poniedziałek, 29 stycznia 2018

Kto jest głupi: lud czy filozof? I czyja jest demokracja?



Spore poruszenie wywołał opublikowany w zeszłym tygodniu w Gazecie Wyborczej artykuł Bartosza Kuźniarza pt. „A co, jeśli Polacy są głupi? Mamy takiego wyborcę, jakiego sobie wychowaliśmy”. Media związane z prawicą oburzając się, że znów obraża się naród polski, podawały dalej ripostę Patryka Jakiego: „Jest prosta odpowiedź. Zlikwidować wybory i demokrację.” Wprawdzie tytuł został nadany przez redakcję bez konsultacji z autorem i obecnie został on zmieniony na „Szlachetnego ludu już nie ma”, ale stwierdzenia „suweren jest głupi” i „problemem jest sam lud” w artykule się pojawiają, a jego główną tezą jest, że źródłem owej głupoty jest konsumpcjonizm napędzany przez kapitalistyczną żądzę zysku. Bez „twórczej” interwencji redakcji tekst z pewnością zyskałby mniejszą sławę, ale nawet jeśli nieco karykaturalnie wyostrzyła ona zamysł autora, to nie można powiedzieć, by go radykalnie zafałszowała. Zresztą owa dosyć kuriozalna fantazja o „szlachetnym ludzie”, która obecnie figuruje w tytule tekstu, również w pokrętny sposób wiąże się z owego ludu upupianiem.

Ale skoro już padło stwierdzenie, że Polacy są głupi, warto przyjrzeć się bliżej jego roli w toczących się od pewnego czasu dyskusjach. Sugestie, że władzę głupiego ludu dobrze byłoby nieco ograniczyć w obronie (a jakże!) demokratycznych wartości, przeplatają się z argumentami zwolenników PiS, że sprzeciw wobec działań partii rządzącej podważa jej demokratyczny mandat i w ten sposób obraża lud, który wyniósł ją do władzy. Przeciwko tezie o głupocie ludu staje zatem proklamacja jego głębokiej mądrości. Tak się jednak składa, że żaden z tych sądów nie jest prawdziwy, dlatego należy jak najszybciej pozbyć się ich z debaty publicznej, demaskując przy okazji polityczne cele, jakim mają służyć.

Zastanówmy się, co w ogóle miałoby znaczyć zdanie „lud jest głupi”? W jakich okolicznościach moglibyśmy stwierdzić, że jest prawdziwe lub fałszywe? Czy lud ma być głupi w całości czy tylko w jakiejś części? Czy na przykład lud głupi w 60% jest już głupi w ogóle, czy może musi to być co najmniej 80%? A poza tym: co to jest lud? Czy zaliczają się do niego na przykład filozofowie, a zatem pisząc „suweren jest głupi” Bartosz Kuźniarz demaskuje sam siebie? Czy owym suwerenem są także posłowie Nowoczesnej, którzy pracują w sejmie dopiero od dwóch lat, więc jeszcze nie zorientowali się, jak, panie, działają te guziki?

Trzeba też zapytać: czym jest głupota? Czy chodzi tylko o iloraz inteligencji, czy także o jakąś wiedzę? A jeśli tak, to jaką? Czy zalicza się do niej znajomość teorii filozoficznych i socjologicznych, czy także rachunku różniczkowego i topologii? Jaki poziom tej znajomości należy wykazać, aby pozostawać ponad granicą głupoty? I na ile trwale? Bo przecież wiadomo, że każdy z nas zapomina, myli się i nawet najmądrzejsi ludzie czasami zachowują się porażająco głupio. Jak częste i jak bardzo kompromitujące mogą być blamaże filozofów, by wciąż można było nazywać ich mądrymi?

Nawet w przypadku pojedynczej osoby rzadko potrafimy ustalić, czy jest ona tak po prostu, całościowo głupia czy mądra, a co dopiero w przypadku ogółu Polek i Polaków. Jakkolwiek by go definiować, lud jest bardzo różnorodny i bywa zarówno mądry, jak i głupi – wedle bardzo różnych skal i kryteriów. Dlatego próba oszacowania poziomu owej mądrości oraz głupoty jest zadaniem skazanym na porażkę, a jedyne sensowne pytania dotyczą tego, w jaki sposób możemy działać, by głupoty było mniej. Kiedy i w jakich okolicznościach ludzie zachowują się mądrzej, a jakie mechanizmy powodują, że skądinąd inteligentni ludzie mówią lub piszą głupie rzeczy?

Jeden z takich mechanizmów omawiałam w poprzednich dwóch wpisach: posiadanie statusu osoby mądrej, bo się jest, kim się jest, bycie otoczonym przez pochlebców i pozbawionym zdrowej dawki krytyki sprawia, że człowiek głupieje. Zobaczmy, jak to działa, na przykładzie standardów stosowanych przy publikacji przez Gazetę Wyborczą. Jak pisałam w poprzednim wpisie, redakcja tej gazety zarzuciła mi, że teza, iż pewne perspektywy były wykluczane z mediów głównego nurtu jest gołosłowna, ponieważ nie podałam konkretnych przykładów kto, gdzie i kiedy wykluczał i uciszał. Wystarczy przeczytać jakąkolwiek analizę polityczną, by nie mieć wątpliwości, że jest to mocno wygórowane wymaganie: zwykle autorzy opisujący społeczne tendencje nie podają konkretnych przykładów „kto, gdzie, kiedy”. Czy oznacza to, że Gazeta Wyborcza ma po prostu niezwykle wyśrubowane standardy? Przyjrzyjmy się zatem tezom postawionym przez Bartosza Kuźniarza i ich uzasadnieniom.

