdę podmiotami, gdyż „samowiedza istnieje tylko jako coś, co zostało uznane.” Ich działanie musi jednak być wzajemne: „Każda z nich stwierdza, że druga czyni to samo, co ona; każda czyni sama to, czego domaga się od drugiej i dlatego to, co czyni, czyni tylko o tyle, o ile druga czyni to samo. Czynność jednostronna byłaby bezskuteczna, ponieważ to, co ma być dokonane, może dokonać się tylko dzięki czynności obu samowiedz.”
Sukces tego ryzykownego przedsięwzięcia zależy od tego, czy umiemy myśleć dialektycznie: przyjąć, że nawet jeśli się różnimy, zarówno moja, jak i twoja perspektywa może pod jakimś względem być prawdziwa. Synteza polega na tym, że niezgodne ze sobą tezy zostają tak zmodyfikowane i umieszczone w takim kontekście, że w powstałej w ten sposób nowej perspektywie mogą obie w jakimś stopniu być prawdziwe. Heglowskie zniesienie oznacza właśnie jednoczesne podważenie i zachowanie w przekształconej formie przekonań, które mają w sobie pewną prawdę, ale też pod różnymi względami są niepełne czy błędne.
W ten sposób powstaje to, co Hegel nazywa „Ja, które jest My i My, które jest Ja.” Musimy tutaj przeskoczyć cały szereg kolejnych etapów dialektyki, gdzie Hegel rozważa między innymi różne formy świadomości, moralności i prawa, rodzinę i społeczeństwo obywatelskie – i przejść od razu do efektu tych przekształceń, jakim jest państwo. Według filozofa to oparta na wzajemnym uznaniu instytucja, w której zachowana zostaje równowaga między jednostkami, partykularnymi grupami, do jakich przynależą, oraz całością państwa. To wspólny świat, w którym nasze rozmaite przynależności zostają uznane i harmonijnie zespolone w społecznym organizmie, a różne aspekty naszego życia zorganizowane są tak, by każdy miał możliwość realizacji własnych celów, które na tym etapie rozwoju świadomości nie są już przeciwstawne dobru wspólnemu, lecz ściśle z nim powiązane. Państwo jest nasze: troszcząc się o nie, troszczymy się jednocześnie o siebie samych. Z kolei zaś państwo – My, które jest Ja – troszczy się o nas zapewniając nam możliwość rozwoju.
Niewątpliwie państwa, jakie obecnie istnieją, dalekie są od tego opisu. Nie znaczy to jednak, że teoria Hegla jest nieprzydatna w praktyce, można ją bowiem potraktować jako przedstawienie ideału, do którego chcielibyśmy dążyć. Zgodnie z tą wizją polityka polega na uzgadnianiu rozbieżnych perspektyw i na takim budowaniu wspólnych instytucji, by państwo troszczyło się o obywatelki i obywateli, którzy z kolei troszczyliby się o dobro wspólne. Tego rodzaju cele przyświecają pracy wielu z nas i choć nie mamy wątpliwości, że bardzo dużo dzieli nas od ich realizacji, nie ustajemy w naszych wysiłkach.
Filozofia Hegla mówi nam jeszcze jedną niezwykle ważną rzecz: władza nie jest czymś oddzielnym od nas – władza to my. Zarówno w państwie, jak i w innych relacjach. Jest ona obecna już w samym spotkaniu dwóch samowiedz. Ponieważ obie potrzebują uznania tej drugiej, każda ma władzę, by go udzielić – lub też odmówić. I właśnie z tej obustronnej zależności bierze się dominacja.
Uznanie i przemoc
Oprócz omówionego
wyżej budowania wzajemności, w „Fenomenologii ducha” pojawia się także opis
walki o uznanie, która kończy się tym, że pan podporządkowuje sobie niewolnika.
Przyczyną jest tu niedostatek dialektycznego (czyli według Hegla: rozumnego)
myślenia. Jeśli samowiedze nie umieją sobie wyobrazić, że rozbieżne perspektywy
da się jakoś pogodzić, to skazane są na binarne „albo-albo.” Albo wygrywam ja,
albo ty. Tylko jeden punkt widzenia może być słuszny, wszelkie inne są zaś
całkowicie błędne.
Ach no tak, powiecie, czyli jednak ktoś ma władzę, a ktoś został jej pozbawiony! Nie do końca. Hegel pokazuje bowiem, że pan wbrew pozorom wcale nie jest wygranym tej sytuacji. Owszem, może zmusić niewolnika, by uznał jego perspektywę, jednak wymuszone uznanie jest nic nie warte. Ktoś, kto stale potakuje, cokolwiek powiemy, nie może potwierdzić naszej wizji świata. Chcąc uciec od wzajemnej zależności, pan staje się tym bardziej zależny od niewolnika, a zdemoralizowany jego pustymi potwierdzeniami coraz bardziej traci zdolność adekwatnego postrzegania rzeczywistości. Jak pisze Hegel: „prawdą świadomości samoistnej jest świadomość niewolnicza, […] istotą panowania jest odwrotność tego, czym chce ono być.”
