środa, 6 marca 2019

Mowa nienawiści – mowa przywileju




Zabójstwo prezydenta Adamowicza wstrząsnęło Polską zmuszając nas do zastanowienia się nad destrukcyjnością podziałów politycznych w naszym kraju. Ponieważ prezydent Gdańska często był obiektem ataków medialnych, a w 2017 roku znalazł się wśród samorządowców, którym Młodzież Wszechpolska wystawiła „polityczne akty zgonu”, uznano, że przyczyną tej zbrodni była mowa nienawiści.

Co jednak konkretnie zalicza się do mowy nienawiści i kto ją stosuje? Zamordowany związany był z PO, a ponieważ telewizja publiczna pod rządami Jacka Kurskiego ma niewiele wspólnego z dziennikarską rzetelnością, wiele osób uznało za oczywiste, że to PiS jest tu winny. Jednak obarczenie pewnej grupy ludzi odpowiedzialnością za morderstwo w naturalny sposób prowadzi do wezwań, by się przed nimi bronić – i to zdecydowanie, skoro polała się już krew. W wielu komentarzach pojawił się nastrój osaczenia przez wrogie siły, a w dramatycznej (by nie powiedzieć patetycznej) wypowiedzi Jarosława Kurskiego padło słowo „zamach”.

Czy naznaczenie przeciwników politycznych jako morderczych siewców mowy nienawiści nie staje się samo mową nienawiści? Prezydent Rafał Trzaskowski uznał, że podpada pod nią udostępnienie w mediach społecznościowych grafiki przedstawiającej nóż z twarzą Jarosława Kaczyńskiego zamiast rękojeści i ukarał za to wicedyrektora Muzeum Warszawy Jarosława Trybusia zawieszeniem, a następnie odwołaniem z pełnionego stanowiska. I chociaż można by dyskutować, czy kara za post na prywatnym profilu powinna być aż tak dotkliwa, wydaje się jasne, że mowa nienawiści to perpetuum mobile nakręcane przez polaryzację, z jaką mamy do czynienia w Polsce od czasu zdominowania sceny politycznej przez duopol PO-PiS.

Gdy podano wiadomość o śmierci prezydenta Adamowicza, napisałam na gorąco post dotyczący konsekwencji owej wojny polsko-polskiej oraz jej wcześniejszych ofiar z 2010 roku. Opierając się na informacjach podanych przez portal wp.pl podkreśliłam, że zabójca prezydenta Gdańska miał zdiagnozowaną schizofrenię paranoidalną. Później okazało się dodatkowo, że niedługo przed jego zwolnieniem matka Stefana W. alarmowała policję, że jej syn wykazuje niepokojące objawy sugerujące, że może dokonać aktu przemocy.

Moją intencją w tym poście – i jak sądzę także intencją portalu wp.pl oraz jego anonimowych informatorów – było uspokojenie nakręcającej się paniki, że „oni” nie cofną się przed niczym, a zatem konieczna jest natychmiastowa reakcja, by powstrzymać ich mordercze zapędy. Jednak zarówno mi, jak i innym osobom argumentującym, że nie można tu mówić o mordzie politycznym, gdyż sprawca prawdopodobnie był niepoczytalny, zarzucono stygmatyzację chorych psychicznie. Pojawiły się, często bardzo osobiste, głosy osób zmagających się z chorobą psychiczną, ale także z towarzyszącymi jej stereotypami, z powszechnymi stwierdzeniami typu „X powinien się leczyć” czy „co za wariatkowo”. Takie wyrażenia niewątpliwie utrudniają osobom mającym problemy psychiczne udanie się po pomoc, a także zwykłe, codzienne funkcjonowanie w przesiąkniętym uprzedzeniami społeczeństwie, dlatego nie mam wątpliwości, że powinny zostać wyeliminowane z naszego języka.

Jednak stwierdzenie, że jedna osoba z jakiejś kategorii coś zrobiła, nie oznacza, że wszystkie są takie. Owszem, jeśli istnieje stereotyp łączący daną grupę z przemocą – jak w przypadku muzułmanów – podanie tego typu informacji w mediach może prowadzić do zagrożenia dla całkowicie niewinnych osób należących do tej grupy. Z drugiej strony, jak pokazała sprawa molestowania kobiet w sylwestrową noc 2015/16 w Kolonii, ukrywanie takich faktów jedynie wzbudza publiczne oburzenie, niszczy zaufanie do mediów i wcale nie pomaga dyskryminowanej grupie.

Informacja o chorobie psychicznej jest istotna w sprawach kryminalnych, ponieważ nie bez powodu prawo przewiduje wtedy inne traktowanie oskarżonego. W tym konkretnym przypadku oprócz studzenia atmosfery zagrożenia, podanie do publicznej wiadomości faktu choroby sprawcy umożliwiło także poruszenie kwestii dramatycznego niedofinansowania systemu ochrony zdrowia psychicznego i jego praktycznej niedostępności dla potrzebujących. Owszem, jak wielokrotnie wskazywano, większość chorych nie wykazuje agresywnych tendencji, jednak nie da się zaprzeczyć, że istnieją takie choroby – na przykład schizofrenia paranoidalna – które u niektórych chorych zwiększają zagrożenie wystąpienia przemocy. I takie osoby powinno się izolować nie tylko dlatego, by chronić przed nimi społeczeństwo, ale także by chronić je same przed konsekwencjami czynów dokonanych w stanie zaburzonej świadomości. Gdyby istniało zagrożenie, że zrobię komuś krzywdę, bo będzie mi się wydawało, że dana osoba chce mnie zabić, to nie wiem jak Państwo, ale ja chciałabym, żeby mnie ktoś przed tym powstrzymał.

Włączając się do tej debaty Zarząd Główny Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego wydał oświadczenie, w którym apelował, aby „nie poszukiwać łatwych rozwiązań szoku wzbudzonego tą tragedią w kojarzeniu jej z osobami z zaburzeniami psychicznymi”. I chociaż niewątpliwie błędem jest „sugerowanie, że wyłącznie osoby chore psychicznie mogą dopuścić się aktów przemocy”, jednak nie przypominam sobie takich sugestii w debacie publicznej, a stwierdzenie, że ten konkretny człowiek miał zdiagnozowaną schizofrenię paranoidalną nie jest „utożsamianiem przemocy i zbrodni z zaburzeniami psychicznymi”. Jak podkreślano wielokrotnie, diagnozowanie kogokolwiek na odległość jest nadużyciem. Czym innym jednak jest podanie informacji o diagnozie postawionej przez lekarzy, którzy tego konkretnego pacjenta zbadali. Stwierdzenie Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, że „szerzenie pogardy i nienawiści służy tragicznej motywacji niezależnie od stanu zdrowia psychicznego sprawcy” zostało przez wiele osób odczytane jako wsparte medycznym autorytetem zdementowanie informacji o chorobie Stefana W. Zawarta w nim (celowo lub nie) sugestia była zatem wystawioną na odległość diagnozą!

Czy naprawdę dla osób chorych psychicznie korzystne byłoby, gdyby ich choroba nie była uwzględniana w postępowaniu sądowym? Abby Stein, badaczka analizująca wpływ przemocy doznanej w dzieciństwie na późniejszą skłonność do jej reprodukowania, stwierdza, że według różnych szacunków wśród osadzonych w amerykańskich więzieniach 50-75% stanowią chorzy psychicznie. (Co – uwaga! – nie oznacza, że 50-75% chorych psychicznie popełnia przestępstwa.) Czy takie badania powinniśmy uznać za niedopuszczalne „utożsamianie przemocy i zbrodni z zaburzeniami psychicznymi”, czy może jednak są one niezbędne, aby zapewnić pomoc osobom, które nie potrafią samodzielnie poradzić sobie z przeżytą traumą? Znajomość nieświadomych mechanizmów jej odtwarzania jest konieczna zarówno dla skutecznej resocjalizacji, jak i dla zapobiegania przestępstwom poprzez odpowiednie leczenie ofiar przemocy. Jak pisze Stein: „Spędziwszy kilka lat badając pacjentów na oddziale psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży, widziałam, że wszyscy współczują maltretowanemu dziecku – dopóki kogoś nie ugryzie. Wtedy nagle chcą, by odpowiadało przed sądem dla dorosłych.” Czy zatem sugerując, że choroby psychiczne nie miewają związku ze skłonnością do przemocy Polskie Towarzystwo Psychiatryczne aby na pewno działało na rzecz poprawy sytuacji chorych? I czy etyczne było wykorzystanie eksperckiego statusu do wsparcia jednej ze stron w sporze „szaleniec kontra polityczny morderca napędzany mową nienawiści”?

Widzimy zatem, że w konkretnych przypadkach nie jest łatwo wskazać, kto tak naprawę stosuje szeroko rozumianą mowę nienawiści. Bardzo dużo zależy od kontekstu, w jakim dane słowa zostały wypowiedziane, a także od uniknięcia różnego rodzaju logicznych pułapek. Bywa też tak, że ci, którzy zarzucają innym stosowanie nienawistnego języka, sami go używają – usprawiedliwiając się rzeczywistą lub domniemaną nienawiścią swoich przeciwników. Dokładnie taki mechanizm pokazał raport Centrum Badań nad Uprzedzeniami. Okazało się, że to wyborcy PO żywią wobec wyborców PiS większą niechęć i bardziej ich dehumanizują niż dzieje się to w drugą stronę. Ponadto wyborcy PO częściej są przekonani, że ich oponenci żywią do nich negatywne uczucia oraz odbierają im człowieczeństwo – co stanowi dogodne uzasadnienie ich własnej wrogości. O ile jednak wytłumaczenie negatywnych uczuć osób popierających PiS jest proste dzięki przypiętej im łatce uprzedzonych i pełnych nienawiści, to sporą zagwozdką dla publicystów okazało się wskazanie powodów niechęci żywionej przez wyborców PO uważających się za światowych i tolerancyjnych. Jak postaram się pokazać niżej, do wyjaśnienia tego faktu przyda się nam pojęcie mowy przywileju.