Jak już pisałam, przede wszystkim błędnie stawia on główne pytanie tekstu, gdyż jego wieloznaczność uniemożliwia udzielenie na nie sensownej odpowiedzi. Ale poważny problem jest też z centralną tezą, że lud ogłupiany jest przez kapitalistyczny konsumeryzm. Zwróćmy uwagę, że narodziny demokracji liberalnej pokrywają się z grubsza z narodzinami kapitalizmu i to właśnie zachodnie społeczeństwa kapitalistyczne były i wciąż są uznawane za wzór społeczeństw demokratycznych. Dlaczego kapitalizm tak świetnie wspierający demokrację przez 200 lat miałby nagle zacząć ją niszczyć na początku XXI wieku? Autor nie dostrzega nawet tego problemu, a przecież solidne uzasadnienie jego tez wymagałoby zmierzenia się z tym pytaniem.

Nie pomaga tu także podparcie się drugą tezą artykułu, że media elektroniczne oraz szum informacyjny płynący z internetu wzmagają procesy kapitalistycznego ogłupiania. Owszem, istnieją badania pokazujące, że używanie smartfonów utrudnia koncentrację i w rezultacie pogarsza wyniki w różnego rodzaju testach. Jednak od takich cząstkowych badań do wniosku o całościowym obniżeniu poziomu inteligencji w społeczeństwach ery elektronicznej jest bardzo daleka droga. Tym bardziej, że istnieją także analizy pokazujące, że łatwy dostęp do informacji, który umożliwia nam internet, czyni nas ogólnie rzecz biorąc mądrzejszymi. Na pewno jest to złożony i wielowymiarowy problem wymagający jeszcze wielu badań, dlatego wyciąganie kategorycznych wniosków jest obecnie przedwczesne i na pewno nie spełnia rygorystycznych standardów uzasadnienia zastosowanych wobec mnie przez redakcję Gazety Wyborczej.

Podobnie jest z tezą, że internet wraz z kapitalizmem kształtują w nas poczucie, że nasze pragnienia mogą i powinny być zaspokajane natychmiast. Przepraszam, czy autor zapomniał, że w kapitalizmie wszystko kosztuje, a ceną za dobrobyt nielicznych jest bieda większości? Niedojrzałe przekonanie, że „chcę” ma się bez zwłoki zamieniać w „mam”, może dotyczyć jedynie najbogatszego jednego procenta – z całą pewnością nie większości ludu! Podobnie nieprzekonujące jest twierdzenie, że przyczyną wzrostu populistycznych tendencji jest rozprzestrzenianie się za pomocą internetu rozmaitych bzdur, uprzedzeń oraz nienawiści wyzwolonej od hamulców towarzyszących osobistej interakcji. O ile mi wiadomo, internet jest w powszechnym użyciu co najmniej od początku tego stulecia – dlaczego jego szkodliwe efekty miałyby się ujawnić dopiero po kilkunastu latach?

W sporą konsternację wprawia także teza obecnie widniejąca w tytule tekstu. Stwierdzenie, że szlachetnego ludu już nie ma, zakłada, że kiedyś istniał. Trudno zrozumieć, jak człowiek roszczący sobie pretensje do naukowości może serio proponować czytelniczkom i czytelnikom takie idealizujące fantazje i podpierać je anegdotycznymi opisami robotników o „zgrubiałych od pracy rysach”, od których „bije ludzkie dostojeństwo”. Jeszcze bardziej zadziwia stwierdzenie, że świadectwem utraty owej mitycznej szlachetności miałoby być porzucenie przez lud upodobania dla koloru granatowego na rzecz jaskrawego różu. Serio? Jakoś nie zauważam takiej zmiany. A nawet gdyby autor przedstawił jakiekolwiek uzasadnienie dla tej dosyć kuriozalnej tezy, trzeba by jeszcze wykazać, że predylekcja do różu jest świadectwem głupoty czy też braku szlachetności. Ja na przykład lubię ten kolor. Nie wiem, czy zdaniem autora fakt, że elementem męskiego stroju ludowego na Biskupiźnie są różowe kurtki, źle świadczy o tym mikroregionie, ale z pewnością obala tezę, że upodobanie do różu jest kwestią zepsucia kapitalistycznym konsumeryzmem.

Jak widać zatem, różnica w standardach zastosowanych w przypadku mojego tekstu i artykułu Bartosza Kuźniarza jest jaskrawa. Jakie są jej przyczyny? Jedną z nich jest na pewno fakt, że moja teza, że elity same dostarczyły paliwa dla retoryki Jarosława Kaczyńskiego, była po prostu niewygodna dla redakcji. Znacznie przyjemniej słuchać o tym, że lud jest zwyczajnie głupi, a my nie mamy sobie nic do zarzucenia. No, może co najwyżej o to, że nie sprostaliśmy nieuchronnym dziejowym siłom kapitalizmu połączonego z zawrotnym rozwojem techniki. Ale jeśli redakcja odrzuca dobrze uzasadniony tekst zawierający niepożądane tezy zamiast włączyć go do debaty, to znaczy, że robi dokładnie to, o czym pisałam: wyklucza niewygodne dla siebie perspektywy.

Jednak przyczyna leży także w bardziej prozaicznym fakcie: kobietom po prostu nie wolno pisać odważnych tekstów opisujących całościowo naszą rzeczywistość. To dlatego stawia się im niemożliwe do spełnienia wymagania i wmawia, że tekst bez dokładnego „kto, gdzie, kiedy” jest gołosłowny. Jeśli w to uwierzą, będą musiały się ograniczyć do skromnych przyczyneczków, bo oryginalne analizy zazwyczaj wyprzedzają szczegółowe badania empiryczne, które przeprowadzane są dopiero potem w oparciu o wcześniejsze teoretyczne pomysły. Simone de Beauvoir pisała, że kobiety nie tworzą śmiałych syntez, bo żeby to zrobić, trzeba mieć poczucie, że ten świat należy do nas, że możemy go objąć naszymi myślami. Na coś takiego mężczyźni wciąż nie zamierzają kobietom pozwalać i jest to jeden z elementów przywłaszczenia sobie przez nich władzy „objaśniania nam świata”, jak ujęła to w swojej słynnej książce Rebecca Solnit. Wielcy redaktorzy po prostu źle by się czuli dyskutując o poważnych sprawach z młodszą od siebie kobietą mającą oryginalne pomysły i potrafiącą je logicznie uzasadnić.

Natomiast mężczyzna posiadający tytuł naukowy (odpowiednie koneksje towarzyskie też się przydadzą) zyskuje status mędrca, który im bardziej dziwnie i niezrozumiale mówi, tym większe uznanie zyskuje dla głębi swych myśli. I to właśnie ten status prowadzi skądinąd inteligentnych ludzi do stawiania kuriozalnych tez o istnieniu szlachetnego ludu, który zszedł na psy, gdy zaczął się ubierać na różowo, do niezauważania oczywistych kontrargumentów podważających ich tezy i do porzucenia elementarnych standardów logiki nakazujących przynajmniej z grubsza definiować stosowane terminy.

W ten sposób radykalnie zmniejsza się ilość mądrości w społeczeństwie, bo aktywność intelektualna jednej jego części zostaje sparaliżowana wygórowanymi wymaganiami, zaś druga część zostaje ogłupiona otrzymując symboliczne i ekonomiczne uznanie za snucie całkowicie oderwanych od rzeczywistości, logicznie nieuprawnionych tez. Co gorsza, jako pochodzące od „mędrca” rozprzestrzeniają się one następnie w społeczeństwie, prowadząc do jeszcze większego ogłupienia „suwerena”. Z wielkim niepokojem patrzyłam na dużą liczbę pozytywnych komentarzy i udostępnień tekstu Bartosza Kuźniarza, ponieważ jego główna myśl jest głęboko antydemokratyczna, a ponadto wspiera uprzedzenia klasowe i podziały w polskim społeczeństwie. Jego tekst jest nie tylko słaby filozoficznie, ale przede wszystkim bardzo szkodliwy politycznie.

Jak uczy logika, problem z terminami wieloznacznymi polega na tym, że użyte w przesłance mogą znaczyć coś innego niż we wniosku, co sprawia, że pozornie poprawne rozumowanie jest błędne. Odbiór tekstu przez osoby sympatyzujące z KODem pokazuje, że przez ów wieloznaczny lud, o którego głupocie lub szlachetności rozprawia Bartosz Kuźniarz, tak naprawdę rozumie się wyborców PiS. Podobną manipulację stosuje w wywiadzie Paweł Smoleński sugerując, że to lud jest odpowiedzialny za wygraną PiS i wynikające z niej zagrożenia dla demokracji. Udzielający wywiadu Paweł Sołtys łyka to jak dziecko i zaczyna się niemrawo tłumaczyć, że ów lud był lekceważony przez poprzednie rządy. Fakty mówią jednak, że PiS wygrał we wszystkich grupach społecznych, także wśród osób z wyższym wykształceniem mieszkających w dużych miastach.

Spróbujmy uporządkować pogmatwaną logiczną strukturę ukrytych tez i założeń dyskusji o głupocie ludu. Pozornie czysto akademickie pytanie o poziom inteligencji i dojrzałość suwerena postawione w obecnym kontekście jest tak naprawdę pytaniem o to, dlaczego wygrał PiS. Ale sposób zadania go zawiera już w sobie sugestię odpowiedzi: bo głosował tak lud (a nie na przykład menedżerowie czy inteligenci). A ponieważ istnienie jakichkolwiek racjonalnych pobudek do niegłosowania na PO jest z założenia wykluczone, więc wniosek jest jasny: lud jest głupi. Lud daje się łatwo omamić, nie wychowaliśmy ludu wystarczająco dobrze – my, czyli wychowawcy do ludu nie należący. A skoro naprawienie tych błędów nie może być natychmiastowe, czy nie powinniśmy jakoś zredukować temu ludowi możliwości udziału w demokratycznych decyzjach? To konieczne dla jego własnego dobra przecież!

W ten sposób klasizm łączy się z elitarystyczną oligarchizacją demokracji, którą opisywałam w poprzednim wpisie. Stwierdzamy, że jest źle. Kto jest winien? Chamy, bo przecież nie my! Wniosek: trzeba im ograniczyć możliwości kształtowania naszej wspólnej rzeczywistości. Ale jak wykazywałam, to właśnie nierówny dostęp do tych możliwości (w sferze zarówno symbolicznej, jak i ekonomicznej) był przyczyną obecnego buntu różnorakich grup społecznych przeciwko „normalności ciepłej wody w kranie”. A zatem antydemokratyczne sugestie obwiniające „chamów” o destrukcję praworządności w Polsce są po prostu zaaplikowaniem jeszcze większej dawki tego, co pchnęło znaczą część polskiego społeczeństwa w ramiona Jarosława Kaczyńskiego. Są gaszeniem ognia benzyną.

Tekst Bartosza Kuźniarza sprawia wrażenie, jakby umówił się z Janem Hartmanem na grę w dobrego i złego policjanta. Po emocjonalnych krzykach Hartmana, że cham to cham i jest od filozofa głupszy, bo to po prostu oczywiste (chociaż nawet elementarny kurs filozofii powinien uczyć, że tezy oczywiste bywają często zwyczajnie fałszywe), wkracza Kuźniarz i dobrotliwie pochyla się nad ludem oraz nad dobrą, współczującą lewicą. I z pozycji naukowego autorytetu ogłasza ze smutkiem – bo sam przecież do współczujących chciałby się zaliczać – że „szlachetnego ludu już nie ma”.

Obaj autorzy na różne sposoby wyrażają też potrzebę ograniczenia jakże destrukcyjnej władzy ludu. Hartman pisze, że chociaż demokracja to rządy głupiej większości, to z przyczyn moralnych trzeba jej bronić. Czyli: dziękuj chamie, że ci jeszcze nie zabraliśmy prawa głosu, chociaż na nie nie zasługujesz! Natomiast Bartosz Kuźniarz znacznie subtelniej pisze, że już klasycy demokracji uznawali, że konieczne są instytucjonalne ograniczenia dla władzy większości, jednak znamiennie zrównuje ją z dzikim motłochem, którym, wedle słów Tocqueville’a, brzydzi się kasta prawnicza stanowiąca w demokracji „pożądany pierwiastek arystokratyczny”. Zdaniem Kuźniarza „przekleństwem współczesnej polityki nie jest brak demokracji […] Problemem jest sama wola większości.”

Wypada zatem przypomnieć, że ów straszny motłoch w XIX-wiecznych demokracjach nie miał prawa głosu. Po prostu. Przywilej bycia uznanym za pełnoprawnych obywateli nie przysługiwał nie tylko kobietom czy osobom nie białym (w Kanadzie i Australii rdzenna ludność tych krajów uzyskała prawo głosu dopiero w latach 60. XX wieku!). Klasyczne demokracje opierały się także na cenzusach majątkowych, które zaczęto znosić dopiero w drugiej połowie XIX wieku. I jest to oczywiście doskonały punkt wyjścia do rozważań na temat związków demokracji z kapitalizmem. Ale wnioski z takiej analizy byłyby całkowicie odmienne od przedstawionych przez Bartosza Kuźniarza. Problem z kapitalizmem nie polega na tym, że ogłupia on lud wmawiając mu, że na każdą jego zachciankę powinien natychmiast powstać spełniający ją produkt, także polityczny. Problem polega na tym, że kapitalizm tworzy hierarchie między ludźmi uniemożliwiając autentyczną równość we wspólnych rządach naszą rzeczpospolitą – i jest to wyraźnie widoczne już u samych początków kapitalizmu oraz współczesnej demokracji.

Przy czym podobnie jak inne wykluczenia, to także dorobiło się wielu pseudonaukowych uzasadnień. Kobiety nie mogły głosować, bo twierdzono, że kierują się wyłącznie emocjami a menstruacja odbiera im rozum. Ludzie o innym niż biały kolorze skóry są niecywilizowanymi barbarzyńcami. A lud jest dzikim, głupim motłochem. Ta ostatnia teza ma taki sam status naukowy i moralny jak poprzednie bez względu na to, czy wykrzyczymy ją z hartmanowską arogancją, czy wysnujemy ze smutno dobrotliwych dywagacji o utracie przez lud szlachetności.

Powiedzmy to wprost: prawdziwa demokracja jeszcze nie zaistniała. W swoich początkach – czy to w starożytnej Grecji, czy w czasach Oświecenia – wspólnota obywateli konstruowana była w wykluczający sposób, zaś obecnie równość uniemożliwiana jest przez to, jaką rolę w wyborach odgrywają zasoby materialne oraz przynależność do różnego rodzaju elit. Instytucjonalne zabezpieczenia uniemożliwiające w demokracji przejęcie władzy pewnym grupom (silniejszym liczbą, zasobami czy brutalną siłą) są niewątpliwie niezbędne. Ale ich obrona jest kompletnie nieprzekonująca, jeśli podejmują się jej ludzie, którzy używają ich do podtrzymania swoich klasowych przywilejów. Jeśli broniąc tych zabezpieczeń jednocześnie w mniej lub bardziej pokrętny sposób opowiadają się za ograniczeniem części współobywateli możliwości współdecydowania o naszym wspólnym świecie.

Lud nie jest uniwersalnie mądry ani szlachetny – nie można czegoś takiego powiedzieć o żadnej grupie ludzi. Jego decyzje nie są wyrocznią, często się myli i jest podatny na manipulacje. Ale głupota nie omija także ludzi z tytułami naukowymi, zwłaszcza jeśli uzyskają status „mędrców”. Dlatego zanim zacznie się „wychowywać lud” dobrze byłoby zacząć od krytycznego przyjrzenia się własnym tezom i stojącym za nimi uprzedzeniom. Tym bardziej, że obecnie stawiają one lud w naprawdę trudnej pozycji między młotem a kowadłem. Z jednej strony są to stare elity, które broniąc instytucjonalnych bezpieczników demokracji jednocześnie nie zamierzają rezygnować z własnej uprzywilejowanej pozycji i pomstują na głupi lud, gdy im się ona wysuwa z rąk. Z drugiej zaś konkurencyjne elity, które krzyczą: dajcie nam pełnię władzy, to uwolnimy was od tamtych! Trzeba naprawdę wielkiej mądrości, żeby nie dać się wciągnąć w taką manipulację. I chociaż lud z pewnością nie jest całościowo głupi, boję się, że może nie być wystarczająco mądry na taki szkopuł.

poniedziałek, 15 stycznia 2018

O zbędności elit, a zwłaszcza buców



Podziały w polskim społeczeństwie coraz wyraźniej przyjmują postać konfliktu między elitami a zwykłymi ludźmi. W ten sposób zdefiniował front Jarosław Kaczyński wypowiadając wojnę „odrywanym od koryta” elitom, ale narrację tę przyjęły także media, w których po wygranej PiS co i rusz publikowano artykuły o zwycięstwie chamstwa i obciachu, albo też celebryci narzekający na nagle wzbogacone dzięki 500+ tłumy nad morzem. Jednak dopiero niedawno z prawdziwie husarskim natarciem ruszył Krzysztof Łoziński, przewodniczący KOD. W tekście zatytułowanym „Zdjąć aureolę z mordy chama” nie tylko porównuje swoje środowisko do lwów i lampartów oraz apeluje, by nie wpuszczać na salony osłów i baranów, ale też z iście ułańską fantazją przywala chamowi z mezona, ponieważ wie, jaką ów mezon ma liczbę barionową, a cham nie.

Żałosna bucowatość oraz nieskuteczność tej taktyki jest oczywista – dziw bierze, że stosują ją ludzie uważający się za inteligentnych. Ale może po prostu przechowywanie w pamięci wszystkich szczegółów charakterystyki mezonu utrudnia myślenie? Polecam porządki w mózgu, bo naukowcy wykazali niedawno, że aby mógł poprawnie funkcjonować, musi wymazywać z pamięci nieistotne dane.