Próba ucieczki od naszej wzajemnej zależności kończy się zatem źle dla obu stron. Czy istnieje jakiś sposób wyjścia z tego impasu? W tym miejscu musimy się pożegnać z literą Heglowskiego tekstu, chociaż, jak sądzę, nie z jego duchem. Aby możliwe było wzajemne uznanie, samowiedze potrzebują dwóch umiejętności. Muszą zarazem zdystansować się do własnej perspektywy, by zrobić w swoim oglądzie świata miejsce na tę drugą, ale jednocześnie umieć bronić swojego punktu widzenia. Tylko zakorzenienie w moim konkretnym doświadczeniu daje mi punkt podparcia, z którego mogę postrzegać inne wizje świata i uznać je za w jakimś stopniu prawdziwe lub też nie. Panu brakuje pierwszej umiejętności, niewolnikowi zaś drugiej: w obliczu gróźb wyzbywa się własnej perspektywy, co czyni go niezdolnym do uznania kogokolwiek.
Jak nauczyć się postawy „ok, może masz trochę racji, ale dopóki nie przedstawisz przekonujących argumentów, trzymam się swojego zdania”? Jak umieć słuchać innych, ale jednocześnie zaufać własnemu doświadczeniu i rozumowi? Ciekawą odpowiedź na te pytania możemy znaleźć w pracy psychoanalityka Donalda W. Winnicotta, a nieoczywisty związek jego teorii z myślą Hegla wspaniale pokazała feministyczna filozofka i psychoanalityczka Jessica Benjamin.
Winnicott opisuje proces, dzięki któremu inny staje się dla mnie realną, odrębną osobą i przestaje być jedynie moim wewnętrznym obiektem, elementem mojego wyobrażonego świata. Sytuację, w której jesteśmy w stanie wejść w relację z autentycznym innym, autor nazywa „użyciem obiektu.” Nie ma tu jednak na myśli wykorzystania czy nadużycia, lecz po prostu czerpanie z czyjejś niezależnej, niekontrolowanej przeze mnie inności.
I w tym momencie następuje zwrot akcji, a nawet dwa. Bowiem Winnicott rzecze tak: aby użycie obiektu było możliwe, podmiot musi zniszczyć obiekt. Świadom, że może to nieco zdziwić czytelniczki odpowiada od razu na zarzut, że w takim razie do użycia obiektu nigdy dojść nie może. Owszem, może, ponieważ obiekt może owo zniszczenie przeżyć. Może, ale nie musi. Cały ten proces – podobnie jak Heglowskie wzajemne uznanie – jest zatem ryzykowny i zależny od reakcji drugiej strony.
Co Winnicott rozumie przez zniszczenie obiektu? Jego nieco enigmatyczny esej nie zawiera wyraźnej definicji, ale niewątpliwie chodzi tu o działanie agresywne. Autor podaje dwa przykłady: niemowlęcia, które gryzie matkę przy karmieniu, oraz pacjenta, który stara się wykazać niekompetencję analityka. Przeżycie zniszczenia polega zaś na tym, że druga osoba w pewien sposób akceptuje postawione przed nią wyzwanie. Co nie znaczy, że je ignoruje, lecz że umieszcza je w takim kontekście, by możliwa była kontynuacja relacji, a przy tym jednocześnie zaznacza swoje stanowisko. „Wiem, że gryziesz nie z nienawiści, ale dlatego, że po prostu testujesz granice. Tylko że to mnie boli, więc nie rób tego.” Synteza.
Winnicott pisze: „Nie ma złości w zniszczeniu obiektu, o jakie mi chodzi, chociaż można mówić tu o radości związanej z jego przeżyciem.” Dlaczego jednak agresja jest niezbędna? Jak pamiętamy, Heglowska samowiedza jest współtworzona przez swój obraz świata, a zatem podważenie go jest zawsze jakimś naruszeniem jej granic. Już samo spotkanie innego sprawia, że „samowiedza wyszła poza siebie […], zagubiła samą siebie.” Jeśli chcemy przekonać się, czy inny jest czymś więcej niż tylko naszym wyobrażeniem i czy my sami jesteśmy odrębnymi istotami, musimy wykroczyć poza to, czego się od nas oczekuje. Jak pisał Michael Polanyi: rzeczywiste jest to, co może nas zaskoczyć. I właśnie taką funkcję spełnia agresja.
Musi ona jednak mieć taką formę, by dało się ją przeżyć. Pisząc o pacjencie podważającym kompetencje analityka, Winnicott zaznacza w przypisie: „Gdy analityk wie, że pacjent ma przy sobie rewolwer, wtedy, jak sądzę, wykonanie tej pracy nie jest możliwe.” Realna groźba przemocy fizycznej nie jest czymś, do czego możemy się wspaniałomyślnie zdystansować. Tu się nie da zrobić syntezy. Zwróćmy uwagę, że w podanych przez autora przykładach zniszczenia dokonuje zawsze słabsza strona. Nie można oczekiwać od dziecka, by po Winnicottowsku przeżyło fizyczną agresję matki, chociaż na pewnym etapie będzie musiało pogodzić się na przykład z tym, że ma ona swoje życie i nie zawsze zaspokaja jego potrzeby. Podobnie też pacjent nie da rady poradzić sobie z manipulacjami analityka, chociaż musi przeżyć jego czasami niezbyt przyjemne interpretacje.