Mowa nienawiści jest jedynie powierzchownym epifenomenem różnego rodzaju konfliktów społecznych, uprzedzeń oraz relacji władzy i zdarza się, że znacznie bardziej destrukcyjne są wypowiedzi nienagannie uprzejme, czy wręcz udające troskę. Przykładem jest zjawisko określane jako „mansplaining”, tłumaczone na polski jako „męsplikacja” lub „panjaśnienie”, o którym pisałam w poprzednim wpisie. Rebecca Solnit, która pierwsza nazwała ten rodzaj werbalnej przemocy, posłużyła się opisem sytuacji, w której poznany na przyjęciu mężczyzna tłumaczył jej, o czym jest jej własna książka. Wprawdzie autorka podkreśla, że chodzi jej o wszelkie przypadki, gdy kobietom odbiera się głos, podważa ich świadectwa czy umniejsza kwalifikacje, jednak przedstawiona przez nią historia oraz tytuł książki „Mężczyźni objaśniają mi świat” postawiły w centrum uwagi właśnie ową teoretycznie życzliwą czynność wyjaśniania, która w pewnych okolicznościach zamienia się w zawoalowaną agresję „sprowadzającą do parteru” kobiety, których zbyt duża wiedza kłóci się z ich „naturalnie” podporządkowaną pozycją społeczną.

Konkretne przykłady ukierunkowują nasze myślenie i kształtują to, jak rozumiemy dane zjawisko. Dlatego w niniejszym tekście chciałabym przedstawić trzy historie pokazujące, w jaki sposób dochodzi do odbierania pewnym ludziom głosu, unieważniania ich świadectw i niszczenia w nich poczucia, że w ogóle są w stanie cokolwiek wiedzieć. Ponieważ opisane przez Solnit wyjaśnianie danej osobie tego, co wie lepiej od nas, nie jest jedynym przejawem tego typu przemocy, proponuję nazwać to zjawisko „mową przywileju”. W przeciwieństwie do słowa „mansplaining” oraz jego polskich odpowiedników, które akcentują tylko jeden rodzaj dominacji oparty na płci, umożliwi nam to ujęcie także innych jej płaszczyzn.

Twoje doświadczenie jest logicznie niemożliwe

Na studiach magisterskich interesowałam się logiką i dwukrotnie wzięłam udział w letnich obozach logicznych organizowanych przez Uniwersytet Warszawski. Po zajęciach, które zajmowały nam większość dnia, wieczorami grywaliśmy w siatkówkę. Jednak dla żeńskiej części grupy gra nie była szczególnie przyjemna, ponieważ naszym kolegom bardzo zależało na tym, żeby wygrać, a nie po prostu sobie pograć. Żadna z nas nie była świetna w tym sporcie, więc koledzy starali się odbierać piłkę, także jeśli leciała na którąś z nas. Chcąc uniknąć ich niezadowolenia na nasze ewentualne kiksy – oraz zwyczajnie uchronić się przed fizycznym zderzeniem – usuwałyśmy się na bok. W rezultacie gra sprowadzała się dla nas do przechodzenia z pozycji na pozycję i okazjonalnego serwowania.

Pewnego dnia rozmawiając o naszej frustracji uznałyśmy, że w takim razie nie będziemy z nimi więcej grać – już lepiej iść na spacer po bardzo ładnej okolicy. Z jakichś przyczyn kolegom jednak zależało na naszej biernej obecności na boisku i spytali się o powody naszej decyzji. Jeden z nich był szczególnie dociekliwy oraz niezadowolony z naszej buntowniczej absencji. Gdy wywiązała się dosyć nieprzyjemna wymiana zdań, moje koleżanki taktycznie się wycofały, ja zaś zostałam sam na sam z kolegą, który wprawdzie jest ode mnie kilka lat młodszy, ale za to chyba z półtorej głowy wyższy, więc mówienie do mnie z góry przyszło mu całkowicie naturalnie. I z tejże wysokości wytłumaczył mi, że siatkówka to sport zespołowy, a zatem z definicji niemożliwe jest wykluczanie części drużyny. Po prostu.