Trzeba jednak przyznać, że większość dziennikarzy mediów głównego nurtu, już jakiś czas temu załapała, że podkreślanie swojej elitarności w żaden sposób nie pomoże w obniżaniu słupków poparcia dla PiS. Ta taktyka ujawniła się w ciekawy sposób przy moich próbach opublikowania artykułu będącego wcześniejszą wersją poprzedniego wpisu na blogu. Pisałam go w sierpniu, tuż po pierwszej serii masowych protestów przeciw próbie zniszczenia autonomii sądownictwa. Ponieważ sondaż, na którym oparłam swoją argumentację, ukazał się w POLITYCE, pomyślałam, że pismo to może być zainteresowane wnioskami, jakie można z niego wyciągnąć. Odpowiedzi żadnej nie dostałam, natomiast niedługo potem POLITYKA opublikowała artykuł o manipulacjach stosowanych przez Jarosława Kaczyńskiego w jego antyelitarnej nagonce. Czyli: z elitami jest wszystko w porządku, tylko ciemny lud łatwo omamić i przeciwko elitom podburzyć.

Natomiast próba opublikowania tekstu w Gazecie Wyborczej, owszem, przyniosła odpowiedź. Napisano mi, że moja teza o wykluczaniu pewnych perspektyw z medialnego dyskursu jest gołosłowna, dlatego żeby artykuł mógł zostać opublikowany, muszę podać, kto, gdzie i kiedy odbierał głos i wykluczał. Wskazanie konkretnych przykładów byłoby niezwykle trudne, a poza tym zawsze byłoby ich za mało. W artykule mogłabym zmieścić co najwyżej kilka, dlatego można by je zbagatelizować jako odosobnione incydenty, wyjątki potwierdzające regułę, że w naszym społeczeństwie nieskrępowana wolność słowa w jednakowy sposób przysługuje wszystkim. Postanowiłam zatem zamiast wyszukiwania, gdzie kto komu przerwał i kogo ośmieszył, opisać proces przekształcania się elit merytorycznych w oparte na władzy – tę argumentację można znaleźć w nowszej wersji tekstu opublikowanej na blogu. Odniosłam się też do drugiego zarzutu postawionego przez redakcję: że PiS również tworzy własne elity, które obecnie mają więcej władzy niż te poprzednie. Niestety po odesłaniu nowej wersji kontakt się urwał. Co było w sumie do przewidzenia, chociaż fakt, że w ogóle odpisali, pokazuje, że coś ich jednak w moim tekście uwierało, że potrzebowali udowodnić mi i przede wszystkim samym sobie, że wcale nie są wykluczającymi elitami, które zgotowały Polsce ciężki los pod władzą PiS.

Teza, że to nie my jesteśmy elitami i na pewno nikogo nie wykluczamy, coraz częściej pojawia się też w innych artykułach. Na przykład Adam Leszczyński argumentował w OKO.press, że obecnie nie można już nazywać „mainstreamowymi mediami” Gazety Wyborczej, Polityki czy TVN, bo te związane z obecną władzą mają nie mniejszy zasięg i wpływ na społeczeństwo. Czy jednak zaprzeczając własnej przynależności do elity autorzy takich artykułów nie ulegają retoryce Jarosława Kaczyńskiego przyznając nie wprost, że bycie elitą jest czymś złym? Czy mamy tu do czynienia wyłącznie z taktycznym docenieniem skuteczności antyelitarnych haseł, czy może rzeczywiście jest jakiś problem z byciem elitą? A może w ogóle moglibyśmy żyć bez elit?

Z taką sugestią media głównego nurtu stanowczo się nie zgadzają. Na przykład Wojciech Maziarski pisze w Gazecie Wyborczej, że „elita jest strukturalnym elementem każdej społeczności ludzkiej […] Tak było, tak jest i tak będzie, dopóki rodzaj ludzki pozostanie rodzajem ludzkim.” Zaś Ewa Wilk w tekście „Hatakumba elit” opublikowanym w POLITYCE stwierdza, że „Istotą ludzkich zbiorowości jest hierarchiczność. W każdej grupie, począwszy od dziecięcej gromady skleconej naprędce do zabawy, powstaje jakaś struktura. O pozycji jednostki mogą zdecydować jej zdolności, inteligencja, walory charakteru, ale też przeciwnie – niepohamowana żądza władzy, narcyzm, umiejętności manipulatorskie. Tak czy inaczej jakaś elita zawsze się kształtuje.” Dla autorki zatem nie ma znaczenia, czy o przynależności do elity decyduje siła mięśni i brak skrupułów, czy jednak jakieś merytoryczne zasługi. I biorąc pod uwagę opisany w poprzednim wpisie mechanizm przekształcania się elity merytorycznej w elitę opartą na władzy – w sumie ma rację.

Ale jeśli elitarność jest czymś naturalnym, dlaczego, jak pokazuje omawiany w poprzednim wpisie sondaż, prawie nikt nie chce przynależeć do elity? Z kolei w artykule „Młodzi, wykształceni, zniesmaczeni”, także z POLITYKI, czytamy, że niewiele osób chce się dziś określać mianem inteligencji, gdyż słowo to „wiąże się […] z nieuzasadnionym poczuciem wyższości”. Autorka, Ewa Wilk, konstatuje to z pewnym zdziwieniem i wyraża przekonanie, że młodzi inteligenci jeszcze dojrzeją do etosu inteligencji przyjmującej na siebie misję ratowania świata od zagłady, gdy ta, gotowana nam od jakiegoś czasu przez populistów, zacznie coraz wyraźniej rysować się na horyzoncie. Postawiłabym jednak tezę, że z populistami i preparowaną przez nich katastrofą możemy sobie poradzić tylko porzucając wszelką elitarność, także pod postacią staromodnego XIX-wiecznego etosu inteligenckiego, ponieważ to właśnie ona jest źródłem naszych problemów.

W tym momencie muszę dokonać pewnego wyznania: jestem absolwentką warszawskiego liceum im. Stefana Batorego. Co do jego elitarności nie mogłam mieć żadnych wątpliwości, ponieważ już w pierwszych tygodniach naszej nauki jedna z nauczycielek powiedziała nam wprost, że jesteśmy elitą. Zapamiętałam to, bo chociaż nie umiałam tego wtedy zanalizować, czułam, że jest coś kuriozalnego i głęboko niestosownego w sytuacji, gdy osoba z nauczycielskim autorytetem obwieszcza coś takiego grupie nastolatków. Oczywiście od dawna byłam świadoma, że jestem zdolniejsza niż większość moich rówieśników, wiedziałam, że chodzę do eksperymentalnej klasy matematyczno-fizycznej, do której były specjalne, wcześniejsze egzaminy. Ale nie czułam się elitą.

Miałam poczucie, że elita to ludzie posiadający specjalną pozycję społeczną – czy naprawdę zdanie trudnego egzaminu wstępnego daje do niej tytuł już w wieku piętnastu lat? Bycie dobrym z matematyki nie oznacza przecież, że się jest świetnym we wszystkim, ani też że się nigdy nie bywa bezbrzeżnie głupim. Nie miałam co do tego wątpliwości obserwując moich kolegów i koleżanki. Tak zwana elita to ludzie, którzy tak naprawdę nie różnią się od innych – nie daje to na przykład szczepionki na to, by w najdurniejszy na świecie sposób chwalić się, że się wie, co to jest mezon, nawet jak się ma już znacznie więcej niż naście lat.

Ale ludzie tego nie wiedzą i myślą, że jesteś kimś lepszym niż oni z samego faktu uczęszczania do takiej a nie innej szkoły. Czasami cię za to nie lubią, czasami traktują z estymą, która nie wydaje ci się zasłużona – ogólnie rzecz biorąc wrzucają cię do jakiejś szufladki, która przesłania to, kim jesteś naprawdę. Dlatego jak byłam w liceum i ktoś się mnie pytał, do jakiej szkoły chodzę, mówiłam, że do II LO. Czasami się dopytywali, które to, ale czasem udawało się uniknąć znaczących westchnień, że ach no tak – Batory! Niedawno z pewnym rozbawieniem słuchałam, jak córka znajomej na pytanie, do którego liceum chodzi, powiedziała, że do liceum na Pradze. Ale gdzie konkretnie? Na Kłopotowskiego. I dopiero po wyraźnym pytaniu, jakie tam jest liceum, odpowiedziała, że chodzi do Kuronia. Uznałam, że jest w tej młodzieży jakaś nadzieja, skoro wyczuwa, że bycie elitą jest jednak strasznie obciachowe.

Chociaż oczywiście jest też wielu takich, którym poczucie elitarności ani trochę nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie: delektują się nim, podtrzymują w otoczeniu iluzję swojej wyjątkowości. Ale zderzenie z rzeczywistością, która jak to w życiu bywa, w przeważającej większości jest zwykła, średnia i raczej nużąca, jest niezwykle bolesne. Często się je „leczy” różnego rodzaju środkami odurzającymi. W Batorym na przykład wiele osób wpadało w narkotyki. Ale elitarność to nie tylko dramat nastolatków, którym wydaje się, że ich życie będzie jedną wielką imprezą, albo celebrytów gotowych sprzedać wszystko, byle tylko zdobyć zainteresowanie tabloidów. Elitarność niszczy nasze społeczeństwa i uniemożliwia im zrozumienie samych siebie i swojego świata.

Przynależność do elity daje bowiem jednym niezasłużone przywileje i buduje w nich poczucie wyższości, u innych natomiast powoduje kompleksy i wzbudza zazdrość – chyba że już zorientowali się, że bycie elitą jest stanowczo przereklamowane. Wtedy zazdrość zamienia się w pogardę dla tych, którym wydaje się, że dostanie się do jakiegoś wąskiego, wykluczającego kółka sprawi, że staną się lepsi od innych. Pogardzie towarzyszy wściekłość i frustracja, jeśli okazuje się, że właśnie na podstawie takiej przynależności ktoś ma większe możliwości działania i może realnie wpływać na twoje życie.

Bycie poza „systemem” ma spore zalety, chociaż często wiąże się z bezsilnością. Ale przyjęcie reguł gry opartych na elitarności sprawia, że życie staje się nieustanną walką o pozycję albo jej utrzymanie. Ludzie dzielą się wtedy na tych, którzy mogą się do czegoś przydać, tych, którzy nasze starania mogą udaremnić, a zatem należy ich bezpardonowo niszczyć, albo też tych, którzy stoją tak nisko, że nie trzeba się z nimi ani trochę liczyć, za to można się bezkarnie ich kosztem dowartościować.

Jakiś czas temu spotkałam przypadkiem na koncercie osobę, którą znam, ponieważ należymy do pewnej organizacji. Osobie tej, znacznie młodszej od „starych” członków tworzących w nim elitę, udało się jednak do owej elity wspiąć poprzez wzięcie na siebie ogromnej ilości pracy. W żadnym razie nie jesteśmy bliskimi znajomymi, nie powiem, żebym ją specjalnie lubiła, ale uznałam, że wypada się przywitać i zamienić parę zdań o właśnie wysłuchanej muzyce. Ale gdy spojrzałam na nią, żeby przyciągnąć jej uwagę, odpowiedziała pełnym pretensji spojrzeniem mówiącym: „oj weź, nie zawracaj mi głowy!”, a następnie się odwróciła. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi – zdawkowość naszych kontaktów wykluczała jakikolwiek konflikt. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że najprawdopodobniej uznała, że był to z mojej strony manewr w mojej własnej wspinaczce ku elicie – bo przecież jak mogłoby komuś na tym nie zależeć? – i jako stojąca wyżej w hierarchii postanowiła nie zaszczycić mnie swoją uwagą.

Gdy relacje międzyludzkie oparte są na zabieganiu o względy tych, co na górze, i upokarzaniu pozostających na dole, zwykła życzliwość czy choćby elementarna grzeczność stają się czymś równie niepojętym jak dziwaczne rytuały egzotycznej kultury. Sami już nie wiemy, kim jesteśmy i kogo lubimy, bo te parametry podlegają ciągłemu dostosowywaniu do obowiązujących trendów: nasze tożsamości i upodobania są stale modyfikowane w zależności od tego, czy pomogą nam się wspiąć, czy raczej strącą o parę oczek w dół. I jest to system, w którym tak naprawdę wszyscy tracą. Bo nawet ci, którzy mają tak silną pozycję, że nie grozi im wypadnięcie z elity, mogą mieć spory problem ze znalezieniem prawdziwych przyjaciół wśród rzeszy pochlebców. Wszyscy pozostali albo upokarzają się włażeniem pod górę i trzęsą, żeby nie spaść w dół, albo gryzą kompleksami, że nie mają na to szans – albo też płacą poczuciem bezsilności i frustracji za pogardliwe odcięcie się od tego cyrku.

A skoro ma to same wady, czy nie moglibyśmy z tym skończyć? Czy rzeczywiście istotą ludzkich grup w nieuchronny sposób musi być hierarchiczność? Stale to słyszymy, wydaje się to „oczywistą oczywistością”, ale czy przekonanie to nie jest samospełniającą się przepowiednią? Bo jeśli wierzymy, że powstawanie elit jest po prostu w naturze ludzkiej, jeśli wszyscy zabiegają, podlizują się, albo też podkładają innym nogę, żeby nie wypaść z wyścigu, to uznajemy, że frajerstwem jest robić inaczej. W rezultacie rzeczywiście „wszyscy” tak robią – czując się przy tym potwornie źle ze swoją „naturą”, która wedle „oczywistej oczywistości” nie mogłaby być inna.

Ale przecież to naturalne, że nie wszyscy są we wszystkim jednakowo utalentowani! Czy to nie oznacza, że elita tak czy siak musi się wyłonić? Nie, bo żeby grupa mądrych czy zdolnych ludzi stała się elitą, potrzebne jest kilka czynników, które nie są ani trochę związane z ich mądrością, a nawet wręcz przeciwnie – drastycznie ją zmniejszają. Są to omówione w poprzednim wpisie założenia, że ekspert zawsze ma rację w sporze z nie-ekspertem i że w ogóle nikt spoza wąskiej grupy nie może być mądry. Że po prostu nie warto słuchać opinii osób bez tytułu naukowego czy znanego nazwiska. A jeśli patrzymy na to, kto mówi, a nie na to, co jest powiedziane i jakie argumenty za tym stoją, to zmniejszamy ogólną ilość rozumności w społeczeństwie. Bo ci, którzy mają rację po prostu dlatego, że są, kim są, gubią autokrytycyzm i w ten sposób stają się głupsi; zaś ci, którzy z definicji racji mieć nie mogą, porzucają jako bezsensowne wszelkie próby samodzielnego interpretowania świata, bo nie wierzą, że ich własny rozum może się do tego zadania nadać.

Wynikające z takiego założenia poczucie wyższości jednych i kompleksy drugich sprawiają, że przynależność do elity zaczyna stanowić o tym, czy w ogóle się liczymy, czy mamy jakąkolwiek wartość jako ludzie. Jeśli się mylimy, mamy niepełną wiedzę czy niedoskonałe umiejętności, od razu czyni nas to gorszymi, dlatego trzeba z uporem maniaka udawać, że wiemy, nawet jak nie wiemy, nigdy przenigdy nie przyznawać się do pomyłek czy wątpliwości i bezwzględnie tępić tych, którzy wymyślą coś lepszego niż my. No, chyba że należą do naszej grupy i możemy ich sukces uznać za potwierdzenie naszej własnej wartości.

Natomiast w społeczeństwie mądrych ludzi każdy ma prawo, a nawet obowiązek, używać własnego rozumu, ale błędy czy mniejsze sukcesy w tej działalności nie oznaczają, że się jest gorszym człowiekiem, którego zdanie z definicji się nie liczy. Bo każdy ma swoje doświadczenie, swoją unikalną perspektywę, która sprawia, że w pewnych sprawach będzie mądrzejszy od tych, którzy w większości innych kwestii są mądrzejsi od niego. Przy takich założeniach krytyka przestaje być niebezpiecznym atakiem na naszą pozycję, czy wręcz próbą odebrania nam godności, ale jest po prostu naturalnym elementem zbiorowego budowania wiedzy o naszym świecie. Łatwiej też wtedy podporządkować się ustaleniom ekspertów, skoro wiadomo, że ich wiedza w danej dziedzinie wynika nie z tego, że są zasadniczo lepszym gatunkiem ludzi, ale wyłącznie stąd, że włożyli w zbadanie jakiejś sfery dużo pracy i czasu, które my z kolei poświęciliśmy na poznanie czy zrobienie czegoś innego.

Czy taka zmiana podejścia jest możliwa, czy możemy uniknąć owej rzekomo „naturalnej” hierarchiczności? Na pewno opisane w poprzednim wpisie tendencje takie jak chęć oparcia się na „niepodważalnym” autorytecie albo lenistwo intelektualne wzmacniają proces kształtowania się elit, czyli ludzi uważanych za mądrzejszych i lepszych, bo są, kim są. Ale możemy takim skłonnościom się przeciwstawiać, krytycznie odnosząc się do autorytetów i z drugiej strony: dając kredyt zaufania tym, którzy w obecnych relacjach władzy są na niższej pozycji. Oczywiście dużo zależy od naszych uprzedzeń skłaniających do stosowania podwójnych standardów: na przykład jeśli „jakaś panna” śmie przedstawiać śmiałą i oryginalną analizę naszej rzeczywistości, możemy uznać to za przejaw zarozumiałej bezczelności, bo kim ona jest, żeby sobie wyobrażać, że mogłaby coś takiego wymyślić? Ale jeśli będziemy starać się zwracać uwagę przede wszystkim na to, co ktoś napisał i jak to jest uzasadnione, to możemy przeciwdziałać tendencjom dzielącym świat na tych, którzy z definicji się nie mylą, i tych, którzy nie mają prawa nic wiedzieć.

Elitarność jest nie tylko kwestią roszczeń tych, którzy twierdzą, że są najmądrzejsi i ogólnie rzecz biorąc najlepsi, ale zależy przede wszystkim od uznania tych roszczeń przez ogół. Pretensje do „najfajności” mogą spotkać się z aplauzem, zazdrością i zabieganiem o względy, albo też mogą zostać uznane za przejaw bucowatości i wykpione. Zarówno w sferze towarzyskiej, jak i intelektualnej. Oczywiście dużo zależy też tutaj od postawy tych, którzy posiadają większe zdolności intelektualne niż inni: czy przyjmą pozycję nieomylnych ekspertów i będą bronić się przed krytyką używając niezrozumiałego, specjalistycznego słownictwa, czy też będą chcieli się dzielić swoją wiedzą i z uwagą słuchać krytycznych sugestii.

I właśnie o to mi chodziło, gdy pytałam w zakończeniu poprzedniego wpisu, czy elity gotowe są działać na rzecz budowy mądrego społeczeństwa, a nie wykorzystywać swoją wiedzę do budowania własnej ekonomicznej i politycznej pozycji. Opisaną tam dynamikę przekształcania się elity merytorycznej w opartą na władzy można też nazwać po prostu dynamiką zyskiwania statusu elity przez grupę utalentowanych ludzi. Czyli innymi słowy nasze pytanie brzmi, czy różni mądrzy ludzie będą chcieli powstrzymać się od wykorzystania swoich zdolności do uzurpowania sobie pozycji elity. Ze wspomnianego wyżej artykułu o „końcu inteligencji” wynika, że jest wiele osób, dla których nie ma absolutnie nic pociągającego w para-misjonarskiej działalności niesienia ciemnemu ludowi oświaty.

Czym innym jednak jest zwykłe dzielenie się swoimi umiejętnościami oraz pomysłami. Rozum i logika nie są zbawieniem na wszystkie bolączki tego świata, ale nie ulega wątpliwości, że często nieadekwatna ocena sytuacji albo niepoprawne wnioskowanie prowadzą osoby mające dobre intencje do działań powodujących wiele szkód i cierpień. Przykładem jest choćby polska transformacja przeprowadzona w oparciu o całkowicie błędne założenia, że większa wolność gospodarcza przekłada się na większy dobrobyt, a postulaty solidarności społecznej to nieuzasadniona roszczeniowość homo sovieticusa. Na tym blogu także staram się pokazywać, jak wiele zależy od zdefiniowania używanych przez nas pojęć i że często najbardziej „oczywiste” wnioski są zwyczajnie fałszywe.

Zatem fakt, że jedni ludzie są zdolniejsi od innych nie musi z konieczności prowadzić do wykształcania się elity. A co z władzą? Cytowany wyżej Wojciech Maziarski pisze: „Nie można dysponować władzą, ale nie być członkiem elity. Każda osoba wybrana czy mianowana na stanowisko w strukturze władzy automatycznie wchodzi w skład elity.” Czy to oznacza, że jeśli chcemy żyć w społeczeństwie bez elit, musimy zdecydować się na jakąś formę anarchizmu? Niekoniecznie. Bo wprawdzie definicji demokracji jest wiele, ale w żadnej z nich nie ma mowy o tym, że władzę sprawuje tam elita. Wręcz przeciwnie: demokracja przeciwstawiana jest zawsze ustrojowi arystokratycznemu lub oligarchii i o ile się do nich zbliża, o tyle wyradza się w swoje zaprzeczenie i przestaje być demokracją. I nie dotyczy to tylko demokracji bezpośredniej. Sam fakt, że władza sprawowana jest przez obieranych przedstawicieli, nie musi oznaczać, że aby mieć szansę wyboru, trzeba posiadać odpowiedni majątek albo też należeć do ekskluzywnej grupy osób, do której można się dostać jedynie dzięki umiejętności zjednywania sobie sojuszników i niszczenia konkurentów, a moralne zasady są w tym wyścigu jedynie obciążającą kulą u nogi.

Dlatego jeśli w naszym systemie politycznym przedstawicieli wybiera się tak naprawdę z bardzo wąskiego kręgu, oznacza to, że nie jest on demokracją, lecz jakąś formą oligarchii. Po prostu. Zwróćmy uwagę, że rozmaite prawa mniejszości, które są kluczowymi elementami demokracji liberalnej, mają na celu właśnie to, aby uniemożliwić silniejszym grupom zdominowanie procesu wspólnego sprawowania władzy przez ogół obywatelek i obywateli. Bo z mniejszościami i większościami nie chodzi o liczby, ale właśnie o zasoby dające fory w dostępie do władzy. Mężczyźni są grupą uprzywilejowaną pod tym względem, chociaż kobiet wcale nie jest mniej. Podobnie też jeśli różnego rodzaju elity wykorzystują swoją pozycję do narzucania innym swojej woli, nie różni się to absolutnie niczym od sprzecznej z zasadami demokracji liberalnej sytuacji, gdy dominująca religia lub narodowość odbiera głos grupom mniejszościowym.

Przywileje są po prostu sprzeczne z demokracją, dlatego jeśli KOD naprawdę chciałby jej bronić, musiałby walczyć z każdą sytuacją, w której pewne osoby czy grupy roszczą sobie prawo do bycia lepszymi niż inni – całościowo i w ogóle, nie tylko w jakiejś konkretnej kwestii. I podkreślmy raz jeszcze, że walka z tak rozumianą elitarnością nie oznacza bynajmniej odrzucenia zasady, że dobre decyzje muszą być oparte na rzetelnej wiedzy. Wręcz przeciwnie: to właśnie posiadanie pozycji elity ucisza głosy mądrych ludzi spoza wąskiego kręgu, a ją samą wyjmuje spod krytycyzmu będącego podstawą racjonalności. Dlatego przywalając chamowi z mezona Krzysztof Łoziński przemianował de facto swoją organizację na Komitet Obrony Oligarchii.