Jednak to, kto tak naprawdę jest słabszą stroną, bywa często kwestią sporną, a ustawianie się w pozycji atakowanych słabszych to znany wybieg silnych. I nawet mając dobre intencje możemy boleśnie się pomylić, gdy okazuje się, że to, co w naszej ocenie miało być przyjacielską przekomarzanką, autentycznie rani drugą osobę. Proces ten zatem nieuchronnie niesie ze sobą ryzyko. Jednak próba ucieczki od niego i rezygnacja z podważania oczekiwań drugiej strony nie jest tu rozwiązaniem. Uznanie jest procesem negocjacji granic, w którym oprócz umiejętności robienia miejsca dla innych, potrzebna jest także zdolność wytyczania własnego terenu albo też zdecydowany sprzeciw, gdy inni chcą się posunąć za daleko. Jessica Benjamin pisze, że dziecko, które jest centrum świata dla skoncentrowanej na jego potrzebach matki, czuje się osamotnione, gdyż nie wyczuwa po drugiej stronie oporu: realnej osoby mającej swoje granice. Podobnie też nie da się nazwać przyjaźnią relacji, w której jedna osoba stale spełnia oczekiwania drugiej rezygnując z własnego zdania i własnych potrzeb.
A tego właśnie w naszej kulturze oczekuje się od kobiet. Nie możemy tu głębiej wejść w ten temat, ale z pewnością zarówno umiejętność Winnicottowskiego niszczenia obiektu, jak i przeżywania jest czymś wyuczonym. Dziecko wychowywane przez dominujących rodziców, którzy nie tolerowali najmniejszej niesubordynacji, będzie bało się wykraczać poza to, czego się od niego oczekuje. Relacja z analityczką, może potem pomóc wykształcić te zdolności, ale i tak dla wielu ludzi budowanie równych relacji czy reagowanie na agresję jest czymś niesłychanie trudnym. Jak wiadomo, przemoc w związkach zaczyna się zwykle od pozornie błahych przypadków przekraczania granic: kontroli, krytyki czy narzucania swojej woli w najdrobniejszych sprawach. Jeśli druga osoba nie potrafi się temu przeciwstawić, takie zachowania będą eskalować, aż przerodzą się w otwartą przemoc.
Państwo i policja
I tu właśnie dochodzimy do tego, po co nam jest państwo. Bo dzięki temu, że pewne prawa zostały zinstytucjonalizowane, osoba, która sama z siebie nie ma wystarczającej siły, by stawiać opór, ma się dokąd udać po ratunek. Państwo jest (a przynajmniej powinno być) strukturą, dzięki której nie musimy zaczynać od walki na śmierć i życie w każdej nowej relacji, gdyż są dla niej wyznaczone pewne minimalne wymagania pozwalające zredukować ryzyko, że negocjacja wzajemności osunie się w dominację.
Takie zagrożenie jednak zawsze istnieje, dlatego podobnie jak jednostkom potrzebna jest umiejętność stawiania oporu, tak też heglowskie państwo potrzebuje instytucji, która by niwelowała odśrodkowe tendencje niszczące jego organiczną całość. Strukturalnie niezbędna jest mu zatem policja. Hegel pisze, że „opieka policyjna urzeczywistnia i utrzymuje pierwiastek ogólny, zawarty w szczegółowości społeczeństwa obywatelskiego”, a jej celem jest „obrona i bezpieczeństwo olbrzymiej masy szczegółowych celów i interesów” oraz umieszczanie ich w porządku ogólnym.
Co ciekawe, znaczna część rozdziału „Zasad filozofii prawa” poświęconego policji nie dotyczy wcale przestępstw, którym Hegel poświęca zaledwie trzy paragrafy. Filozof pisze tam między innymi o edukacji obywatelskiej, a także o asymetrii władzy powstającej w wyniku nierównego rozkładu bogactwa. Wprawdzie jego analizy pozostawiają pod tym względem wiele do życzenia (ewidentnie brakuje mu marksowskiego pojęcia wyzysku), jego intencja jest jednak jasna: policja musi być częścią większego systemu, który utrzymywałby integralność społeczeństwa i zapobiegał powstawaniu relacji dominacji. Zarówno tej wypływającej z jednostkowej złej woli, jak i tej strukturalnej. Dlatego, owszem, w Heglowskim państwie (doprawionym Marksem) można by dzwonić na policję, jeśli szef zabiera nam wartość dodatkową.
Autorzy argumentujący za likwidacją policji zwykle piszą, iż powinniśmy zastąpić cały system karny systemem sprawiedliwości naprawczej i, jak widać z powyższego, w Heglowskim państwie z pewnością jest na nią miejsce. Celem jest przecież tutaj synteza: skuteczna resocjalizacja przestępców i proces zadośćuczynienia, który pozwoliłby im na nowo stać się częścią harmonijnej społecznej całości. Jednak całkowita rezygnacja państwa z aparatu przymusu doprowadziłaby do jego bezradności w stosunku do przemocowych jednostek czy grup, podobnie jak wykluczenie możliwości agresji w procesie uznania nie pozwala na zbudowanie realnej wzajemności. W wielu przypadkach ci, którzy wyrządzili innym krzywdę, nie zamierzają szczerze wchodzić w proces naprawczy i niezbędne jest ich odizolowanie. Często przystępują do takich programów wyłącznie dlatego, że istnieje alternatywa w postaci więzienia. To jak gra w – nomen omen – dobrego i złego policjanta. Ten pierwszy może mediować, bo w razie czego stoi za nim drugi. Nawet w artykule opisującym różnego rodzaju alternatywy dla policji przyznano, że społecznościowe programy redukcji przemocy bywają czasami wykorzystywane jako przykrywka przez lokalne gangi. Z pewnością działoby się tak częściej, gdyby miały one działać w państwie pozbawionym władzy stosowania środków przymusu.
Tym, którzy parsknęli śmiechem czytając przed chwilą o opiece policyjnej, przypominam, że mówimy o państwie, które dzięki dialektycznej likwidacji różnego rodzaju nierówności stało się „Ja, które jest My i My, które jest Ja.” Państwie, o którym wszystkie obywatelki i obywatele mogą powiedzieć, że jest autentycznie nasze. W dyskusji o policji często przeciwstawia się państwu oddolne społeczności. Nie ma jednak żadnego strukturalnego powodu, by te drugie miały być z zasady równościowe, to pierwsze zaś nieusuwalnie pełne przemocy. Jak pisałam, władza występuje na wszystkich poziomach: od jednostkowego po różnego rodzaju grupy i instytucje, zaś to, czy zostanie rozłożona równo, czy przerodzi się w dominację, zależy od powodzenia procesów wzajemnego uznania na tych wszystkich poziomach. Przemoc istnieje zarówno w bliskich relacjach, w grupach aktywistów, jak i oczywiście w samym państwie. Mniejsza skala nie sprawia wcale, że łatwiej przeciwstawiać się dominacji, co wie każda osoba, która miała do czynienia z patologiczną rodziną czy wspólnotą mieszkaniową zdominowaną przez toksyczną jednostkę. Jednak argumentując, że od zależności nie da się uciec, a dominacja kończy się źle dla wszystkich, Hegel pokazuje, że budowanie równości jest dziejową koniecznością. Jego niezbędnym elementem jest jednak instytucjonalizacja pewnych praw – oraz systemowe narzędzia ich skutecznego egzekwowania.
Ale oczywiście dopóki państwo nie jest w pełni nasze, dialektyka musi się dalej kręcić i mamy prawo, a nawet obowiązek, przeciwstawiać się obecnej w nim niesprawiedliwości. I jak się już rzekło, interwencja może i często wręcz musi być agresywna. Kluczowa jest tu jednak kwestia, czy tę agresję da się przeżyć – czy społeczeństwo będzie potem w stanie utworzyć syntezę obejmującą perspektywę buntowniczek oraz ich oponentów? Taki właśnie jest problem ze zbrojnymi rewolucjami: o ile ich wrogowie nie zostali wybici co do nogi, trudno im potem współdziałać w tworzeniu nowego porządku ze zwycięzcami, którzy mają na rękach krew ich bliskich. Jednak agresja typu wieszanie flag, obraźliwe gesty czy niszczenie mienia nie jest w żaden sposób porównywalna do rewolucyjnego terroru. Poranione uczucia religijne bądź estetyczne na pewno się zagoją.
Policja niewątpliwie jest narzędziem władzy państwowej, dlatego odzwierciedla – często w powiększeniu – wszelkie jej patologie. Na przykład patriarchalność polskiego państwa skutkuje tym, że policja nie reaguje adekwatnie w sytuacji przemocy seksualnej lub domowej powiększając traumę ofiar lub bagatelizując ich świadectwa, zaś homofobiczność tegoż państwa ujawniła się między innymi w głośnych zatrzymaniach na Krakowskim Przedmieściu. I podkreślmy, że tej brutalnej policyjnej akcji nie byłoby bez wcześniejszej homofobicznej decyzji sądu o areszcie dla osoby, która nie popełniła żadnego poważnego przestępstwa.
Natomiast w Stanach Zjednoczonych policyjna przemoc wobec Afroamerykanów to rezultat rasizmu przenikającego wszystkie instytucje państwa. Zlikwidowanie policji nie zmieniłoby na przykład tego, że czarni znacznie częściej umierają na COVID-19, co jest efektem wielu lat rasistowskiej polityki ekonomicznej, edukacyjnej, mieszkaniowej i zdrowotnej. Owszem, jeśli działania policji zbierają aż tak wielkie śmiertelne żniwo, jak ma to miejsce u światowego lidera demokracji, zrozumiałe jest, że ludzie widzą przede wszystkim to bezpośrednie zagrożenie życia i postulują zniesienie tej instytucji. Niewykluczone też, że tamtejsza policja jest faktycznie tak przeżarta rasizmem, iż jej reformowanie byłoby bezcelowe. Jest to jednak kwestia strukturalnego rasizmu, a nie strukturalnej podłości policji jako instytucji. Teksty argumentujące za jej zniesieniem, jak przytaczany wyżej artykuł, odnoszą się właśnie do całości tego rasistowskiego kontekstu, a ich bezkrytyczne przenoszenie na polski grunt pokazuje, że niestety wciąż bardzo często „postępowość” oznacza w Polsce toporne kopiowanie amerykańskich wzorców.
Zbudowana na dominacji władza zawsze znajdzie sobie narzędzia, a w przeciwieństwie np. do wojska czy gwardii królewskiej policja może być demokratycznie kontrolowana. Nie ma żadnego powodu, by nie dało się stworzyć instytucji skutecznie karzącej naruszenia funkcjonariuszy lub po prostu usprawnić już istniejące mechanizmy nadzoru. Są one tak czy siak niezbędne, gdyż społecznie tworzone milicje generują identyczne pokusy nadużywania władzy. Owszem, mogą one być przekonującą alternatywą dla obywatelek i obywateli państwa, którzy bardziej boją się policji niż najgorszych gangsterów. Jednak w patologicznych społecznościach możliwość kontroli takich milicji w jest mniejsza niż w państwie, które wypracowało już pewne prawne standardy.
Policyjni chłopcy do bicia
Wśród lewicowych argumentów za zniesieniem policji przewija się też teza, iż strukturalnie jest ona wrogiem klasy ludowej. Owszem, w kapitalistycznym państwie broni ona przede wszystkim interesów kapitału, lecz sami policjanci nie są przecież członkami klasy panującej. Wręcz przeciwnie: to praca trudna, niebezpieczna i słabo płatna, po którą w żadnym wypadku nie schyliliby się ci, którzy w kapitalistycznym świecie pociągają za sznurki. I nie namawiam bynajmniej, by jak pisał Pasolini, w bitwie policjantów ze studentami zawsze trzymać stronę tych pierwszych, bo to klasa robotnicza. Chodzi po prostu o to, by zanim się krzyknie ACAB, wziąć pod uwagę, że w ten sposób nie uderzamy wcale w sedno władzy, lecz jedynie w niespecjalnie uprzywilejowanych ludzi, którzy również pod pewnym względem są jej ofiarami.
Bowiem policja jest narzędziem władzy, którego funkcją jest nie tylko pacyfikowanie niepokornych, lecz także przyjmowanie na siebie ich wściekłości. Prawdziwa władza chroni się za policyjnymi chłopcami do bicia – w obydwu sensach tego wyrażenia. Ci, którzy wykonują dla władzy brudną robotę, stają się jednocześnie dla bitych personifikacją ich problemów, chociaż tak naprawdę są tylko symptomem. Realna władza jest gdzie indziej, lecz to oni stają się winni za całe zło – i to na nich spływa cała nienawiść. Władza od zawsze napuszcza na siebie różne nieuprzywilejowane grupy i hasło ACAB umożliwia jej zastosowanie tego starego jak świat manewru.
Policjanci to pracownicy. Lewica uznałaby za oburzające obarczanie winą za wojny pracowników fabryk zbrojeniowych, a górników za globalne ocieplenie. Wiemy przecież od dawna, że ignorowanie czynników systemowych i przerzucanie odpowiedzialności na jednostki jest reakcyjne, jednak w przypadku policjantek powtarzamy zużyty liberalny argument: „zawsze możesz zmienić pracę.” Nie, nie każdy i nie każda może. Poza tym twierdzenie, że nikt przyzwoity nie może pracować w policji, jest samospełniającą się przepowiednią sprawiającą, że faktycznie taką pracę podejmować będą wyłącznie bardzo zdesperowane osoby nie mające do niej predyspozycji. Te, które pociąga możliwość stosowania środków fizycznego przymusu, a z pewnością nie te, które chciałyby służyć społeczeństwu.
A jak argumentowałam wyżej, takiej służby z pewnością potrzebujemy. Gdy zamieściłam mój wspomniany na wstępie post w jednej z lewicowych grup, pewna osoba zaczęła narzekać w komentarzach, że problemem jest nie tyle brutalność policji, lecz jej brak poczucia misji: „Tu nawet nie chodzi o to, że jakaś część chce się znęcać (co jest faktem) ale o to, ze większość idzie tam, bo z czegoś trzeba żyć, do gara coś włożyć. I pracownicy, którzy mają serdecznie wyjebane w moralność swojej pracy, bo trzeba 8h i do domu, zrobią, co im każą przełożeni, żeby nie stracić pracy, uniknąć mobbingu. […] Brutalność policji to w Polsce jeden problem, ale ich „nie chce nam się nic z tym zrobić i pyk umorzenie/nieprzyjęcie zgłoszenia” to drugi. A nie da się zmusić ludzi żeby nagle zaczęli się przejmować, jeśli traktują swoja prace jak 8h do odbimbania.”
Wypowiedź ta jest symptomatyczna i pokazuje, iż Hegel miał rację używając w odniesieniu do policji słowa „opieka.” Dokładnie takie przecież są wymagania owej osoby o lewicowych poglądach, która uważa, że policjantki i policjanci powinni być autentycznie zaangażowani w pomoc poszkodowanym. I nie, osoba ta nie zadała sobie pytania, czy społeczeństwo ma prawo domagać się troski od ludzi, których „8h do odbimbania” opłaca bardzo słabo, a w bonusie dokłada ogromny ładunek nienawiści i pogardy. A przecież praca w policji to nie tylko stres i ryzykowanie zdrowiem a nawet życiem, ale też wyczerpująca praca emocjonalna. Jeśli ktoś cię wyzywa czy atakuje, to zachowywanie zimnej krwi i powstrzymanie się od przemocowej odpowiedzi jest niezwykle obciążające dla psychiki. Owszem, takie właśnie standardy muszą obowiązywać policję, jednak jeśli jako społeczeństwo nie zapewniliśmy pracownikom warunków umożliwiających ich przestrzeganie, nie mamy prawa tego od nich wymagać. Dlatego policjanci powinni być objęci stałym wsparciem psychologicznym, dzięki któremu mogliby na bieżąco radzić sobie z problemami, jakie powoduje ich służba. Taką funkcję w przypadku psychoterapeutek pełni superwizja – policjantkom jest to równie, a może i nawet bardziej, potrzebne.
Aby się tego domagać od państwa, musimy jednak najpierw dostrzec w policjantach ludzi takich jak my, a nie wyłącznie znienawidzoną personifikację opresyjnej władzy. Owszem, dla osób, które doświadczyły policyjnej przemocy, to również jest trudna emocjonalna praca syntezy, która może być niewykonalna w sytuacji, gdy ten oto policjant brutalnie atakuje ciebie czy bliskie ci osoby. W żadnym wypadku nie jest moją intencją obwinianie osób, które zareagowały agresywnie w sytuacji fizycznego zagrożenia. Ale czym innym jest niekontrolowana reakcja na gorąco, a czym innym podgrzewanie takich nastrojów, gdy niebezpieczna sytuacja już minęła, czy wręcz uznanie nienawiści do policji za warunek konieczny postępowości.
Jak podkreślają autorki piszące o sprawiedliwości naprawczej, jest ona emocjonalną pracą zbiorową, gdyż często dopiero mediujący inni są w stanie stworzyć taką perspektywę, w której da się ująć zarazem krzywdę ofiary, jak i człowieczeństwo kata. Nie każdy i nie każda z nas jest w stanie wykonać tę pracę w odniesieniu do sytuacji, które nas osobiście dotknęły, ale musimy wtedy pozwolić działać innym. Owszem, mamy prawo się domagać, by nasza perspektywa była w takiej zbiorowo wypracowywanej syntezie adekwatnie uwzględniona – by na przykład nasza krzywda nie była pomniejszana czy bagatelizowana – lecz uznanie jakichkolwiek prób spojrzenia z drugiej strony za zdradę zasługującą na totalne potępienie jest sprzeczne z lewicowymi wartościami inkluzywności. Radykalizm nie może polegać wyłącznie na bezpardonowej walce ze złymi, gdyż wtedy sami niechybnie się w nich zmieniamy. Musi zostać uzupełniony przez dialektyczne zrozumienie czynników systemowych sprawiających, że źli stali się złymi.
Dlatego jako lewica musimy zdobyć się na to, by jednocześnie potępiać policyjną przemoc i domagać się adekwatnych warunków pracy dla policjantek i policjantów. Stawiać opór wtedy, gdy to konieczne, ale jednocześnie starać się nie eskalować niepotrzebnie sytuacji pamiętając, że ci, którzy stoją naprzeciwko, nie są głównymi winnymi naszej opresji. Wymierzona w nich nienawiść znacznie zwiększa ciężar nałożonej na nich pracy emocjonalnej, ale też potęguje prawdopodobieństwo dalszej przemocy wymierzonej w nas czy naszych bliskich. Nienawidzonym przecież bardzo trudno jest nie odpowiedzieć nienawiścią.
Znacznie trudniej też słuchać im argumentów tych, którzy nimi pogardzają. Policja jest odzwierciedleniem społeczeństwa. Jeśli pod jakimkolwiek tekstem o nielegalnych eksmisjach komentarze pełne są oburzenia, że właściciel nie może zrobić ze swoją własnością, co mu się żywnie podoba, to trudno się dziwić, że funkcjonariusze tak rzadko interweniują w takich przypadkach. Powoli się to jednak zmienia. Kilka miesięcy temu lewicowe media społecznościowe obiegł post Justyny Samolińskiej entuzjastycznie opisujący reakcję policjanta, który uniemożliwił eksmisję na bruk rodziny zajmującej pustostan. Niedawno zaś podczas próby dzikiej eksmisji w Zawierciu wprawdzie pierwszy patrol odmówił interwencji, drugi jednak powstrzymał bandytów rozwiercających zamki.
