wtorek, 12 maja 2020

Nie szczuj i nie daj się szczuć! Czyli jak znieść klasę średnią




Jakiś czas temu szeroki oddźwięk zyskało przemówienie Mariana Turskiego, który w rocznicę wyzwolenia Auschwitz wezwał nas, byśmy nie byli obojętni, kiedy mniejszościom odbierane są prawa. Nawet pozornie nieznaczące wykluczenia mogą prowadzić do nakręcającej się spirali odczłowieczania, a następnie przemocy, także tak skrajnej, jaka miała miejsce podczas Zagłady.

Słowa Turskiego wybrzmiały niezwykle silnie, myślę jednak, że podane przez niego jedenaste przykazanie jest niewystarczające. Po pierwsze, gdy patrzymy na tłumy wiwatujące na hitlerowskich wiecach, obojętność nie jest akurat tym określeniem, które przychodziłoby nam na myśl. Owszem, nie wszyscy łykali nazistowskie szczucie, ale sprzeciwienie się takiemu zbiorowemu szałowi jest niezwykle trudne i główną przyczyną braku reakcji był prawdopodobnie znacznie częściej lęk niż obojętność. Dlatego aby zapobiec powtarzaniu się najgorszych kart historii, musimy zachować szczególną czujność w sytuacjach, gdy ktoś próbuje nas szczuć na jakichś innych insynuując, że zagrażają naszej wspólnocie lub są odpowiedzialni za wszelkie nawiedzające nas nieszczęścia.

Po drugie, Turski mówił o mniejszościach, ale we współczesnym świecie powszechne jest też szczucie na większość. Nie, oczywiście nie chodzi mi o rzekome krzywdy tych, którzy czują, że ich przywilej kruszy się, gdy dyskryminowani walczą o swoje prawa, i dlatego próbują sami ustawić się w ich roli. Biali, heteroseksualni mężczyźni jako najwięksi przegrani historii, katolicy dyskryminowani w Polsce itd. To oczywiście bzdury, jednak mówiąc o opresji często zapomina się o pewnym jej typie, w którym to większość jest ofiarą mniejszości: kapitalistycznych elit finansowych.

Wyzysk rzadko bywa ujmowany jako zjawisko podobne do dyskryminacji ze względu na płeć, rasę czy orientację seksualną, ponieważ uznaje się, że w przeciwieństwie do odmiennego traktowania na podstawie cech, na które nie mamy wpływu, rynek całkowicie merytokratycznie nagradza ciężką pracę i zaradność. Jeśli ktosia ma gorzej, ponieważ urodziła się kobietą lub ma ciemniejszy kolor skóry, to jest to niesprawiedliwe, ale jak się nie chciało uczyć albo wcześnie wstawać, to czego się spodziewała? I chociaż wielokrotnie wykazywano, że w kapitalizmie sukces zależy znacznie bardziej od wyjściowej pozycji jednostki, niż od jej osobistych talentów czy wytrwałości, przekonanie, że biedni są sami sobie winni, wciąż jest powszechne. A wierzymy w to tak uparcie właśnie dlatego, że kapitalizm wytwarza symboliczne systemy szczucia na tych, którzy są w nim wyzyskiwani, zaś wynikające stąd odczłowieczenie uzasadnia następnie ów wyzysk.

Dokładnie tak samo działa rasizm i seksizm. Wbrew pozorom stereotypy nie są wyłącznie błędem poznawczym, nieuprawnionym uogólnianiem i upraszczaniem. Bardzo często są narzędziem władzy, która definiuje zdominowanych tak, by umożliwić i usprawiedliwić ich opresję. Jeśli ktoś ma łatkę Innego, to musi też istnieć ktoś, komu przysługuje przywilej bycia „normalnym” Tym Samym. Gdyby nie było uprzednich dysproporcji władzy, inność byłaby wzajemna: my byśmy byli inni dla nich, oni zaś dla nas. I gdyby w takiej sytuacji wykształciły się jakieś stereotypy, byłyby one relatywnie nieszkodliwe. Jeśli uważamy, że ci z drugiej strony rzeki, z innej wsi czy innego państwa robią pewne rzeczy w pokręcony sposób, ale przy tym wiemy doskonale, że nasze zwyczaje z ich perspektywy są równie dziwaczne, to nie stajemy się w ten sposób „normą”, do której trzeba wszystkich przykroić.

Jeśli jednak chcemy nad nimi panować, odebrać im ich ziemię i zmusić do pracy dla nas, to potrzebujemy uzasadnić to ich gorszością – najlepiej biologicznie wrodzoną. Jak wiadomo, kolonizowane ludy były dzikie i barbarzyńskie, dlatego trzeba było zawieźć im cywilizację. Z kolei przypięcie pewnym ludziom łatki leniwych wspaniale uzasadnia zmuszanie ich do niewolniczej pracy. Zwróćmy uwagę, że na cudze lenistwo zawsze najbardziej narzekają wyzyskiwacze. Robili to amerykańscy właściciele niewolników i cecha ta wciąż stereotypowo przypisywana jest Afroamerykanom. Ale dokładnie tak samo polska szlachta już w XV wieku narzekała, że leniwi chłopi „gdy dzień panu robić mają, częstokroć odpoczywają.” Nic się od tego czasu nie zmieniło i wciąż za najbardziej pracowitych uważają się ci, którzy w pocie czoła zaganiają do pracy innych.

Analogiczną funkcję usprawiedliwiania i podtrzymywania władzy spełniają kulturowe definicje kobiecości. Aby zamknąć kobiety w domach uzależniając je ekonomicznie od mężczyzn, trzeba było im wmówić, że są „z natury” opiekuńcze, bez macierzyństwa nie osiągną szczęścia w życiu, a niezależność finansowa pozbawia je kobiecości. Jeśli „kobieca kobieta” nie może być silna fizycznie, ułatwia to mężczyznom stosowanie przemocy. Natomiast twierdzenia, że kobiety obdarzone są wrodzonym wstydem, który sprawia, że zawsze mówią „nie”, gdy myślą „tak”, usprawiedliwiają przemoc seksualną.

Wśród różnego rodzaju wielokrotnie opisywanych izmów i fobii rzadko wspomina się o klasizmie. Gdy piszę to słowo, edytor tekstu podkreśla mi je na czerwono, w publicznym dyskursie również dla mało kogo brzmi ono znajomo. Ba! Jak wykazywałam kilka miesięcy temu, klasizmu nie są w stanie dostrzec nawet socjologowie, którym z ich własnych badań wychodzi, że jest on główną przyczyną podziałów w polskim społeczeństwie.

Ze wszystkich rodzajów uprzedzeń to klasizm w najbardziej oczywisty sposób wiąże się z wyzyskiem, a zwrócenie uwagi na to, że mamy tu do czynienia także z przemocą symboliczną pozwala przełamać obecne w lewicowym dyskursie pęknięcie na lewicę kulturową oraz ekonomiczną. Jeśli przemoc ekonomiczna oraz symboliczna wzajemnie się wspierają, to nie ma sensu oddzielać problematyki dyskryminacji osób naznaczanych jako inne od walki o państwo, w którym każdy ma prawo do zaspokojenia podstawowych potrzeb materialnych. Konflikty między różnego rodzaju postulatami okazują się wtedy po prostu wynikiem uprzedzeń: klasizmu niektórych feministek lub aktywistów walczących o prawa osób nieheteroseksualnych, albo też z drugiej strony: seksizmu, homofobii lub rasizmu wyzyskiwanych. Jak wiadomo, „dziel i rządź” to stara zasada opresyjnych reżimów i współczesny kapitalistyczny, rasistowski patriarchat nie jest tu wyjątkiem.

Czy jednak naprawdę w przypadku uprzedzeń klasowych można mówić o podobnej dehumanizacji, jaka była udziałem Żydów podczas Zagłady? Jak najbardziej. Wyszydzanie „Sebiksów i Karyn” nie różni się niczym od narastającej dyskryminacji i szczucia w Trzeciej Rzeszy, jakie opisywał w swoim przemówieniu Turski. Jednym z bardziej uderzających przykładów dehumanizacji biednych jest niedawny „wynalazek” pewnego brytyjskiego multimilionera i pro-Brexitowego polityka. Zaproponował on, by bezdomni do spania wykorzystywali kosze na śmieci demonstrując, w jaki sposób można je połączyć w pewnego rodzaju plastikowy „śpiwór” i całkiem serio przekonując, że to wspaniałe rozwiązanie problemu bezdomności. Za kogo trzeba uważać ludzi, żeby proponować im spanie w koszu na śmieci? Jak bardzo nisko trzeba ustawić próg ich potrzeb, by uznać, że mogliby chcieć się zamknąć w twardej, ciasnej kapsule, w której nie ma czym oddychać i z której w razie niebezpieczeństwa trudno byłoby uciec?

Klasizm nie różni się co do zasady od innych uprzedzeń i podobnie jak one definiuje podporządkowanych tak, by usprawiedliwiać istniejące relacje władzy. Aby dokładniej zbadać, na czym on polega, musimy zastanowić się, jak współcześnie przejawia się dominacja klasowa. Od czasu gdy Marks podjął analizę społeczeństwa w terminach klas, wiele się w tej materii zmieniło i obecnie samo zakreślenie ich granic jest trudne. Gdyby brać pod uwagę wyłącznie stopień zamożności, okazałoby się, że wykwalifikowanego, dobrze zarabiającego robotnika trzeba by zaliczyć do klasy średniej, zaś nauczycielkę, biedującego doktoranta lub pracownicę kultury – do ludowej. Posiadacza drobnego pakietu akcji albo małej firmy trudno nazwać kapitalistą, a zarabiający krocie dyrektor może formalnie być pracownikiem najemnym tak samo jak jego podwładni. Istotnym czynnikiem określającym pozycję klasową jest z pewnością wykształcenie oraz rodzaj wykonywanej pracy: ta fizyczna zdecydowanie nie dorasta do średnioklasowych aspiracji. Kluczowy jest też kapitał kulturowy, dzięki któremu nasze opinie mają szanse być poważnie potraktowane. Jeśli nosisz dresy albo masz stanowczo za bardzo blond włosy, możesz mieć z tym problem. Jeśli nie umiesz mówić pełnymi, okrągłymi zdaniami, zaczepiona na ulicy przez osobę z mikrofonem będziesz co najwyżej robić za pocieszny „folklor” w programie.

Skoro pozycję klasową wyznacza wiele czynników, które nie muszą występować razem, to nic dziwnego, że trudno jednoznacznie podzielić społeczeństwo na rozłączne klasy. Podobnie też władza klasowa, jaką niektórzy posiadają nad innymi, ma wiele aspektów. W teorii Marksa władzę dawało posiadanie środków produkcji umożliwiające wyzyskiwanie innych, natomiast ich brak pociągał za sobą konieczność sprzedawania swojej pracy. Jeśli przyjrzymy się bliżej dwudziestowiecznemu kapitalizmowi, w którym między kapitalistów a robotników wchodzi klasa menedżerska, jako jedna z głównych relacji władzy klasowej rysuje się władza rozkazywania, nadzorowania i pouczania.

To klasa średnia określa ponadto, jakie kody kulturowe są uznawane za właściwe. Tak zwane „kulturalne zachowanie” nie jest przecież wyłącznie kwestią etyki i nie chodzi tam tylko o to, by nie krzywdzić innych. Idea ta służy przede wszystkim do dyscyplinowania i naznaczania osób, które w trakcie socjalizacji nabyły odmiennych nawyków. Na przykład głośny i bezpośredni sposób mówienia nie jest obiektywnie lepszy ani gorszy od komunikacji, w której „kulturalnie” unika się okazywania zbyt gwałtownych emocji i raczej sugeruje się przyciszonym tonem, niż wali prosto z mostu. Dominacja klasy średniej rozciąga się także na wszelkie inne kwestie estetyczne, gdyż to ona ma władzę definiowania, co jest w dobrym guście, a co „prostacko” niekulturalne. W ten sposób obciach staje się narzędziem władzy politycznej.

Wykształcenie klasy średniej sprawia, że praktycznie w niepodzielny sposób dominuje ona w mediach i kulturze. Jej perspektywa przyjmowana jest domyślnie, wymazując wszystkie inne. Mówiąc słowami Marksa i Engelsa: jej myśli są myślami panującymi. Na potrzebach klasy średniej skupiają się komentatorzy, co przychodzi im naturalnie, ponieważ sami z niej pochodzą. Jej dobrobyt uznawany jest za warunek konieczny demokracji, a niektórzy publicyści w poszukiwaniu „ludu”, jaki reprezentować ma lewica, prędzej wymyślą sobie średnioklasowy „lud koderski,” niż dostrzegą potrzeby „ludu ludowego”, który nie mieści się w kulturowej „normie” społecznej. To zaś oczywiście w bezpośredni sposób przekłada się na finanse: jeśli jakieś rozwiązanie prawne może zagrozić portfelom klasy średniej, media zgodnie biją na alarm. Jeśli natomiast efektem będzie pogorszenie sytuacji klas ludowych? Cóż, dziejowa konieczność, trzeba zaciskać pasa, a nie roszczeniowo protestować! Bez dyplomu na godne życie nie ma co liczyć.

Ale głównym składnikiem ideologii, jaką klasa średnia narzuca współczesnym społeczeństwom, jest oczywiście indywidualizm oraz wiara w to, że aby osiągnąć sukces, wystarczy się przyłożyć. Teza ta jest nie do obalenia, ponieważ podobnie jak w kalwińskiej doktrynie, która stała się podstawą kapitalistycznej etyki pracy, to sukces oznacza, że włożony wysiłek był wystarczający, porażka dowodzi natomiast, że po prostu się nie postaraliśmy. Zarówno dobrobyt jak i bieda mają być bezpośrednim odbiciem zasług, dlatego wszelkie interwencje naruszające ten przyrodzony, wręcz boski, porządek, są niedopuszczalne, a domaganie się ich to nieracjonalna i nieodpowiedzialna roszczeniowość.

Fakt, że klasa średnia jest apostołką kapitalizmu, nie powinien oczywiście dziwić, gdyż to dzięki niemu przecież powstała. To handel i przemysł dały początek burżuazji, która w przeciwieństwie do szlachty nie dziedziczyła majątków, lecz wypracowywała je za pomocą własnych zdolności. A mogła to zrobić – w przeciwieństwie do klas niższych, którym pozostało zasuwanie na majątki możnych – właśnie dlatego, że rozwój globalnego handlu oraz industrializacja dały jej uprzywilejowaną pozycję w owym wyścigu zaradnych. Klasa średnia jest zatem zarówno dzieckiem kapitalizmu, jak i jego kołem napędowym.

Ideologia uznająca materialne powodzenie za obiektywną miarę włożonej pracy, a bogactwo za dowód, że była ona tytaniczna, została jednak natychmiast wykorzystana przez najsilniejszych. Zarówno tych, których pozycja wywodziła się z dawnych feudalnych hierarchii, jak i przez nową, kapitalistyczną arystokrację opartą na dziedziczonych finansowych imperiach. Na użytek walki z państwem, które miałoby je adekwatnie opodatkowywać, najbogatsi posługują się średnioklasowymi uzasadnieniami i bez mrugnięcia okiem twierdzą, że prezes po prostu pracuje tysiąc razy wydajniej od szeregowego pracownika. We własnym gronie jednak zgodnie ze starą arystokratyczną doktryną uznają, że to po prostu błękitna krew, czyli mówiąc współczesnym językiem: lepsze geny. W ten sposób klasa średnia sama kręci bicz na siebie, gdyż to jej ideologia umożliwia najbogatszym wyzyskiwanie średniaków, którzy jednak znajdują pociechę w tym, że sami mogą dawać wycisk stojącym niżej w hierarchii, bezwzględnie potępiając ich roszczeniowość. Nic to, że sami nie przeżyliby bez interwencji państwa hamującego przemoc wielkiego kapitału.

Jaki zatem obraz klas ludowych wspiera przywileje i władzę klasy średniej? Do lenistwa, które od wieków służy za usprawiedliwienie biedy wyzyskiwanych, dochodzi tutaj kapitalistyczne potępienie dla roszczeniowego domagania się ingerencji w wyroki wolnego rynku i braku indywidualistycznie rozumianej zaradności. Do tego niesubordynacja i bałaganiarstwo, które mają uzasadniać kontrolę, jaką zdyscyplinowana i porządna klasa menedżerów sprawuje nad „fizycznymi.” Niższe wykształcenie klas ludowych, ich „obciachowe” gusta oraz odmienne kody kulturowe, stanowią rację dla ich pouczania i pogardliwego wyśmiewania oraz odebrania im prawa do współtworzenia społecznej rzeczywistości. Chamów i prostaków nie można przecież traktować poważnie! Brzydcy i źle ubrani ludzie nie powinni brukać naszej czystej i nowocześnie lśniącej przestrzeni.

Jak widać, niektóre elementy kampanii szczucia na klasę ludową pokrywają się z tymi stosowanymi wobec Żydów, gdzie również przywoływano zagrożenia kulturowe, a żydowską biedotę naznaczano jako brudną i przenoszącą różnego rodzaju zarazy. Pozostałe elementy się różnią, ale sam mechanizm już nie. Jego działanie możemy zaobserwować w mediach, ale też w codziennych społecznych interakcjach czy na społecznościowych profilach szczujących na roszczeniowych beneficjentów 500+, lokatorów komunalnych lub też na obciachowych Sebixów i Karyny. Oczywiście podstawowa różnica jest tu taka, że klasa średnia nie planuje eksterminacji ludu – nie miałaby wtedy od kogo czuć się lepsza. Celem szczucia jest wyłącznie usprawiedliwienie wyzysku i kontroli, a także odebranie głosu i miejsca w przestrzeni publicznej, które mogłyby umożliwić klasie ludowej obronę i polityczną walkę o ekonomiczną i symboliczną równość.

Próby sformułowania aktualnej definicji klas w oparciu o obiektywne i mierzalne wskaźniki takie jak wysokość zarobków, rodzaj wykonywanej pracy czy wykształcenie jak dotąd nie przyniosły w pełni przekonujących rezultatów. Odmienne kryteria i metody dają rozbieżne wyniki i kwestia ta pozostaje mocno kontrowersyjna. Postawienie w centrum uwagi klasizmu pozwala natomiast ująć klasę średnią jako wytwór ideologii, za pomocą której konstruuje ona własną tożsamość oraz stygmatyzuje klasę ludową, uzasadniając w ten sposób jej wyzysk i niższą pozycję społeczną.

Przyjęta przeze mnie metoda jest analogiczna do współczesnych badań nad rasą. Biologia i antropologia odrzuciły już to pojęcie jako nienaukowe: genetyczne oraz fizyczne różnice między ludźmi nie układają się w jasno odgraniczone grupy, które miałyby odpowiadać rasie białej, czarnej, żółtej czy czerwonej. Rasa jako pojęcie biologiczne nie istnieje, ale rasizm owszem. Dlatego rasę można rozumieć wyłącznie jako twór społeczny, pochodną ideologii mających uzasadniać niewolnictwo i kolonizację, czy też obecnie: wyzysk krajów Globalnego Południa. W podobny sposób proponuję, by uznać klasę średnią za ideologiczny wytwór klasizmu. Taka perspektywa pozwala uwidocznić dominację jako kluczowy element definicji klasy średniej: to ci, którzy są nad klasą niższą i czerpią z tego zarówno symboliczne, jak i ekonomiczne profity.

Jednym z narzędzi władzy ideologicznej jest zadekretowanie, że to my jesteśmy normą. W ten sposób ci, których chcemy dominować, okazują się od normy odstawać, co bardzo wygodnie uzasadnia ich podrzędną pozycję. Jednak chociaż domyślnie człowiek to biały mężczyzna, a kobiety oraz ludzie z innych kultur uznawani są za niedorastających do „ogólnoludzkiego” wzorca, to jednocześnie kultywuje się ich inność: owe „piękne różnice”, które mają usprawiedliwiać istniejące hierarchie. Natomiast zagarnięcie sfery publicznej, mediów i kultury przez klasę średnią jest tak doszczętne, że klasa ludowa zostaje z nich praktycznie całkowicie wymazana, a zaistnieć może co najwyżej jako karykaturalny obiekt pogardy i strofowania.

I to właśnie owa „normalność” klasy średniej ogromnie utrudnia klasową analizę współczesnych społeczeństw. To dlatego tak łatwo ulec złudzeniu, że dawne podziały klasowe uległy zamazaniu i teraz wszyscy już jesteśmy klasą średnią. Że różnice w zarobkach to nie rezultat klasowego rozwarstwienia czy wyzysku, lecz po prostu efekt w pełni obiektywnych wycen wolnego rynku. Jeśli klasa średnia to norma, to ci, którzy do niej nie należą, powinni się po prostu wstydzić, że do normy nie dorośli. Gdyby tylko nie byli tacy niezaradni, leniwi, niewykształceni i niekulturalni, mogliby żyć normalnie.

Gdyby bycie klasą średnią miało oznaczać wyłącznie zarobki umożliwiające godne życie, to owszem, wszyscy moglibyśmy do niej należeć. Państwo ma ekonomiczne narzędzia, takie jak progresywne podatki albo coraz częściej dyskutowany dochód podstawowy, by zapewnić wszystkim obywatelkom i obywatelom środki nie tylko na mieszkanie, jedzenie, leki i ubrania, lecz także na aktywny udział w kulturze oraz niewygórowane cenowo wakacje.

Podwyższenie ogólnego standardu życia oraz odpowiednia reforma systemu edukacji mogłyby też upowszechnić średnioklasowość rozumianą jako wykształcenie. Trzeba by zadbać, by szkoły w małych miejscowościach miały równie wysoki poziom co w wielkich miastach, ale też podważyć dominację uniwersyteckiego modelu wykształcenia. Nie każdy ma czas i chęci, by przez kilka lat intensywnej pracy zdobywać specjalistyczną wiedzę, jednak większość ludzi chce rozumieć otaczających ich świat i państwo powinno dostarczać im do tego narzędzi. Mogłoby się to odbywać za pomocą różnego rodzaju kursów omawiających ważne kwestie społeczno-kulturowe (na przykład, czym jest gender) oraz naukowe (wpływ człowieka na klimat). W tym celu trzeba by na pewno skrócić czas pracy, by dało się poświęcić kilka godzin tygodniowo na zdobywanie wiedzy, ale też opracować inkluzywne sposoby jej przekazywania oraz prowadzenia dyskusji.

Takie działania podważyłyby jednak kluczowy atrybut klasy średniej: jej wyższość w stosunku do „plebsu”. A o tyle, o ile tożsamość klasy średniej oparta jest na dominacji, z pewnością nie da się jej upowszechnić: nie możemy wszyscy być lepsi od innych. Pouczający potrzebują pouczanych, nadzorujący nadzorowanych. Nie możemy też wszyscy pracować umysłowo, ponieważ bez różnego rodzaju prac fizycznych, których nie da się zautomatyzować, społeczeństwo po prostu nie mogłoby funkcjonować.

Nie do utrzymania są także inne elementy średnioklasowej ideologii. Nie moglibyśmy wszyscy być indywidualistycznymi kowalami własnego losu, ponieważ, jak pisałam niedawno, autonomia jest iluzją, która może być utrzymywana jedynie czyimś kosztem. Człowiek jest słabym zwierzęciem stadnym, które nie przetrwa bez opieki i społecznego wsparcia. Na sukces zdobywców świata pracują zatem osoby wykonujące niezbędne prace reprodukcyjne. Podobnie też iluzja niezależności „zaradnych” przedsiębiorców opiera się na dostępności taniej siły roboczej, której mogą dowolnie dyktować warunki, bo „na twoje miejsce czeka dziesięciu chętnych.”

Wszystko, co wytwarzamy we współczesnych złożonych ekonomicznie społeczeństwach, jest tak naprawdę efektem wspólnej pracy, a to, że niektórym udaje się zagarnąć większą część jej owoców, nie jest kwestią ich zasług, lecz dominującej pozycji w systemie władzy. Dlatego twierdzenie, że bogactwo i sukces są wiernym odzwierciedleniem indywidualnego wysiłku, jest fałszem umożliwiającym silniejszym wyzyskiwanie słabszych. Bez czerpania zysków z cudzej pracy nie ma kapitalizmu, dlatego ta część ideologii klasy średniej również nie może zostać zuniwersalizowana: wyzyskiwacze nie istnieją bez wyzyskiwanych.

Ze względu na swoje wykształcenie klasa średnia postrzegana jest często jako dźwignia postępu: nie tylko intelektualno-produkcyjnego, lecz także moralnego. Wolnorynkowy podział dóbr ma jednak niewiele wspólnego z merytokracją i jest przede wszystkim zasłoną dymną usprawiedliwiającą przemoc tych, którzy w rzekomo egalitarnym wyścigu mają fory. Zatem jako dziecko i rzeczniczka kapitalizmu klasa średnia absolutnie nie może być apostołką równości ani wolności – bo z pewnością nie jest nią posiadanie wyboru, czy zasuwać za miskę ryżu, czy może umrzeć z głodu.

Fundamentalne dla ideologii klasy średniej przekonanie, że sukces i bogactwo są świadectwem zasług, uniemożliwia również walkę z innymi nierównościami. Owszem, otwarta dyskryminacja jest w merytokracji nieakceptowalna. Jednak gdy już „nikt niczego ci nie zabrania”, to jesteś sama sobie winna, jeśli nie osiągasz takich samych wyników jak uprzywilejowani. Na gruncie indywidualizmu nie da się dostrzec strukturalnych barier lub zawoalowanych uprzedzeń, które blokują możliwości rozwoju znacznie silniej niż wyrażana wprost niechęć.

Dla klasy średniej tolerancja dla inności jest kwestią dobrego wychowania. Pewnych rzeczy po prostu nie wypada mówić, ale nie idźmy w ekstrema! To nie może przecież oznaczać, że nasza dominująca pozycja zostanie nam odebrana! Jak daleko może się posunąć postępowość klasy średniej, pokazuje tekst Jakuba Chabika, który narzeka na „pakietowanie” lewicowych wartości z „rewolucją obyczajową”: „O ile postulaty dostępnej antykoncepcji, dostępności i refundowania in vitro oraz edukacji seksualnej wydają się akceptowane przez większość Polaków, o tyle temat adopcji dzieci przez pary homoseksualne, ewentualnej liberalizacji ustawy antyaborcyjnej lub wycofania religii ze szkół – niekoniecznie.” „Polacy nie patrzyliby przychylnie na muzułmanów jako sąsiadów i uważają chrześcijaństwo za część swojej tożsamości. […] Serio, można spróbować przebudować państwo bez kompletnej inżynierii dusz.”

Zatem klasa średnia jako formacja ideologiczna nie może być motorem postępowej zmiany społecznej. Nawet więcej: o tyle, o ile jej podstawą jest dominacja nad klasą ludową, jej istnienie jest zwyczajnie sprzeczne ze społeczną równością. Jeśli zawłaszcza ona sferę publiczną wykluczając z niej inne perspektywy i zatruwając ją szkodliwymi ideologiami pełnej autonomii oraz merytokracji ślepej na społeczne uwarunkowania, to znaczy, że w walce o równość klasa średnia po prostu musi zostać zniesiona.

Kto jednak miałby to zrobić? Podważenie przezroczystej „normalności” klasy średniej wymaga wykształcenia oraz dostępu do mediów, który został odebrany klasie ludowej przez wieloletnie szczucie na obciachową „patologię.” Jednak jak pisałam wyżej, różne czynniki definiujące klasę średnią nie muszą współwystępować, zatem można posiadać umiejętności niezbędne, by nasz głos był słyszalny, a jednocześnie zdecydowanie nie podzielać klasistowskiej ideologii. Można być wykształconą, ale nie uważać się z tego powodu za lepszy gatunek człowieka. Można dobrze zarabiać, ale nie mieć wątpliwości, że praca fizyczna również powinna być godnie opłacana.

I to właśnie pozwala nam wyjaśnić pozorną sprzeczność ukazywaną przez badania elektoratów. Jak to możliwe, że partie lewicowe wspierają osoby zamożne i wykształcone? Czy nie oznacza to, że tak naprawdę reprezentują one interesy klasy średniej, a nie ludowej? Jeśli przynależność klasową mierzyć wyłącznie za pomocą obiektywnie mierzalnych czynników, można dojść do takiego wniosku. Zostaje on jednak podważony, jeśli przyjmiemy, że tym, co tworzy klasę średnią, jest pewnego rodzaju ideologia.

Skuteczna zmiana społeczna wymaga narzędzi intelektualnych, ale też pewnego luzu w finansach, który sprawia, że nie musimy zużywać całej naszej energii życiowej na walkę o przetrwanie. Aby domagać się równych praw, trzeba czuć, że się nam one należą, a trudno zachować takie przeświadczenie, jeśli od zawsze wmawiano nam, że balansowanie na granicy przeżycia to maksimum tego, czego możemy oczekiwać od życia. Jeśli z oburzeniem naznaczano nas łatką niedojrzałej roszczeniowości, nawet gdy formułowaliśmy najbardziej podstawowe żądania. To właśnie dlatego centrum Warszawy blokują swoimi luksusowymi autami strajkujący przedsiębiorcy, zaś ludzie nieporównanie mocniej dotknięci przez kryzys nie są w stanie upomnieć się o swoje.

Klasistowskiemu szczuciu, na którym opiera się ideologia klasy średniej, muszą zatem sprzeciwić się ci, którzy mają po temu odpowiednie kulturowo-ekonomiczne warunki. To osoby posiadające możliwość zabrania głosu w sferze publicznej muszą walczyć o to, by zrobić w niej miejsce dla „nienormalnych” perspektyw. Jednocześnie jednak musimy pamiętać, że jest to nasz przywilej, a nie świadectwo naszej lepszości. Musimy zachować szczególną czujność, czy sami nie powielamy kolonizatorsko-pouczających sposobów „rozmawiania z ludem” i oddawać głos wykluczanym, gdy będą chcieli go zabrać.

Czy w ten sposób działamy wbrew własnym interesom? Nie, bo nie widzimy naszego interesu w tym, żeby dominować innych. Wręcz przeciwnie: wiemy, że dominacja niszczy także dominujących i dlatego chcemy żyć w społeczeństwie opartym na ekonomicznej równości, w którym jest miejsce na odmienne perspektywy i nikt nie przypisuje sobie pozycji „normy.” Ale przede wszystkim wiemy, jak niebezpieczne jest szczucie i dokąd może prowadzić wypływające z niego odczłowieczanie pewnych grup ludzi.