Co odpowiadasz, gdy ktoś ci mówi, że twoje doświadczenie jest logicznie niemożliwe? Śmiejesz się mu w twarz? Tak by zrobił uprzywilejowany mężczyzna. Dlatego wielu z nich, gdy się im opowiada tego typu historie, rozpoczyna serię wyjaśnień, co powinnaś była zrobić, a jeśli tego nie zrobiłaś, to jesteś sama sobie winna. Jednakże osobom nie należącym do uprzywilejowanych grup od dziecka wmawia się, że ich perspektywa się nie liczy, a inni wiedzą lepiej. Przywilej oznacza właśnie to, że hierarchie określające, kto wie lepiej od kogo, są wszystkim doskonale znane – zarówno tym, co na dole, jak i tym, co na górze. Mężczyzna wie, że ma rację w sporze z kobietą i właśnie dlatego może jej pouczającym, protekcjonalnym tonem prawić kompletne bzdury i powołując się na logikę wygłaszać logicznie niedorzeczne twierdzenia. Ponieważ rację ma z definicji (!), może powiedzieć dokładnie cokolwiek. Gdyby zwracał się do osoby, wobec której nie miałby takiego przywileju, która autentycznie mogłaby roześmiać mu się w twarz, musiałby się zastanowić nad tym, co mówi – i właśnie dlatego nie użyłby tak bezczelnie bezsensownego „argumentu”. Ja jednak nie byłam w stanie się roześmiać, lecz po udaniu się do pokoju popłakałam się z poczucia bezsilności.

Nie widzisz tego, co widzisz. Nie słyszysz tego, co słyszysz

Z przywileju nie korzystają wyłącznie osoby z grup dominujących. Czasami będący na dole społecznych hierarchii próbują uzyskać w nim swój udział traktując innych dyskryminowanych w tak samo przemocowy sposób, jak robią to uprzywilejowani. Kobieta pouczająca inną kobietę i dewaluująca jej kompetencje, może dzięki temu poczuć się równie „mądra” jak mężczyzna. Musi jednak odpowiednio wybrać cel ataku: nie może to być osoba zbyt silna, ani też towarzysko ustosunkowana, bo ktoś mógłby się o nią upomnieć. Jeśli jednak uzna, że ma do czynienia z outsiderką, która dodatkowo podważa społeczne hierarchie, bo na przykład śmie wygłaszać zdecydowane i niepopularne opinie, to cel jest idealny. Nie tylko nikt nie zareaguje na tego typu agresję, lecz wiele osób szczerze się ucieszy, że bezczelnej uzurpatorce pokazano, gdzie jej miejsce.

Kolejna historia, którą chcę opisać, wydarzyła się po publikacji na moim profilu wspomnianego wyżej posta dotyczącego zabójstwa prezydenta Adamowicza. Gdy udostępnił go mój znajomy, nieznana mi kobieta napisała w komentarzu: „Bardzo dużo stwierdzeń skonstruowanych na powierzchownych informacjach i czyichś interpretacjach... 'niewątpliwie człowiekiem chorym psychicznie', ‘cel został wybrany przypadkowo', 'nienawidził PO', 'tam był torturowany'... a skąd ta Pani to wie? bo zakładam, że nawet prokuratura nie zdążyła się tego jeszcze dowiedzieć w tak krótkim czasie...”

Uderzyła mnie głupota tej wypowiedzi pozująca na krytyczne wyrafinowanie – uzasadnienia dla moich podobno bezpodstawnych tez były przecież oczywiste. Dlatego pomimo pogardliwego i upupiającego tonu komentarza postanowiłam odpowiedzieć. Podałam źródło informacji o chorobie psychicznej, napisałam także, że Stefan W. publicznie mówił, że nienawidzi polityków PO oraz że był torturowany w więzieniu – i co do pierwszego twierdzenia nie ma powodu wątpić w jego słowa, drugie zaś jest bardzo prawdopodobne biorąc pod uwagę więzienne realia oraz częste przypadki nadużywania władzy przez policję.

Gdyby mężczyzna napisał owej pani, że uczonym tonem podważa dobrze uzasadnione tezy, komentatorka poczułaby się zawstydzona, że wykazano jej głupotę. Ponieważ jednak dyskutowała z kobietą, moje argumenty – nawet najbardziej jasne, proste i oczywiste – z definicji nie mogły być trafne. Dlatego postanowiła odpowiedzieć następująco: „Pani Małgorzato wstawiłam swój komentarz ponieważ używa Pani stwierdzeń opartych na domysłach czyichś lub swoich gdybaniach a nie na faktach. Tego typu wypowiedzi łatwo przyjmują ludzie, którzy mają tendencję do bycia za stwierdzeniami, które są im emocjonalnie bliskie a niekoniecznie mają coś wspólnego z prawdą. Obecna sytuacja, jak i im podobne, jest bardzo trudna. Prosiłabym jednak nad zastanowieniem się do czego mogą prowadzić wypowiedzi tego typu jak ww. Pani wypowiedź, która nie opiera się na faktach.” (pisownia oryginalna)

Co można powiedzieć komuś, kto podważa twoje twierdzenie oparte na tym, co wszyscy słyszeli, a gdy przytaczasz ten oczywisty fakt, powtarza uparcie, że nie opierasz się na faktach? Co można powiedzieć komuś, kto twierdzi, że nie słyszałaś tego, co słyszałaś? I do tego jeszcze z powalającą protekcjonalnością „diagnozuje” twoje emocjonalne przywiązanie do nieprawdziwych stwierdzeń oraz poucza, żebyś zastanowiła się nad powagą sytuacji? Tę historię od poprzedniej dzieli kilkanaście lat, więc byłam w stanie odpowiedzieć agresorce wykazując, że to ona kompletnie ignoruje fakty, a do tego stosuje argumenty ad personam – i to do tego podane w obrzydliwie protekcjonalnym sosie.

Konsekwencje tego typu ataków są znacznie bardziej dotkliwe niż gdyby spotkał mnie stek wyzwisk. Wmawianie komuś z pozycji władzy (nawet jeśli to jedynie pożyczony symboliczny fallus), że nie ma prawa ufać swoim zmysłom i swojemu rozumowi, to okrutna przemoc psychiczna. Jeśli ma ona miejsce w bliskiej relacji, ten typ manipulacji określa się słowem gaslighting, a skutkiem może być nawet wpędzenie ofiary w chorobę psychiczną. Na szczęście pani komentatorka nie miała możliwości stałego, codziennego powtarzania wobec mnie tego rodzaju ataków, ale i tak odbiło się to na mnie, dokładając się do niezliczonej liczby podobnych sytuacji z przeszłości.

Prosta mowa nienawiści nie udaje dobrych intencji, dlatego w takim przypadku kulturalni i wykształceni dyskutanci okazaliby swoje oburzenie i zniesmaczenie, a agresywna osoba sama by się w ten sposób ośmieszyła. W opisanej sytuacji oczywiście nie zareagował nikt. Ponieważ właściciel profilu identyfikuje się jako feminista, napisałam do niego, że chyba jednak nie powinien pozwalać na tego rodzaju przemoc na swojej ścianie. W rezultacie delikatnie zwrócił uwagę komentatorce: „rozumiem zdrowy krytycyzm wobec informacji/opinii pojawiających się na czyimś wallu (i jestem absolutnie za), ale starajmy się nie diagnozować motywacji innych ludzi, naprawdę to nie pomaga w dyskusji”. Zdrowy krytycyzm. Serio. Poza tym zaznaczył, że jeśli komentatorka zarzuca mi mijanie się z faktami, powinna to uzasadnić – tak jakby fakty nie były tutaj oczywiste. Owszem, taka reakcja podparta autorytetem wypływającym z męskiego przywileju jest nie do pogardzenia, gdy się jest szykanowaną kobietą. Ale nazwanie przemocy przemocą jest konieczne, aby walka z nią była możliwa, a także by tu i teraz wesprzeć dotknięte nią osoby. Póki co pokrzywdzone o wsparciu mogą tylko pomarzyć, a agresywne komentatorki mogą dalej praktykować swój „zdrowy krytycyzm” – muszą jedynie ostrożniej wybierać obiekty swoich ataków.

Nie powinnaś mówić, nie powinnaś pisać

Celem mowy przywileju jest sprawienie, by dominujący mieli monopol na definiowanie społecznego świata i nazywanie zachodzących w nim procesów. Opisane wyżej niszczenie zdolności poznawczych grup dyskryminowanych służy temu celowi nie wprost, zdarzają się jednak także ataki bezceremonialnie wyrokujące, że dana osoba nie ma prawa się wypowiadać. Oczywiście, jak w poprzednich przypadkach, użyte zostają tutaj armaty standardów obiektywnego poznania – charakterystyczną cechą tego rodzaju nagonek są całkowicie nielogiczne odwołania do logiki oraz oderwane od rzeczywistości szermowanie „faktami”.

Tym razem wściekłość pewnego pana wzbudził mój artykuł o władzy obciachu, a do zdyskredytowania tekstu oraz mnie w ogóle jako autorki posłużył drobny wtręt na marginesie, niezwiązany z głównym wątkiem. Argumentowałam, że w pojęciu obciachu nie chodzi o prawidła estetyki czy dobrego wychowania, lecz o konstruowanie dominacji pewnych grup nad innymi i dlatego pomimo deklarowanej chęci edukowania nieuczonych, wykształceni wcale nie zamierzają zasypywać dystynkcji oddzielającej ich od „ciemnego ludu”: „ponieważ pozycja zawsze mądrzejszych „edukatorów” jest niezwykle wygodna, więc podobnie jak firmy farmaceutyczne nie zamierzają dopuścić do eliminacji chorób przewlekłych, tak też owo edukowanie nigdy nie odnosi sukcesu i w magiczny sposób utrzymuje podległość edukowanych.” Powołałam się przy tym na artykuł opisujący ujawniony raport firmy Goldman Sachs stwierdzający, że terapie, które eliminują przewlekłe choroby, mogą prowadzić do zmniejszenia zysków firm farmaceutycznych, a zatem inwestowanie w nie po prostu się nie opłaca.

Atakujący mnie mężczyzna przytoczył powyższe zdanie, które go niesłychanie zbulwersowało, nazywając je „typowym pieprzeniem z altmedów” i zawyrokował: „Jeśli ktoś nie potrafi doczytać dwóch prostych faktów, to nie powinien się brać za pisanie.” Oczywiście jako posiadacz przywileju nie musiał pisać, o jakie konkretnie dwa fakty chodzi. W dyskusji pozował na wielkiego znawcę tematu i wypowiadał się niezwykle agresywnie („radziłbym własne fantazje na temat nauki odłożyć do czasu zapoznania się z tym, jak nauka naprawdę wygląda.”). Stosował też klasyczne zastraszanie, na przykład zarzucił mi „brak wiedzy z biologii na poziomie liceum” – oczywiście bez podania konkretów. Gdy się dopytałam, okazało się, że o moim rzekomym nieuctwie miało świadczyć użycie wyrażenia „genetyczne terapie na raka”. Owszem, jest ono powszechnie stosowane, jednak jeśli użyje go kobieta, to pokazuje w ten sposób, że nie wie, że nie ma jednego raka, lecz są to bardzo różne choroby. W ustach mężczyzny byłby to jak najbardziej zrozumiały skrót myślowy, ale w przypadku kobiety – głupota usprawiedliwiająca traktowanie jej jakby była niedouczoną nastolatką.

Podobnie jak w poprzednim przypadku, polemizowanie z przemocowcem za pomocą argumentów było równie skuteczne co rzucanie grochem o ścianę, jednak nikt nie uznał, że w ten sposób się on kompromituje – inni dyskutanci wciąż traktowali go poważnie. I choć parę osób (w tym gospodarz profilu) zwróciło uwagę na jego agresywny ton, nikt nie nazwał jego wypowiedzi przemocą. Nikt nie uznał, że coś takiego po prostu nie ma prawa mieć miejsca, chociaż krzywda, jaką mi wyrządzał, była znacznie gorsza, niż gdyby mnie zwyczajnie zwyzywał. Dodatkowo bardzo przykre było to, że do Męskiego Autorytetu postanowiły skwapliwie dołączyć dwie kobiety, a gdy nazwałam całą tę nagonkę mansplainingiem, ta bardziej agresywna z nich określiła się jako feministka.

Dyskusja miała dwa główne wątki. Po pierwsze dotyczyła rzekomej niedorzeczności twierdzenia, że firmy farmaceutyczne zrobiłyby wszystko, by zablokować badania nad lekiem raz na zawsze likwidującym raka czy inną chorobę przewlekłą. Mój prześladowca twierdził, że „w naukę idą ludzie raczej zaciekawieni światem i chcący go zmieniać na lepsze. A pracują w korpach bo gdzieś trzeba”, dlatego naukowcy ideowo kontynuowaliby prace bez względu na finansowe i zawodowe konsekwencje. Poza tym – argumentowały jego towarzyszki – kapitalizm oparty jest na rywalizacji, więc gdyby takie lekarstwo zostało odkryte, dana firma z pewnością by je opatentowała, nie chcąc ryzykować, że zrobi to konkurencja.

Naiwność tych tez jest ogromna i gdyby nie były podparte przywilejem, zostałyby natychmiast wyśmiane: wiara w ideowość pracujących dla korporacji naukowców niezłomnie nie uginających się pod żadną finansową presją, idealistyczne przekonanie o uczciwości kapitalistycznej konkurencji – tak jakby nie opisywano wielokrotnie różnego rodzaju zakulisowych układów, by utrzymać zyski teoretycznie rywalizujących firm. Przytoczyłam historię pokazującą, że naciski finansowe mogą wpływać także na recenzentów uznanych czasopism naukowych – ale oczywiście fakty nie mogły wygrać z przywilejem. Pozujący na eksperta przemocowiec nie mógł przecież mieć wiedzy o świecie porozumień zawieranych za zamkniętymi drzwiami, do których zwykli zjadacze chleba miewają jedynie szczątkowy dostęp, gdy raz na jakiś czas ktoś ujawni fragment jakiegoś raportu. Nikt mu tego jednak oczywiście nie wytknął i to ja zostałam w tej dyskusji określona jako zbyt głupia i bezkrytyczna, by w ogóle móc pisać.

Bo tak, taki właśnie był wniosek przemocowca: nie powinnam pisać. Nie umiem czytać, więc nie nadaję się do pisania. Kropka. A uzasadnił to następującym wnioskowaniem: „P1: Ludzie, którzy potrafią pisać, są zdolni do zauważenia, że czegoś nie wiedzą. P2: Ludzie, którzy stawiają mocne tezy bez sprawdzenia ich przesłanek nie widzą, że nie wiedzą.” Rozumowanie to jest błędne w oczywisty sposób: pierwsze zdanie po prostu nie jest zdaniem w sensie logicznym, ponieważ brakuje w nim kwantyfikatora i dlatego nie da się określić jego wartości logicznej. Czy żeby potrafić pisać, trzeba zawsze być zdolnym do wyłapania swoich błędów, czy tylko czasami? Jeśli to pierwsze, to przy założeniu, że istnieją ludzie umiejący pisać i – jak my wszyscy – są omylni, zdanie to byłoby fałszywe. Jeśli drugie, to chociaż zdanie byłoby wtedy prawdziwe, pojedyncze przeoczenie (które zresztą nim nie było) nie wystarczyłoby do wyciągnięcia wniosku o moim generalnym braku samokrytycyzmu. Oczywiście wykazanie mu podstawowego błędu logicznego ani odrobinę nie zachwiało pewnością siebie przemocowca. Niczym niewzruszony napisał, że nie wie, o jaki błąd chodzi – zaproponował mi za to protekcjonalnie, że może ze mną porozmawiać o pięknie logiki!

Podobnie jak w przypadku pani twierdzącej, że nie mam podstaw, by twierdzić, że Stefan W. nienawidził PO, przywilej spowodował tutaj całkowitą odporność na fakty i argumenty. I tak, odczułam to niemal fizycznie: dla tych ludzi nie byłam osobą, która może cokolwiek wiedzieć. Moje słowa trafiały w ścianę, po prostu nie istniałam. Jeśli tego rodzaju traktowanie spotyka cię stale, niezwykle trudno uwierzyć potem, że twoja opinia ma w ogóle szanse być sensowna. Niezwykle trudno pisać, gdy wielokrotnie wmawiano ci, że nie jesteś kimś, kto mógłby się do tego nadawać. Niedawno Olga Wróbel opublikowała poruszający tekst o tym, jak dużo kosztuje ją niepoddawanie się tego rodzaju zinternalizowanym zakazom i jak wielkiego wysiłku potrzebuje, by za każdym kolejnym razem uwierzyć, że owszem, ma wystarczającą wiedzę, by poprowadzić spotkanie czy napisać artykuł. Pisząc o swoich doświadczeniach wspomina o wysokich wymaganiach rodziców i nauczycieli, pomija jednak tego typu codzienne szykany, jakie opisałam powyżej. Kończy zawołaniem: „Odwagi, dziewczyny, świat rzadko jest taki straszny jak sobie wyobrażamy”, chociaż przemoc zawarta w przezroczystej jak powietrze i powszechnie tolerowanej mowie przywileju sprawia, że owszem, bardzo często jest on jeszcze straszniejszy, niż się spodziewamy.

Jednak bez wątpienia nasza odwaga może to zmienić! Jeśli tylko zaczniemy zauważać tego rodzaju przemoc symboliczną i solidarnie z nią walczyć, zamiast wspierać przemocowców, albo też udawać, że nic się nie stało i pouczać koleżankę, że po prostu powinna być bardziej samokrytyczna, to nikt by jej nie zarzucił błędu, którego zresztą skądinąd nie zrobiła. Mowa przywileju nie jest po prostu głupotą czy też nieumiejętnością prowadzenia racjonalnej dyskusji, nie ma też nic wspólnego z krytycyzmem. To takie zdefiniowanie sytuacji, w której jedna strona z definicji wie lepiej – cokolwiek powie, druga zaś nie ma prawa nic wiedzieć – cokolwiek powie. To całkowita odporność na fakty i logikę połączona z protekcjonalnym pouczaniem i agresywną dewaluacją kompetencji drugiej strony. W odpowiedzi można podawać najlepsze argumenty, wskazywać błędy, przytaczać fakty – a przemocowiec po prostu powtórzy swoje.

I nikt go nie wyśmieje, nikt nie każe mu wrócić do rzeczywistości. Nie, to jemu przyznają rację. Mowa przywileju nie jest bowiem kwestią indywidualnej podłości, lecz zjawiskiem społecznym. Agresor atakuje, ponieważ wie, że nie spotkają go za to żadne konsekwencje, że to jego wersja rzeczywistości zostanie powszechnie uznana za obowiązującą. Jego niekonsekwencje, błędy czy oczywiste mijanie się z prawdą pozostaną niewidzialne dla postronnych osób – bo jest tym, kim jest. Jest jednym z tych, co wiedzą, co dobitnie potwierdza jego nieznoszący sprzeciwu, pewny siebie ton. Osobie zaatakowanej zaś łatwo wmówić, że to, co wydaje się jej logiczne, zupełnie takie nie jest, że nie widzi tego, co widzi – ponieważ tak właśnie była wielokrotnie traktowana i tak definiuje ją społeczeństwo.

Jak pisałam wyżej, płeć nie jest jedynym czynnikiem, który określa tego rodzaju hierarchie „mądrych” i „głupich”, a stosowana po transformacji ustrojowej narracja była również przypadkiem opisanej wyżej mowy przywileju. Doświadczenie osób, które pracując ciężko nie były w stanie zarobić na utrzymanie, lub też tych, które przy najlepszych chęciach nie mogły znaleźć pracy, było na jej gruncie logicznie niemożliwe. Kapitalizm miał być sprawiedliwym systemem, w którym każdy, kto tylko będzie chciał i się przyłoży, osiągnie dobrobyt – a zatem brak dobrobytu oznaczał lenistwo bądź też patologiczną nieporadność. A ponieważ zaradni przedsiębiorcy zostali uznani za opokę tego systemu, więc w każdym konflikcie z pracownikami z definicji mieli rację. Drażnienie pracodawców i inwestorów wymaganiami, by płacili godnie i przestrzegali praw pracowniczych, zostało uznane za niedojrzały brak akceptacji dla niepodważalnych, obiektywnych wyroków rynku. Neoliberalne zasady zostały podniesione do rangi praw natury, zaprzeczanie którym musi skończyć się równie boleśnie co udawanie, że nie dotyczy nas grawitacja.

Dla roszczeniowych, irracjonalnych oszołomów nie mogło oczywiście być miejsca w nowych, wolnych środkach przekazu, które sławiły świeżo uzyskaną wolność podróżowania oraz szeroki wybór towarów w sklepach. Na co oczywiście wszystkich normalnych było stać, bo przecież każdy, kto chciał, mógł zmienić pracę, wziąć kredyt i założyć firmę. Marginesem niedostosowanych nie przejmował się nikt rozumny – nawet jeśli był on dosyć jednak szeroki – a propozycje, by państwo wzięło na siebie odpowiedzialność za tych, którzy nie zostali dopuszczeni do hojnego, posttransformacyjnego stołu, były dyskredytowane jako populistyczne, nieodpowiedzialne rozdawnictwo. Liczyli się wykształceni, światowi – i przede wszystkim fajni. Najdoskonalszym ucieleśnieniem liberalnej fajności został oczywiście Donald Tusk, a jej brak wykluczał z rozmowy skuteczniej niż zaklejenie ust taśmą.

I nagle „fajni, normalni, światowi” okazali się przegranymi! Ich pogromcami zostali ci, którzy ośmielili się podważyć „naturalne” prawa – i o dziwo wcale nie rymsnęli z hukiem o beton rzeczywistości! Nic nie wybuchło, gospodarka nie padła od karygodnego rozdawnictwa. Co gorsza, wykazanie nowej władzy jej obciachowości nikogo już nie zawstydzało, a machanie chamom przed nosem mezonami przestało ich zbijać z tropu i z automatu zamykać im usta.

Postawiłabym tezę, że takie właśnie są źródła tej jakże zaskakującej nienawiści światłych i tolerancyjnych do ich obciachowych przeciwników: na przywileju pojawiły się rysy. Ich argumenty przestały być z definicji słuszne, a powtarzanie ich w kółko nie było już skutecznym sposobem dyskusji. O zgrozo, wystąpiła konieczność zmierzenia się z kontrargumentami, których nie można już było zbyć pogardliwym prychnięciem! Rozpadanie się przywileju budzi wściekłość – jako pisząca kobieta doświadczam jej bardzo często.

Mowa przywileju jest przemocą, która używa atrap logiki i rozumu, by unieważniać doświadczenie podporządkowanych, odbierać im głos i niszczyć w nich poczucie, że są w stanie cokolwiek wiedzieć. Nawet jeśli masz wiedzę i umiejętności pozwalające na zdemaskowanie stosowanych przeciwko tobie manipulacji, uprzywilejowani nie przejmą się ani trochę argumentami czy podtykanymi im pod nos faktami. Spokojnie, pouczającym tonem powtórzą to, co mówili wcześniej – pewni, że nikt im ich racji nie odbierze. Ta bezczelna pewność siebie, na której nie da się zrobić żadnej rysy, wzbudza nieopisaną frustrację i poczucie bezsilności. Dlatego jedyną możliwą reakcją wydaje się wtedy wściekłość – tym bardziej ślepa, im bardziej zniszczono twoje zdolności rozpoznawania i nazywania rzeczywistości.

Mowa nienawiści jest zatem często (chociaż nie zawsze) bezsilną reakcją na przemoc mowy przywileju. Na przykład, jak argumentowałam, wyrażanie „oświeconej” awersji do wszystkiego, co polskie, pośrednio wspiera nacjonalizm. Gdyby ktoś za każdym razem zwracając się do drugiej osoby dodawał „a co ty w ogóle możesz wiedzieć, idiotko?”, nie mielibyśmy wątpliwości, że jest to przemoc. Mowa przywileju nie jest jednak zazwyczaj bezceremonialnie szczerą mową nienawiści, a ponieważ ukrywa się za pozorami rozumu lub troski o nieuczonych, jej destrukcyjna siła pozostaje niezauważona i przemoc uchodzi sprawcom na sucho.

Najwyższy czas w końcu to zmienić.