Prawdziwie lewicowa walka o lepszą przyszłość nie może opierać się na budowaniu hierarchii dominacji, a powstaje ona także wtedy, gdy ustawiamy się w roli zawsze-dobrych wojowników z opresją, policję zaś obsadzamy jako zawsze-złych i godnych pogardy. Dlatego musimy przekroczyć tego rodzaju binarne schematy i nauczyć się dialektycznego myślenia niezbędnego, by budować państwo będące „Ja, które jest My i My, które jest Ja.” Wielce romantyczna jest rola zawsze antysystemowych rewolucjonistów walczących z władzą utożsamioną z jakimiś złymi „onymi”. Władza jednak jest także w nas i w tworzonych przez nas oddolnych ruchach. Łudzenie się, że moglibyśmy być wolni od pokus jej nadużywania, tylko zwiększa ryzyko, że staniemy się jak ci, z którymi walczymy.
Zdjęcie przedstawia jedno z dzieł kolektywu Plakaciary przeciw przemocy wobec kobiet
Długo czekałem na Twój tekst o policji, ale wiedziałem, że to czekanie może być długie. W końcu dobre teksty nie powstają w 10 minut a ten zdecydowanie należy do tekstów genialnych!
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za tę analizę, ponieważ dzięki niej mogłem ułożyć sobie mój konflikt w temacie policji. Gdzie z jednej strony zdecydowanie potępiam brutalność policji oraz wiele innych działań przeciwko ofiarom przemocy, ale z drugiej strony dostrzegam, że policja składa się z takim samych ludzi jak każdy inny zawód ORAZ nie widzę żadnej innej alternatywy, która byłaby gwarantem jako-takiego bezpieczeństwa. To co napisałaś bardzo trafia do mojego lewicowego serca, mimo że w trakcie aresztowania Margot i osób protestujących oraz jeszcze kilka dni później sam bardzo skłaniałem się ku "ACAB". Wiem, że to było wywołane strachem i złością, więc tak jak opadały te emocje, tak zaczynałem mieć wątpliwości, czy to na pewno jest dobre. Jak już pisałem – dzięki Tobie rozumiem to lepiej.
Ps. Byłem świadkiem ataku na Ciebie i bardzo mi przykro, że Cię to spotkało.
Bardzo dziękuję za ten komentarz! Dzięki takim czytelnikom mogę pisać :)
UsuńLol, za każdym razem jak myślę, że piszę krótki komentarz, to mi wychodzi wcale-nie-taki-krótki
OdpowiedzUsuńTo jest bardzo mądry i potrzebny tekst. Mam w rodzinie policjantkę (już na emeryturze) i od Niej wiem, że policja dopiero teraz zaczyna przechodzić reformy, jakie powinny mieć miejsce już dwadzieścia lat temu. Na wysokich stanowiskach bardzo długo znajdowały się osoby (a bywa, że nadal tak jest), które swoje szlify zdobyły dzięki lojalności wobec komunistycznej władzy, a nie dlatego, że w jakiś szczególny sposób służyły ludziom lub wykazały się choćby talentem organizacyjnym. Nad młodymi funkcjonariuszami, którzy mieli pomysły na zmiany zbyt długo był szklany sufit, więc w końcu ich zapał osłabł. Dodatkowo ludzie są przeciążeni, źle opłacani, a procedury bywają niejasne. Faktem jest, że przed tą instytucją (i wieloma innymi w naszym kraju) stoi potężne wyzwanie w postaci wieloletnich reform. Kolejna rzecz, to statystyki, które się całkowicie pomija. Stosunkowo niewielki odsetek policjantów prowadzi interwencję, w ramach których mogliby się dopuścić jakichś nadużyć. Większość kontroluje ruch drogowy, prowadzi akcje prewencyjne czy informacyjne wśród dzieci i młodzieży, prowadzi dochodzenia w związku z wypadkami, kradzieżami, poszukuje zaginionych itd. Trudno uznać, że są to działania niepotrzebne i szkodliwe. Pacyfikowanie demonstracji nie jest najważniejszym, ani głównym zadaniem policji i stosunkowo mała grupa policjantów w skali kraju w takich zdarzeniach uczestniczy. Jak dotąd nikt nie domagał się zniesienia zawodu lekarza czy pielęgniarki, mimo, że lekarzom również zdarza się molestowanie pacjentów, błędy w sztuce a pielęgniarkom wykonywanie pracy bez "poczucia misji. Popełniane przez policjantów gwałty, czy nieuzasadniona przemoc są oczywiście niedopuszczalne, należy je nagłaśniać i surowo karać, ale warto zastanowić się, ilu gwałtów rocznie dopuścili się policjanci, a ilu inne osoby, z policją nie mające nic wspólnego, a więc czy statystycznie jesteśmy bezpieczniejsi na komisariacie, czy w barze, a jeśli wielokrotnie wracaliśmy nocą do domu i nikt na nas nie napadł, to czy czasem nie dlatego, że osoby, które miałyby ochotę nam to zrobić, o zgrozo, boją się policji.
OdpowiedzUsuńDziękuję za ten komentarz! Tak, myślę,że warto zwracać uwagę na tę mniej medialną, ale bardzo potrzebną codzienną robotę, jaką wykonuje policja i na historyczne uwarunkowania tego, jak ona obecnie instytucjonalnie wygląda. W Polsce to dziedzictwo milicji, w USA - linczów.
UsuńOdchodząc zaś nieco od samego zagadnienia roli policji w społeczeństwie, uważam, że na szczególną uwagę zasługuje fragment tekstu poświęcony myśleniu dialektycznemu. Osobiście uważam, że za jego zanikanie odpowiadają głównie media, a zwłaszcza Internet. Paradoksalnie w czasach, gdy znaliśmy mniej ludzi, nasz obraz świata bywał bardziej pełny i zróżnicowany, niż teraz. Dlaczego? Kluczowy wydaje się sposób zawierania znajomości, który dawniej był bardziej losowy. Dyskusje prowadziło się zwykle w kręgu rodziny, kolegów szkolnych czy akademickich, sąsiadów, kolegów z pracy, przypadkowych ludzi poznanych na wyazdach, w komunikacji miejskiej, w sklepach itd. To powodowało, że nasz osąd i punkt widzenia stałe ścierał się z innymi, choćby z oglądem świata babci, nauczyciela czy sprzedawcy warzyw. Zwykle niedoceniamy takich kontaktów i szukamy ludzi "nadających na tych samych falach", co my, jednak tylko od ludzi, którzy się z nami nie zgadzają możemy się dowiedzieć czegoś nowego. Kto lubi to, co my, lubi to zwykle z podobnych powodów, a więc ma zbliżony ogląd świata. Gdy dyskusje przeniosły się do sieci, zyskaliśmy w teorii dostęp do niepoliczalnej ilości ludzi (ich umysłów i światopoglądów). Podadanka z przypadkowym człowiekiem na przystanku wydaje się w tym przypadku mało interesująca, zwłaszcza gdy jego powierzchowność nas nie pociąga i już we wstępie nie zakładamy, abyśmy mieli z tym człowiekiem coś wspólnego. Dawniej pogadalibyśmy z nim z nudów, żeby czas oczekiwania na autobus szybciej zleciał. Teraz wyjmujemy telefon i wchodzimy do Internetu. Nie byłoby to jeszcze takie zdradliwe, gdyby nie nasza naturalna tendencja do szukania akceptacji i zbijania się w grupy. Dość szybko spośród licznych forów wybierzemy zwykle takie którego opinie i sposób ich wyrażania są bliskie naszemu, dzięki czemu znajdziemy potwierdzenie, że nasz ogląd świata jest nie tylko słuszny, ale i powszechny. Ten obraz świata dodatkowo fałszuje technologia minimalizując czynnik losowy w odpowiedziach na nasze pytania w wyszukiwarce i podpowiadając treści podobne do tych, które już widzieliśmy. Wskutek tego dość szybko zaczynamy się poruszać w spreparowanej dla nas bańce, w obręb której mogą nigdy nie zostać przeniesione postawy, rozwiązania, przedmioty inne niż te, które znamy. Oznacza to, że osoby korzystające tylko lub głównie z Internetu jako źródła nawiązywania kontaktów i poznawania świata, mogą mieć ten obraz świata ściśle wyprofilowany pod siebie, a zatem mocno zubożony. W takich warunkach trudno ćwiczyć prowadzenie sporów, a tym bardziej dialektyczne myślenie, a umiejętność jeśli nie jest trenowana, uwstecznia się. Można to porównać do sytuacji, w której człowiek przez całe życie jeździ po mieście tymi samymi trasami, tym samym środkiem lokomocji i tylko na tym opiera swoją znajomość miasta. W sytuacji, gdy nagle znajdzie się w nieznanej jego części i w dodatku musi ją przemierzyć innym niż zwykle środkiem transportu, staje się często bezradny, poirytowany, odczuwa dyskomfort i za wszelką cenę dąży do powrotu w znane sobie rejony.
OdpowiedzUsuńTak, zgodzę się z tym. Ja jestem w środowisku osób interesujących się kulturą tradycyjną. Są tam osoby o różnych politycznych preferencjach i to jest doświadczenie, którego, jak widzę, bardzo często brakuje ludziom, którzy komentują w sieci. Po pierwsze, znajomość osobista ludzi, którzy mają bardzo dziwne, głupie czy nawet złe poglądy, a po drugie wiedza, że to niekoniecznie czyni samych tych ludzi w całości głupimi czy złymi, bo na przykład można z nimi pogadać fajnie o innych sprawach czy zwyczajnie dobrze spędzić czas razem.
UsuńBardzo mnie bawiło, jak kiedyś w jednej kapeli grał anarchista z redaktorem dosyć fundamentalistycznego katolickiego pisma :D
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń