piątek, 20 sierpnia 2021

Winne są matki, czyli ultimatum dla inceli

 

Kilka tygodni temu tłumaczyłam koleżankom, które pierwszy raz zetknęły się z tym słowem, kim są incele. Chociaż obie identyfikują się z feministycznymi ideami, gdy tylko skończyłam, zawyrokowały zgodnie: winne są matki. Niedawno zaś, gdy rozmawiałam o moim tekście dotyczącym tej subkultury z inną znajomą, również feministką, diagnoza się powtórzyła: patriarchat dawno by już upadł, gdyby tylko kobiety inaczej wychowywały synów! To one powinny ich nauczyć szacunku do kobiet i wdrożyć w prace domowe, a nie stale koło nich skakać! Jak miałyby to zrobić, spytałam, gdy są na przykład ofiarami przemocy domowej? Jak mają dostarczyć im przykładu równościowego małżeństwa, jeśli zarabiają mniej od męża, są przez niego zdominowane i nie mogą sobie pozwolić na zbyt radykalne wyrażanie własnego zdania? To niech nie wiążą się z facetami, którzy nimi pomiatają! A jak nie mogą znaleźć takiego, który by się nadawał do partnerskiej relacji, niech po prostu będą same! – oznajmiła kategorycznie znajoma, która ma równościowo nastawionego męża (można? można!), a do tego jako bardzo dobrze zarabiająca prawniczka umiałaby sobie bez problemu poradzić, gdyby mu się partnerskie zasady odwidziały.

Patriarchat to złożone zjawisko i nie powiedziałabym, że upadłby, gdyby tylko uprzywilejowane kobiety przestały obwiniać te w gorszej pozycji za to, że sobie w nim tak świetnie nie radzą. Chociaż niewątpliwie bez narracji „skoro ja dałam radę” znacznie łatwiej byłoby nam z nim walczyć. Obwinianie matek ma jednak długą tradycję. Miewa też tragiczne konsekwencje: identyfikujący się jako incel Brytyjczyk, który w zeszłym tygodniu zabił pięć osób, zaczął swój morderczy rajd od własnej matki. Warto zatem przeanalizować głębiej, dlaczego w powszechnej świadomości to właśnie matki są za wszystko odpowiedzialne. Tym bardziej że, jak zobaczymy, prowadzi to do ciekawych wniosków dotyczących sprawy inceli i ogólniej: współczesnych przekształceń relacji damsko-męskich.

Oczywiście nie twierdzę, że matki nigdy nie są za nic winne. Jak wszyscy ludzie robią błędy, bywają niesprawiedliwe lub zwyczajnie podłe; zdarza się też, że stosują przemoc. Jednak hasło „winne są matki” zrzuca odpowiedzialność na wszystkie matki hurtem, bez względu na to, co ta konkretna kobieta zrobiła dobrze lub źle. Dlaczego hasło „winni są ojcowie” nie pojawia się w tego rodzaju kontekstach prawie nigdy, chociaż przecież to oni, jako posiadający więcej władzy, powinni być co najmniej tak samo odpowiedzialni za czyny swojego potomstwa? Dlaczego nikt nie mówi o współodpowiedzialności ludzi, których idee i wypowiedzi kształtują społeczne rozumienie macierzyństwa i w ten sposób ograniczają możliwości działania konkretnych matek?

Matki są winne po pierwsze dlatego, że są kobietami, a w patriarchacie to kobiety z definicji są winne wszystkiemu: czy będzie to dotykająca ich przemoc (za krótka spódniczka, za słona zupa), dyskryminacja (nie umiesz asertywnie walczyć o swoje!), czy też wszelkie męskie nieszczęścia. Jednak społeczna konstrukcja macierzyństwa w szczególny sposób wzmaga tendencję do obwiniania matek.

W patriarchacie bowiem postrzega się matkę z perspektywy dziecka. Z jednej strony wydaje się ona dziecku wszechmocną boginią, bo to od niej zależy jego los. To przekłada się na kulturowe założenie, że ma ona możliwość dowolnie ukształtować swoje dziecko i zapobiec wszelkim katastrofom na jego życiowej drodze. Dlatego za złe uczynki czy niepowodzenia potomstwa odpowiedzialna jest wyłącznie ona: nie ono samo, nie ojciec, nie szkoła czy kultura. Z drugiej zaś strony, owa bogini jest jednocześnie zasobem – pozbawioną własnej podmiotowości studnią bez dna, która zawsze musi być w stanie wykrzesać z siebie empatię i troskę. Sama zaś nie ma prawa do własnych potrzeb ani problemów, nigdy też nie potrzebuje wsparcia, gdyż to ona „z natury” jest od tego, by je dawać.

Co ciekawe, ta dwoistość niemal nadludzkiej władzy i uprzedmiotowionego zasobu występuje również w relacjach damsko-męskich. Z jednej strony, kobieta ma w pełni poświęcić się zaspokajaniu potrzeb wybranka, otoczyć go idealną troską i empatią, bez względu na koszt tak tytanicznej pracy emocjonalnej. Z drugiej zaś, w ten sposób staje się on od niej zależny jak – nomen omen – dziecko. I to nie tylko dlatego, że kobieca opieka jest mu niezbędna, lecz przede wszystkim dlatego, że to kobieta konstytuuje go jako mężczyznę – w patriarchacie ten szczytny status osiąga się właśnie przez posiadanie kobiety. To dlatego kobieca odmowa jest tak bolesna, gdyż podważa status „autonomicznej” męskiej jednostki. To stąd zbrodnie kobietobójstwa popełniane przez mężczyzn, dla których utrata kontroli nad „własną” kobietą godzi w samo sedno ich istnienia.

Matka jest winna, bo nigdy nie daje wystarczająco dużo. Niestety nie jest jednak boginią i jej możliwości są po ludzku ograniczone. Z drugiej strony jest winna także, bo dała za dużo. Opieka uzależnia i wypruwając sobie flaki, by dać więcej i jeszcze więcej, matka nie jest mimo wszystko w stanie zapewnić dziecku niezależności. Podobnie też, jak pisałam w poprzednim artykule, ta, która idealnie spełni wszelkie zachcianki mężczyzny, zyska nad nim zbyt dużą władzę i jako zagrażająca męskiej autonomii, będzie musiała zostać zniszczona.

Chociaż indywidualne kobiety mają mniejszą lub większą możliwość wykraczania poza narzucane im kulturowe schematy, za to, że w nich tkwią, współodpowiedzialni są ci, którzy owe wzorce reprodukują jako „naturalne”. Którzy swój czas antenowy i możliwość wpływania na społeczną rzeczywistość wykorzystują na to, by powielać domyślne założenie, że kobiety służą do zaspokajania męskich potrzeb. Bywa, że jest ono wyrażane wprost, jak na przykład w wielu incelskich narracjach, co ma tę zaletę, że można się wtedy do tego bezpośrednio odnieść. Znacznie trudniej natomiast pokazać szkodliwość przekazów, w których takie założenia zawarte są implicite. W których kobieca opieka jest czymś tak naturalnym jak powietrze, a ich troska, by życie mężczyzn toczyło się „harmonijnie i gładko”, jest, jak to ujął marszałek Grodzki, „jakby trochę niezauważalna.”

Jak pisałam, w naszej kulturze wciąż obecne jest założenie: „istnieje potrzeba + istnieje kobieta = zaspokojenie potrzeby.” Nie trzeba nawet prosić, wystarczy zasygnalizować. Zjadłbym coś. Napilibyśmy się kawki. Brudno tu. To trzeba uprasować. Takie bezosobowe stwierdzenia są znacznie bardziej uprzedmiotawiające niż prośba czy nawet rozkaz. Wyraźne komunikaty kierowane są jednak do konkretnej osoby, która w ten sposób zostaje zauważona, a nie w przestrzeń, gdzie najwyraźniej nie ma nikogo, chociaż przecież jest jakiś byt, który zgodnie z prawem natury zaspokoi nasze potrzeby.

Na tej samej zasadzie artykuły, których autorzy wzywają do otoczenia inceli współczuciem, oparte są na domyślnym założeniu, że to kobiety mają zatroszczyć się o nieszczęśników. Bo przecież nie o męską empatię incelom chodzi! W ten sposób dokłada się kolejną cegiełkę do społecznej atmosfery, w której kobieca umiejętność upomnienia się o swoje nie ma prawa zaistnieć. Czytając historie o cierpieniach inceli niezrównoważone analizami przyczyn samotności kobiet oraz przemocy, jakiej doświadczają w związkach, w „naturalny” sposób wpadamy w wyryte w naszych mózgach koleiny: czymże są nasze potrzeby wobec takiej niedoli? Jak mogłybyśmy jej nie ulżyć?! Nakarmiona takimi przekazami kobieta, która napotka na swej drodze samotnego nieszczęśnika, będzie miała z tyłu głowy poczucie, że powinna mu pomóc. Dlatego będzie mniej uważnie patrzeć na własne potrzeby i prawdopodobnie przegapi czerwone lampki ostrzegające, że w tej relacji może czekać ją przemoc.

Patrycja Wieczorkiewicz i Aleksandra Herzyk ujmują swoje badania polskiej incelosfery jako pewnego rodzaju etnografię: istnieje pewne zjawisko społeczne, które trzeba po prostu empatycznie zrozumieć i opisać. Jednak takie projekty nie są realizowane w społecznej próżni, lecz w kontekście przezroczystej kulturowej „oczywistości”, że funkcją kobiet jest zaspokajanie męskich potrzeb. Celem „olimpiad nieszczęścia” nie jest uzyskanie medalu dla najbardziej uciskanej grupy, lecz właśnie rywalizacja o troskę. Czyim cierpieniom trzeba ulżyć w pierwszej kolejności, a kto musi poczekać? Czyje potrzeby muszą ustąpić w razie konfliktu? Komu troska się należy, a kto powinien ją dostarczać? Dając głos incelom i przekonując nas o ogromie ich cierpień autorki biorą tym samym udział w przywracaniu, nieco ostatnio nadkruszonego, patriarchalnego porządku, w którym męskie problemy są na pierwszym planie, zaś rolą kobiet jest zajęcie się nimi, a nie histeryczne biadolenie nad swoimi nieistotnymi przykrostkami.

Troska nie jest czymś nieograniczonym, bo zawsze ktoś musi ją dostarczyć. To ciężka praca fizyczna i emocjonalna oraz namacalny koszt: troszcząc się o innych, zwykle musimy postawić na dalszym planie własne potrzeby i z różnych rzeczy zrezygnować. Owszem, nie jest to gra o sumie zerowej, gdyż wzajemna troska sprawia, że wszyscy są wygrani. W tym celu jednak musi się ona opierać na rzetelnej analizie, czyje potrzeby są pilniejsze, a kogo stać, by dać z siebie więcej. Patriarchat sprawia, że takim negocjacjom daleko do sprawiedliwości. Bywa, że same uznajemy potrzeby nasze lub innych kobiet za znacznie mniej ważne niż męskie, zaś wymaganie, by zgnębieni panowie tego świata sami zatroszczyli się o siebie czy, co gorsza, zaangażowali się w opiekę nad innymi – za absolutnie skandaliczne.

Teza, że źródłem problemów inceli jest patriarchat, wydaje się dosyć szeroko akceptowana w obecnych dyskusjach. Nie da się go jednak obalić bez podważenia opisanej wyżej asymetrii troski. W tym celu trzeba wyjść poza dychotomię bogini/zasobu: matka nie ma nieskończonych możliwości, więc nie jest odpowiedzialna za wszelkie nieszczęścia spotykające jej dzieci lub ich złe uczynki. Nie ma też obowiązku się poświęcać i dawać więcej niż może, ma prawo odmawiać. Aby wydostać się z pułapki wiecznej winy, musi odważyć się być nie dość troskliwa i powiedzieć na przykład: „synuś, wychodzę, jedzenie jest w lodówce, a jak nie dasz rady sam sobie zrobić kolacji, to najwyżej pójdziesz spać głodny.” Bo dopiero wtedy, gdy sama stanie się pełną osobą – niedoskonałą oraz mającą własne sprawy i potrzeby – może wykształcić w dziecku samodzielność.

Analogicznie: nigdy nie obalimy patriarchatu w sferze seksualno-romantycznej, jeśli nie pozbędziemy się założenia, że obowiązkiem kobiet jest zaspokajanie męskich potrzeb. Dlatego utrwalając układ, w którym to potrzeby mężczyzn są w centrum uwagi, a kobiece nie zostają nawet wyartykułowane, Patrycja Wieczorkiewicz i Aleksandra Herzyk są nadopiekuńczymi incelowymi mamami i w ten sposób utrudniają im wyjście z patowej sytuacji, w jakiej zamknęła ich patriarchalna ideologia.

W komentarzach pod moim poprzednim tekstem pojawiły się opinie, że dla wychowanych w patriarchacie mężczyzn spojrzenie na kobietę jak na człowieka jest zwyczajnie niewykonalne. Cóż, synuś, jeśli tak, to pójdziesz spać głodny. Nie zrobimy tego za was. Po pierwsze dlatego, że nie mamy takich boskich możliwości, a po drugie, nawet gdybyśmy próbowały, nie rozwiąże to waszych problemów. Bo żeby stać się facetami, z którymi kobiety będą chciały się wiązać, musicie nauczyć się dawać troskę, a nie tylko samemu jej oczekiwać. Dlatego najlepsze, co możemy zrobić, to nie pochylać się z empatią, lecz po prostu postawić ultimatum.

Domagamy się mężczyzn, którzy nie będą stosować wobec nas przemocy. Tak, taki minimalny warunek wciąż daleki jest od oczywistości. Chcemy jednak więcej.

Domagamy się mężczyzn, którzy będą traktować nas jak ludzi, a nie symbole własnego statusu budowanego na „posiadaniu” kobiety odpowiednio wysoko punktowanej w rankingach atrakcyjności.

Domagamy się mężczyzn, którzy będą widzieć nasze potrzeby, a nie tylko oczekiwać zaspokajania własnych. Takich, z którymi da się stworzyć relację opartą na wzajemnej trosce i którzy wezmą na siebie równą część prac opiekuńczych, w tym także odpowiedzialność za dzieci, jeśli takowe się w związku pojawią.

Domagamy się mężczyzn, którzy nie będą usiłowali górować nad nami i nasze sukcesy będą dla nich powodem do dumy, a nie lęku, że z tego powodu ubędzie im męskości. Którzy będą nas wspierać w naszym rozwoju, a nie tylko oczekiwać wsparcia dla własnych karier.

To bardzo podstawowe wymagania. Domagamy się tego, bo nam się to zwyczajnie należy. Ale spokojnie, nie zamierzamy strzelać do przypadkowych ludzi, jeśli nam tego nie dacie. Po prostu, synuś, pójdziesz spać głodny i tyle.

 

1 komentarz: