czwartek, 23 kwietnia 2020

Pandemia, złudzenia autonomii i geopolityka ranliwych


 
Pandemia boleśnie obala mit niezależnej, odrębnej jednostki, na którym oparta jest kultura Zachodu. Łącząc nasze ciała potencjalnie śmiertelną nicią, wirus pokazuje nam namacalnie, jak bardzo jesteśmy ze sobą powiązani. Dla niego jesteśmy jednym wielkim żerowiskiem: jednym organizmem, który tylko wielkim wysiłkiem możemy starać się porozdzielać dwumetrowymi odstępami, maseczkami, goglami czy kombinezonami ochronnymi.

Nasze powiązania biją także po oczach, jeśli spojrzymy na sferę ekonomiczną. I nie chodzi tylko o to, że jak jedni nie kupują, to inni nie zarabiają. Jeśli brak wypłaty najemcy oznacza brak czynszu dla wynajmującego, to widzimy wyraźnie, czyja praca dostarcza zarobku temu drugiemu. A jeśli chwilowo nie da się po prostu wymienić niewypłacalnej lokatorki na wypłacalną, to trudno zrzucić odpowiedzialność na jakąś nie dość zaradną jednostkę i właściciele mieszkań orientują się, że w ich interesie jest rządowe wsparcie dla osób, które utraciły dochody przez kryzys. Okazuje się także, że w powszechnym interesie jest, by wszyscy mieli prawo do płatnych zwolnień, ponieważ osoby, dla których przerwanie pracy oznacza brak środków do życia, nie będą chciały narażać się na śmierć głodową, by ratować przed potencjalnym zakażeniem współpracowników. I oczywista oczywistość: niedofinansowanie ochrony zdrowia sprawia, że zagrożone jest życie nas wszystkich.

Epidemia pokazuje zatem naszą fundamentalną ranliwość. To pojęcie, którego jak dotąd nie ma języku polskim, a jest nam ono bardzo potrzebne, ponieważ opisuje kluczową własność ludzkiej kondycji. Ranliwość to neologizm, który proponuję jako tłumaczenie angielskiego vulnerability, zawsze sprawiającego problemy tłumaczkom. Słowo to bywa przekładane jako „podatność na zranienie”, „kruchość” czy też „wrażliwość” i chociaż w niektórych kontekstach wyrażenia te adekwatnie oddają sens, w innych wprowadzają błędne skojarzenia ze słabością czy nadzwyczajną delikatnością. Vulnerability, owszem, może nieść ze sobą takie asocjacje, jednak zazwyczaj oznacza po prostu fakt, że ktoś może nas skrzywdzić albo że coś złego może się nam przytrafić.

Ranliwi jesteśmy zatem wszyscy, chociaż niewątpliwie w różnym stopniu w różnych sytuacjach. Jesteśmy ranliwi przez sam fakt bycia ciałami, które chorują i koniec końców umierają, ale też dlatego, że potrzebujemy innych: ich przyjaźni, miłości i troski. W obecnych rozwiniętych cywilizacjach potrzebujemy też społecznych systemów zapewniających nam bezpieczeństwo, opiekę zdrowotną i edukację, a także gospodarki umożliwiającej zaspokojenie materialnych potrzeb i godne życie. Ranliwość jest pochodną naszej śmiertelności i naszej fundamentalnej współzależności, lecz vulnerable mogą też być instytucje, na przykład systemy ochrony zdrowia, ale także wywiady wojskowe albo ministerstwa. O vulnerabilities można również mówić w przypadku produktów czy metod działania, których zawodność pociąga za sobą konsekwencje dla istot żywych. Połączona siecią powiązań całość, jakiej częścią jesteśmy, obejmuje zatem również wytwory techniki, idee czy społeczne mechanizmy.

Pojęcie uniwersalnej ranliwości pozwala zatem dostrzec powiązania między tymi odmiennymi rodzajami współzależności i właśnie to stanowi o jego niezwykłej przydatności do opisu współczesnego świata. Gdy zastanawiałam się nad polskim odpowiednikiem vulnerability i przyszła mi do głowy „ranliwość”, postanowiłam sprawdzić, czy przypadkiem ktoś już wcześniej nie wpadł na ten pomysł. I owszem – był to sam Czesław Miłosz, który w jednym ze swoich wierszy pisał o ranliwym ciele, co zachwyciło profesora Miodka. Szlak mamy zatem przetarty.

Kto na kim żeruje?


Ranliwość pociąga za sobą różnorakie zagrożenia, dlatego nic dziwnego, że staramy się ją redukować i neutralizować. Medycyna chroni nas przed chorobami, ubrania i mieszkania przed zimnem, wysokowydajne rolnictwo przed głodem, ale jak wiemy, żadne z tych zabezpieczeń nie jest stuprocentowe: głód, chłód oraz choroby zabijają ludzi także w naszych rozwiniętych społeczeństwach, o tych mniej zamożnych nie wspominając. Łatwo jednak ulec złudzeniu, że naszą ranliwość damy radę usnąć, jeśli tylko będziemy mieć więcej. Więcej jedzenia, więcej pieniędzy, więcej przestrzeni dla siebie – i oczywiście więcej siły, by bronić się przed tymi, którzy również będą chcieli mieć więcej. Władza i bogactwo z pewnością w dużej mierze redukują ranliwość, ale jednocześnie wytwarzają inne jej formy. Nasze dobra mogą zostać zniszczone przez czas lub naturalne katastrofy, lecz przede wszystkim jeśli zagarniemy dla siebie tak dużo, że dla innych prawie nic nie zostanie, będziemy musieli się liczyć z inwazją zdesperowanych głodnych.

Ponadto w rozwiniętych gospodarkach wartość naszych dóbr zależna jest od tego, jakie zasoby oraz możliwości życiowe mają inni. Fabryki są nic niewarte bez ludzi, którzy by w nich pracowali, a żeby wyprodukowane towary przyniosły zyski, trzeba znaleźć na nie rynki zbytu – jak nie u nas, to może wcisnąć je jakimś koloniom? Poza tym jeśli chcemy naprawdę dobrze zarobić, potrzebujemy ludzi gotowych do pracy za minimalne stawki. Może nam to umożliwić naturalne wydarzenie odbierające możliwość innego zarobku, takie jak susza czy epidemia, lecz kluczową rolę odgrywają tutaj polityczne decyzje, które mogą wzmocnić pozycję pracownic i pracowników lub też zostawić ich na łasce właścicieli środków produkcji.

Powszechna świadomość tego, że wartość pracy, towarów i usług kształtowana jest za pomocą instrumentów dostępnych politykom, mogłaby sprawić, że niezamożna większość zaczęłaby domagać się programów ekonomicznych zmniejszających nierówności. Dlatego samemu mając do perfekcji opanowane techniki lobbingu i wspaniałe kontakty z politykami wszystkich opcji, z jakich słynął na przykład nieodżałowany doktor Jan, dobrze jest jednocześnie wmawiać wszystkim wokół, że ceny i płace kształtowane są przez święte wyroki wolnego rynku, a próby ich podważenia sprawią, że nastąpi ogólna katastrofa i w sklepach da się kupić wyłącznie ocet. W ten sposób silni budują ideologiczną zasłonę, która maskuje ich zachłanność oraz umożliwia im utrzymywanie iluzji własnej niezależności kosztem innych.

Niezbędnym uzupełnieniem ideologii wolnego rynku jest ideologia autonomii zaprzeczająca uniwersalnej ranliwości i czyniąca z niej powód do wstydu. Amerykańska prawniczka i filozofka, Martha Albertson Fineman, pisze, że w zachodniej kulturze, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, przyjmuje się, iż autonomia oznacza całkowitą niezależność od innych, zaś wszelka zewnętrzna ingerencja – także pomocna! – ją zaprzepaszcza. Zgodnie z tymi założeniami, państwo wspierające w jakikolwiek sposób swoje obywatelki upupia je i niszczy ich indywidualną inicjatywę. Fineman argumentuje jednak, że naprawdę autonomiczne decyzje możemy podejmować tylko wtedy, gdy nasze podstawowe potrzeby są zaspokojone, ponieważ konieczność ciągłej walki o byt ogranicza nas znacznie bardziej niż zależność od zasiłku. Ponadto wolny rynek sterowany przez silnych tylko pozornie otwiera przed nami niezliczone możliwości wyboru, w rzeczywistości zaś dąży do tego, by nam je ograniczać, gdyż to właśnie brak autentycznego wyboru sprawia, że można nas zmusić do pracy na niekorzystnych warunkach.

Według ideologii autonomii otrzymywanie pomocy od państwa jest czymś upokarzającym, jednak jak zauważa Fineman, dotyczy to wyłącznie osób niezamożnych. Zasiłek jest powodem do wstydu, ale przecież nie miliardowe zwolnienia z podatku czy państwowe dotacje dla firm. Osobami, które najczęściej piętnowane są za żerowanie na opiekuńczości państwa, są samodzielne matki, na które w Ameryce ukuto stygmatyzujące określenie welfare queens. Nie jest to jednak bynajmniej amerykańska specjalność: medialne rozdmuchiwanie prawdziwych lub rzekomych nadużyć osób korzystających z opieki społecznej znane jest w całym zachodnim świecie. W Polsce jest to oczywiście nieustające szczucie na beneficjentki i beneficjentów programu 500+. Mogłoby się wydawać, że decyzja, by przyznać to świadczenie wszystkim niezależnie od stopnia zamożności zapobiegnie naznaczaniu pobierającej je grupy, nie zatrzymało to jednak niezliczonych tyrad przeciwko „patologii 500+” przepijającej pieniądze podatników i płodzącej wciąż nowe „bombelki”.

Chociaż piętno zależności i żerowania na pracy podatników spada na osoby wychowujące dzieci, Fineman zwraca uwagę, że w rzeczywistości to państwa i firmy żerują na nieodpłatnej pracy opiekuńczej, a bez jej efektów kształtujących nowe pokolenia i zapewniających spójność społeczną zwyczajnie przestałyby istnieć. Każda „autonomiczna jednostka” była kiedyś dzieckiem, o które ktoś musiał się troszczyć, a podeszły wiek, choroba czy wypadek może w każdej chwili pokazać nam boleśnie złudność naszej niezależności. Iluzję tę można podtrzymywać wyłącznie czyimś kosztem: zarówno ekonomicznie wyzyskując osoby kulturowo przymuszane do nieodpłatnej pracy opiekuńczej, jak też symbolicznie upokarzając je jako niedorastające do ideału autonomicznej jednostki. W ten sposób ranliwość uprzywilejowanych zostaje przerzucona na zdominowane jako poniżające piętno, a nie po prostu uniwersalna cecha ludzkiej kondycji.

Z podobnymi mechanizmami mamy do czynienia w sferze gospodarki, gdzie pracownice i pracownicy naznaczani są jako roszczeniowi, chociaż to ich nisko opłacana praca sponsoruje zyski przedsiębiorców. Ci drudzy ujmowani są zaś jako samodzielni kowale własnego losu, dzielnie podejmujący słynne wyzwanie „weź kredyt, załóż firmę”. A przecież gdyby wszyscy mieli się do niego zastosować, owe firmy nie miałyby kogo zatrudniać. Zależność przedsiębiorców od pracowników jest oczywista, chociaż przy każdej okazji powtarzają oni, że do wszystkiego doszli własną pracą. Ci, którzy mają więcej, lubią podkreślać swoją niezależność. Wystarczy jednak zastanowić się, jak poradziliby sobie na bezludnej wyspie, na której nie byłoby nikogo, kogo mogliby zatrudnić, a przy braku banków zera na ich koncie byłyby tylko zerami. Taki eksperyment myślowy pokazuje wyraźnie, jak bardzo iluzoryczna jest autonomia bogatych. Jeśli zaś chodzi o codzienną sztukę samodzielnego przetrwania, ekspertkami są raczej osoby niezamożne.

Autonomiczne jednostki przegrywają z pandemią


Przerzucając ranliwość na podporządkowanych i czyniąc z niej upokarzające piętno, ideologia autonomii utrudnia walkę z pandemią, która pokazuje wyraźnie, że ranliwi jesteśmy wszyscy. Owszem, pieniądze mogą zapewnić najlepszą opiekę lekarską oraz możliwość odizolowania się od reszty świata, lecz jeśli zachoruje większość pracowników produkujących i dostarczających żywność, trzeba będzie wyjść poza bezpieczne mury i naprawdę samodzielnie zatroszczyć się o własny byt. Jeśli zaś załamanie gospodarcze będzie głębokie, zera na koncie mogą przestać być wymienialne na zdrowie i bezpieczeństwo. Także ci, którym wydawało się, że są całkowicie niezależni, bo stać ich absolutnie na wszystko, nie mogą uciec od ranliwości.

Odpowiedzią na uniwersalną ranliwość może być tylko uniwersalna troska i odpowiedzialność za innych. Dlatego to, jak w danej kulturze ujmuje się relację jednostki i społeczeństwa, stanowi o sukcesie walki z epidemią – lub jego braku. Jej skuteczne opanowanie przez Chiny zawstydziło zachodnie demokracje przyzwyczajone, że są światowymi liderami cywilizacji. Pojawiły się tezy, że najwyraźniej system autorytarny radzi sobie lepiej z tego typu zagrożeniami, co z kolei spotkało się ze zdecydowanymi, chociaż nieco nerwowymi, reakcjami zwolenników demokracji. Jednak to nie stosunek do liberalnych wolności jest tu kluczowym czynnikiem, lecz właśnie pozostawanie w sidłach ideologii autonomii, albo przeciwnie: pewność, że wszyscy jesteśmy od siebie nawzajem zależni, dlatego nikt nie może zostać za burtą. Owszem, w demokracji, zwłaszcza w jej liberalnym wydaniu, prawa jednostek uznawane są za fundamentalne, co może skłaniać do łączenia jej z ideologią autonomii. Jednak jak wykazywałam, a niżej jeszcze do tego wrócimy, szacunek dla jednostki niemożliwy jest bez uznania jej ranliwości. Zaprzeczając jej, ideologia autonomii promuje fałszywą niezależność jednych kosztem innych.

Dla walki z epidemią niezbędne jest zatem silne państwo opiekuńcze hojnie finansujące ochronę zdrowia, a także zasiłki dla wszystkich potrzebujących. A jeśli państwo troszczy się o nas, to możemy się z nim identyfikować i odpowiedzialnie potraktować zalecenia epidemiologiczne, albo też w miarę możliwości społecznie wspierać potrzebujących. Owszem, demokracja może też się tu przydać – demokratyczny Tajwan sprostał wyzwaniom epidemii nawet lepiej niż autorytarne Chiny i prawdopodobnie nie ukrywano by tam odkrycia nowego wirusa z lęku przed tym, co powie wierchuszka, jak miało to miejsce w Chinach.

Doskonale z epidemią radzi sobie także indyjski stan Kerala, w którym od 30 lat rządzą lub współrządzą komuniści. Strategia przyjęta przez władze była zarazem surowa i humanistyczna. Zgodnie z wytycznymi WHO: dużo testów, izolowanie przyjezdnych i szeroko zakrojone monitorowanie wcześniejszych kontaktów osób, u których wykryto wirusa. Ale oprócz tego pracownicy administracji aktywnie przeciwdziałali społecznemu stygmatyzowaniu tych, którzy nieświadomie zarażali innych, żeby lęk przed piętnem nie powstrzymywał ludzi przed zgłaszaniem się z objawami. Przede wszystkim jednak rząd stanowy zatroszczył się, żeby wszyscy mieli możliwość stosować się do zaleceń epidemiologicznych: zbudowano schroniska dla napływowych pracowników, którzy nie mieli jak wrócić do domów w innych stanach, wydawano darmowe posiłki, zadbano o poszerzenie przepustowości łączy internetowych oraz wdrożono projekt wsparcia dla gospodarki o wartości 2,6 miliarda dolarów. Jak pisze zachwycony Washington Post, chociaż inne indyjskie stany chcą skorzystać z doświadczenia Kerali, może nie być to łatwe, ponieważ nie da się z dnia na dzień uzyskać efektu, jaki dają wieloletnie inwestycje w edukację i służbę zdrowia. „Kerala ma najwyższy wskaźnik piśmienności i najlepszy system publicznej ochrony zdrowia w kraju. Jest na szczycie indyjskich rankingów jeśli chodzi o współczynnik umieralności noworodków, liczbę szczepień czy dostępność specjalistów w przychodniach.” No po prostu komunizm!

Yin Zhi Guang, dyrektor Global China Research Center na uniwersytecie w Exeter, napisał, że Europa nie jest w stanie powtórzyć chińskiego sukcesu w walce z epidemią właśnie z powodu swojego indywidualizmu. Trudno się nie zgodzić, że indywidualizm jest tu kluczowym czynnikiem, jednak całkowicie fałszywa jest teza, że myślenie oparte na trosce o wspólnotę bierze się wyłącznie z tysięcy lat chińskiego dziedzictwa kulturowego. Komunizm i socjalizm to przecież także europejskie idee. Poza tym skoro uniwersalna ranliwość jest niepodważalnym faktem, każda cywilizacja musi w jakiś sposób się z nią zmierzyć, nawet jeśli publicznie jej zaprzecza. Słabe zwierzę stadne, jakim jest człowiek, nie mogłoby przetrwać, gdyby pod oficjalnie głoszoną ideologią autonomii nie istniała i nie była codziennie praktykowana troska. Myślenie wspólnotowe zostało w naszej cywilizacji zepchnięte na margines jako coś kobiecego, a zatem nie do końca ludzkiego, ale to właśnie ono ją podtrzymuje.

Myślenie macierzyńskie


Ciekawym ujęciem takiej przeciwwagi dla ideologii autonomii jest macierzyńskie myślenie opisane przez Sarę Ruddick. W artykule z 1980 roku, rozwiniętym następnie w książkę, autorka stwierdza, że matkowanie nie jest czynnością wyłącznie instynktowną lub emocjonalną: codzienna praktyka milionów kobiet opiera się na pewnym paradygmacie myślenia, który jest pochodną celów, jakie przyświecają wychowywaniu dzieci. Przede wszystkim trzeba zapewnić ich przeżycie i ochronić je przed głodem, chorobami, a także najrozmaitszymi niebezpieczeństwami, które zresztą często same na siebie sprowadzają. Ten cel wymusza postawę ochronną: przewidywanie możliwych zagrożeń i uprzednie zabezpieczanie się przed nimi, ale jednocześnie pełną pokory świadomość, że nawet najlepsze przygotowanie nie daje gwarancji sukcesu. Wypadki, naturalne katastrofy, ale także ludzkie zło czy głupota mogą zniweczyć nasze wysiłki. Myślenie macierzyńskie stara się zatem uzyskać kontrolę nad zagrożeniami, lecz jednocześnie ma pełną świadomość naszej nieusuwalnej ranliwości.

Świadomość ta jest niezbędna, by ochronę życia połączyć z drugim celem matkowania: wzrostem i rozwojem. Całkowita kontrola nad dzieckiem uniemożliwiłaby mu przecież poznawanie świata i rozwijanie umiejętności radzenia sobie w nim, dlatego trzeba pogodzić się z ryzykiem i różnego rodzaju niepowodzeniami. I dopiero na bazie takiej elastycznej troski i nienarzucającego się wsparcia może być budowana autonomia dziecka: jeśli nie może ono liczyć na pomoc w potrzebie, nie będzie miało odwagi, by podejmować własne decyzje.

Jak daleko taka autonomia może jednak sięgać? Na pewno jej granicą są prawa innych – trzecim celem myślenia macierzyńskiego jest ukształtowanie społecznie akceptowalnej jednostki. Ruddick zastrzega od razu, że pułapką jest tutaj reprodukowanie systemów dominacji, w jakich żyjemy, na przykład nieświadome kształtowanie w chłopcach poczucia, że mają prawo domagać się zaspokajania własnych potrzeb od osób płci żeńskiej, zaś w dziewczynkach, że muszą poświęcać się dla innych. Dlatego myślenie macierzyńskie musi zostać uzupełnione świadomością feministyczną, która pozwoli na krytyczną ocenę tego, czego społeczeństwo oczekuje od swoich członków.

Autorka nie proponuje konkretnego zestawu wartości, jaki matki miałyby wpajać dzieciom i z pewnością jest tu miejsce na różnice kulturowe i światopoglądowe. Jednak wydaje się, że są tu pewne podstawowe warunki, które muszą zostać spełnione: aby myślenie macierzyńskie mogło przetrwać, musi być kształtowane w kolejnych pokoleniach. I to bynajmniej nie tylko w dziewczynkach! Ruddick stwierdza wyraźnie, że zgodnie z zasadami myślenia wypływającego z praktyki matkowania mogą postępować osoby dowolnej płci, nie musi też ono wiązać się z biologicznym pokrewieństwem. W jej ujęciu może to zatem być postawa stosowana na szerszą skalę w społeczeństwie oraz instytucjach państwowych. W szczególności można, a nawet należy, macierzyńsko zaopiekować się tymi, które i którzy matkują innym.

Myślenie macierzyńskie to jednocześnie troska o innych i szacunek dla ich odrębności. I pandemia pokazuje nam, że dokładnie takiego systemu wartości potrzebujemy. Widzimy wyraźnie, że najważniejsze jest zachowanie życia i zdrowia oraz zaspokojenie podstawowych potrzeb materialnych: matkujące państwo hojnie finansowałoby zatem ochronę zdrowia i zapewniłoby wszystkim środki utrzymania. Ale kluczowy jest też rozwój, czyli publiczna edukacja na wysokim poziomie, a także system praw chroniący jednostki przed zbyt dużą ingerencją państwa. Obecne dylematy, jak wyważyć między zakazami ograniczającymi rozprzestrzenianie się epidemii a wolnością jednostek, są analogiczne do tych, jakie mają matki szukające złotego środka między ochroną życia a kształtowaniem w dzieciach samodzielności. I powinniśmy mierzyć się z nimi czerpiąc z myślenia macierzyńskiego, które uwzględnia naszą uniwersalną ranliwość, bo próba rozwiązania ich w oparciu o fikcję w pełni odrębnej, autonomicznej jednostki skazana jest na niepowodzenie. Liberalna idea jednostkowych praw zwyczajnie nie jest w stanie poradzić sobie z naszą fundamentalną współzależnością.

Podkreślając wagę ochrony życia i zdrowia, myślenie macierzyńskie jest też odpowiedzią na inny kryzys, przed jakim stoimy: kryzys klimatyczny. Wszystkie żyjące stworzenia i planeta jako całość są tak samo ranliwe jak my, słabe istoty ludzkie. I tak samo jak nie możemy usunąć naszej ranliwości przerzucając ją na zdominowanych i pozbawionych zasobów innych, tak też bezwzględna eksploatacja planety nie daje nam wcale pełnej kontroli nad światem, lecz przeciwnie: grozi, że wyginiemy eksterminując przy okazji niezliczone gatunki roślin i zwierząt. Ucieczki z systemu współzależności nie ma, dlatego konieczna jest troska o całość, jakiej częścią jesteśmy, i jednocześnie o każdy jej element z osobna. O jednostki, grupy, ekosystemy – ale też państwa.

Geopolityka ranliwych


Ranliwość może bowiem być użytecznym pojęciem także w geopolityce: pandemia odsłoniła naszą współzależność także w tej sferze. I nie chodzi tylko o to, że wirus przenika przez granice, dlatego nikt nie będzie mógł w pełni odetchnąć z ulgą, dopóki nie wyeliminuje się go wszędzie. W ostatnich tygodniach boleśnie odczuliśmy na przykład konsekwencję tego, że Zachód od dawna wyzyskuje tanią chińską siłę roboczą przenosząc tam produkcję wszystkiego, co się da. Przyjemnie było budować swój majątek na pracy „małych chińskich rączek” zasuwających za miskę ryżu, ale co jeśli nagle okazuje się, że to właśnie tam ulokowana jest większość światowej produkcji środków ochrony niezbędnych do walki z epidemią? Co jeśli małe chińskie rączki nie sprzedadzą nam maseczek? Albo jeśli okaże się, że forsowana od lat kultura maksymalnego cięcia kosztów, na której tak ładnie rosły nasze dywidendy, sprawi, że sprzęt, który miał ratować życie, będzie wykonany wadliwie i w rezultacie stworzy zagrożenie?

Od kilku tygodni w mediach stale przewijają się Chiny i to nie tylko dlatego, że wirus zaatakował na początku właśnie tam. Europa dość niefrasobliwie podeszła do zagrożenia, bo przecież zaraza to w jakichś niecywilizowanych krajach, a nie u nas. Dlatego gdy epidemia dotkliwie w nas uderzyła, Chiny, którym właśnie udało się opanować wirusa u siebie, weszły w rolę wybawiciela. Gdy we Włoszech system ochrony zdrowia był na krawędzi załamania, a państwa Unii Europejskiej postanowiły przede wszystkim zadbać o swoich obywateli, na ratunek zrozpaczonym Włochom przybyli Chińczycy. Europa zareagowała nerwowo uznając, że Chiny chcą rozbić naszą solidarność. Aby pokazać, że wbrew pozorom ona jednak istnieje, UE wsparła najbardziej dotknięte epidemią państwa członkowskie, a Ursula von der Leyen oficjalnie przeprosiła za spóźnioną reakcję, chociaż odrzuciła złożoną przez Włochy propozycję koronaobligacji. Jeśli chińska pomoc była w stanie zmobilizować europejską solidarność, to trzeba przyznać, że tym bardziej była przydatna.

Państwa, podobnie jak ludzie, są ranliwe na wiele sposobów. Mogą zostać ofiarami agresji albo też przemocy ekonomicznej niszczącej ich gospodarki. Ale bardzo ważnym elementem jest tutaj także sfera symboliczna. Każdy człowiek potrzebuje mieć poczucie, że jego zdanie się liczy i dotyczy to także państw. Jeśli z góry zakłada się, że nasze pomysły są nic nie warte i to my musimy grzecznie stosować rozwiązania innych, bo od nas nikt niczego wartościowego nie może się nauczyć, to podważone zostaje nasze poczucie wartości jako istot ludzkich. Tego rodzaju przemoc była podstawą zachodniego kolonializmu i wciąż podtrzymuje neokolonialne relacje we współczesnym świecie. Lodowate przyjęcie chińskiej pomocy sprawia, że Chińczycy czują, iż zachodnie państwa dotknięte kryzysem nie chcą czerpać z ich doświadczeń i są zwyczajnie zazdrosne o sukcesy Azjatów w walce z wirusem.

Pandemia sprawia, że świat Zachodu czuje, iż pozycja światowego lidera cywilizacji wymyka się mu z rąk. Przywykliśmy do tego, że to my jesteśmy w awangardzie postępu i niesiemy innym kaganek oświaty. Jeśli okazuje się, że ktoś inny mógłby lepiej od nas znać kluczowe rozwiązania i nas ich uczyć, rozbija to nasze poczucie cywilizacyjnej wyższości. Tak samo też przyzwyczailiśmy się, że to nam przypada rola silnych i bogatych, którzy wielkodusznie wyślą pomoc humanitarną biedakom i będą oczekiwać wdzięczności także, jeśli to nasze polityczne i gospodarcze działania doprowadziły do tego, że pomoc była w ogóle potrzebna. Chiny podważają naszą pozycję Pierwszego Świata, dlatego ich działania postrzegane są jako zagrożenie. Na przykład Josep Borrell, wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, wypowiedział zdanie niezwykle interesujące z psychologicznego punktu widzenia: „Chiny agresywnie propagują tezę, iż są odpowiedzialnym i godnym zaufania partnerem.” Ałaaa! Przestańcie nas atakować tą waszą odpowiedzialnością!

Tak samo jak ludzie, państwa mogą próbować uciec od swojej ranliwości tylko cudzym kosztem i nigdy w tej ucieczce nie odniosą pełnego sukcesu. Mogłoby się wydawać, że udało się to Stanom Zjednoczonym, które do swojej potęgi militarnej dorzuciły ekonomiczną, opartą na narzucaniu biedniejszym krajom niekorzystnych dla nich zasad „wolnego handlu.” Ale kluczowa jest tu także przewaga symboliczna, której źródłem jest rola światowego strażnika demokracji oraz jednostkowych praw i wolności.

I to właśnie ta intelektualno-propagandowa hegemonia sprawia, że ciężko nam jest choćby pomyśleć świat, w którym Ameryka nie byłaby liderem. Dobrym przykładem jest tutaj wywiad, jakiego Bartłomiej Radziejewski udzielił Grzegorzowi Sroczyńskiemu. Chociaż politolog gromi w nim miałkość polskiej debaty nie podejmującej prawdziwych, globalnych problemów, on również nie potrafi wyjść poza utarte sposoby myślenia, nawet gdy sam poniekąd wykazuje, że są one nie do utrzymania. Rozmowę przenika lęk, a nawet panika, co stanie się z Polską i ze światem, jeśli hegemonia USA upadnie. I to pomimo tego, iż udzielający wywiadu zdaje sobie sprawę, że na amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa nie ma co polegać, a liberalny porządek narzucany światu ma niewiele wspólnego z wolnościowymi ideami, lecz jest po prostu narzędziem budowania politycznej i gospodarczej władzy.

Zastanawiający jest moment, gdy prowadzący wywiad usiłuje się dowiedzieć, cóż takiego stałoby się, gdyby Ameryka pozwoliła Chinom na rozwijanie swojej potęgi i uzyskanie statusu lokalnego, azjatyckiego mocarstwa. Otóż stałoby się to, że podważyłoby to hegemoniczną pozycję Ameryki, a bez niej przestałaby po prostu być sobą. Jak sugeruje Radziejewski, byłby to dla naszego dobrotliwego Wuja Sama cios tak dotkliwy, że aby go uniknąć, nie powstrzymałby się przed rozpętaniem wojny światowej. Mówiąc: „Nie wiemy, jak będzie wyglądał następny porządek międzynarodowy, ale możliwe, że będzie operował jeszcze bardziej wysublimowanymi i ukrytymi formami przemocy, żeby wymuszać wolę silnych na słabszych”, Radziejewski stwierdza nie wprost, że Ameryka utrzymuje swoją hegemonię przemocą – która nawiasem mówiąc tylko w naszej części świata jest wysublimowana, w innych zaś brutalnie naga.

Dlaczego zatem mielibyśmy się kurczowo trzymać wojskowych portek hegemona? Bo nie jesteśmy w stanie się sami obronić. Radziejewski pozostaje w szponach ideologii autonomii, zgodnie z którą bezpieczeństwo można zapewnić sobie tylko samodzielnie. A ponieważ kraj taki jak Polska nie ma na to szans, więc musi podczepić się pod jakiś większy – na jego warunkach i bez względu na niekorzystne konsekwencje. A biorąc pod uwagę, że Ameryka zdecydowanie torpeduje wysiłki zminimalizowania katastrofy klimatycznej, następstwa jej hegemonii mogą być zaiste dramatyczne.

W logice „kto kogo”, poza którą nie jest w stanie wyjść Radziejewski, powszechna ranliwość ukrywana jest za uparcie podtrzymywaną iluzją amerykańskiej siły, nawet jeśli pruje się ona na naszych oczach. Ale kluczowym geopolitycznym pytaniem nie jest obecnie to, kto zostanie następnym światowym hegemonem, lecz to, czy uda się nam zbudować globalną wspólnotę opartą na myśleniu macierzyńskim: dbającą o wszystkich, a jednocześnie zapewniającą szacunek i odrębność zarówno jednostkom, jak i państwom. W dzisiejszym świecie nikt niczego w pełni autonomicznie nie wytwarza i wszyscy jesteśmy subsydiowani – jak nie przez państwo, to przez cudzą pracę lub opiekę – dlatego kluczowe jest pytanie, jak to wytworzone wspólnym wysiłkiem dobro dzielić. I to nie tylko w poszczególnych państwach, lecz globalnie. Niepohamowany rozwój kosztem „małych chińskich rączek” albo producentów z krajów Trzeciego Świata, którzy tracą źródło utrzymania, gdy Ameryka zalewa ich rynki tanimi produktami subsydiowanymi przez rząd, wytwarza globalne nierówności, których efektem są fale migrantów. Owszem, można próbować się od nich odgradzać, ale wtedy nasze ręce zaczyna brudzić krew tysięcy ludzi tracących co roku życie na granicach Twierdzy Europa, lub też latynoamerykańskich dzieci umierających w niewyobrażalnym cierpieniu w klatkach ośrodków imigracyjnych w USA. Moglibyśmy wprawdzie zamykać na to oczy – a mamy w tym przecież dużą wprawę! – jednak jak pokazuje przykład Chin, może się kiedyś zdarzyć, że wyzyskiwani zbudują swoją własną potęgę ukazując dobitnie iluzoryczność naszych prób ucieczki od uniwersalnej ranliwości.

Macierzyńskie myślenie na globalną skalę to troska o planetę oraz wszystkie żyjące na niej stworzenia. Jak pisałam wyżej, ideologia autonomii uniemożliwia dostrzeżenie naszych wzajemnych powiązań. Dlatego chociaż idealizowanie Chin z pewnością jest błędem i nie można zapominać na przykład o obozach koncentracyjnych dla Ujgurów albo o prześladowaniach opozycji w Hong Kongu, jednak nie ma wątpliwości, że ich wspólnotowa retoryka, a także konkretne solidarnościowe działania są ważną przeciwwagą dla amerykańskiego liberalizmu. Jak bardzo zagrażająca życiu potrafi być ideologia autonomii w połączeniu z brakiem darmowej edukacji na wysokim poziomie, można się przekonać słuchając Amerykanów protestujących przeciwko polityce społecznego dystansu, twierdzących, że wirus jest wymysłem mediów i domagających się, żeby pozwolono im wrócić do pracy, by nie musieli upokarzać się pobieraniem zasiłku.

Owszem, jak pisał Adam Mickiewicz, musimy zestrzelić myśli w jedno ognisko i w jedno ognisko duchy. Chińczycy bardzo trafnie nam o tym przypominają zamieszczając cytat z wieszcza na paczkach wysyłanych do Polski. I przyznajmy, że po (nie)miłościwie nam panującym hegemonie zza oceanu nie spodziewalibyśmy się, że czytałby jakichś dawnych środkowoeuropejskich autorów. Chińczykom zaś, prawdopodobnie dlatego, że znają smak marginalizacji na międzynarodowej arenie, jak najbardziej przychodzi do głowy, że dalekie, małe państwo mogło wydać poetę, od którego oni też mogą się czegoś nauczyć.


Serdecznie podziękowania za poszerzanie mojej wiedzy o Chinach, inspirujące rozmowy i ciekawe linki dla Martyny Świątczak-Borowy, sinolożki i filozofki, absolwentki Fudan University w Szanghaju, która obecnie pisze na Uniwersytecie Warszawskim doktorat dotyczący pojęcia wspólnoty politycznej w progresywnym konfucjanizmie.