poniedziałek, 12 marca 2018

Nie lubisz Polski – wspierasz nacjonalizm



Narzekanie jest naszym narodowym sportem – zwłaszcza narzekanie na Polskę. Jednocześnie nieodłącznym elementem polskości wydaje się być duma narodowa i przekonanie o naszej wyjątkowej, wręcz mesjańskiej roli w dziejach. To drugie nastawienie zyskuje obecnie przewagę wraz z przejęciem władzy przez partię stawiającą sobie za cel „powstanie z kolan” po latach „pedagogiki wstydu”. Efektem jest wzrost nastrojów nacjonalistycznych i rosnąca liczba ksenofobicznych aktów przemocy – co z kolei staje się jeszcze jednym powodem do narzekania na Polskę dla osób ceniących kulturową otwartość. Jednak wbrew pozorom nasilenie krytyki polskości nie pomoże w zwalczaniu nacjonalizmu, bo skrajne emocje w stosunku do naszego kraju i nas samych nie są wynikiem zbiorowej schizofrenii, ani też niezdolności zauważenia, że Polska nie może być jednocześnie najgorszym i najlepszym krajem na świecie. Awersja do naszego kraju jest bowiem jednym z czynników potęgujących jego fanatyczne umiłowanie.

„Jak ja nie lubię Polski”, napisała niedawno na facebooku moja znajoma. Pod tym prostym i jakże często słyszanym u nas zdaniem otrzymała kilkadziesiąt komentarzy, w większości zgadzających się z jej postawą. Wiele osób pisało, że nie lubi tu nic poza pewnymi wyjątkami, takimi jak ulubione potrawy (wzięciem cieszył się śledzik), twórcy czy wytwory kultury. Kilka osób wspomniało, że lubią niektóre miejsca i krajobrazy w Polsce, albo też niektórych ludzi – na przykład tych „knujących jak zakopać nacjonalizm”. Nie obyło się jednak także bez sakramentalnych narzekań na fatalny w swoim całokształcie krajobraz i potworne polskie bezguście, tym razem symbolizowane przez pewien element ogrodzeń obserwowany często przez jednego z uczestników dyskusji i nieodmiennie przyprawiający go o ból oczu.

Każdy z nas słyszał tego typu narzekania setki razy i w dyskusji na profilu mojej koleżanki kilka osób stwierdziło, że są one typowo polskie. Żeby sprawdzić, czy tak jest w rzeczywistości, postanowiłam przeprowadzić sondę wśród znajomych pochodzących z różnych krajów oraz Polek i Polaków mieszkających długo za granicą. Pytałam nie o to, czy oni sami nie lubią swoich krajów, ale czy tego typu stwierdzenia padają w publicznych i prywatnych dyskusjach – prosiłam też o odróżnienie narzekania na konkrety oraz na kraj jako całość. Dlatego chociaż z pewnością nie można mojej sondy uznać za pełnowartościowe badanie socjologiczne, wydaje się, że może nam ona dać całkiem dobre rozeznanie w problemie – częste występowanie lub nie pewnych wypowiedzi w naszym otoczeniu jest faktem, który można stwierdzić niezależnie od tego, czy sami się z nimi zgadzamy.

Moje rozmowy pokazały, że narzekanie na własny kraj nie jest bynajmniej polską specjalnością. Znajome z Bułgarii i Estonii napisały mi, że u nich także bardzo dużo się narzeka. Bułgarzy wprawdzie lubią bułgarskie krajobrazy, ale są bardzo niezadowoleni z kolejnych rządów, nie cierpią innych Bułgarów, a powiedzenie „bułgarska robota” oznacza pracę zrobioną źle i z opóźnieniem. Estończycy również nie lubią innych Estończyków i ciągle są na kogoś obrażeni, chociaż według mojej znajomej w powtarzanym katalogu narodowych wad Estończyków rzadko słychać narzekania na samą Estonię. Uczucie odrazy do własnego kraju znane jest także w Brazylii – znajomy napisał, że chociaż kraj jako taki ma bardzo wiele atutów, społeczeństwo jest tak przeżarte nierównościami, że trudno tam żyć i on na przykład postanowił wyemigrować na stałe. Na korupcję i złe rządy narzeka się także w Burkina Faso – według mojego znajomego przedmiotem niechęci w dyskusjach bywa zarówno władza, jak też kraj w ogóle.

Jednak większość pytanych przeze mnie osób pisała, że wypowiedzi analogiczne do „nie lubię Polski” właściwie się u nich nie zdarzają. Znajomy Amerykanin uznał, że takie stwierdzenie byłoby u nich wręcz herezją, chociaż oczywiście słychać narzekania na polityków, korporacje czy konkretne problemy. Podobnie też kolega mieszkający od wielu lat w Wielkiej Brytanii nie słyszał nigdy, by ktoś tam twierdził, że nie lubi swojego kraju; częstym przedmiotem skarg jest jedynie słynna brytyjska aura oraz politycy przeciwnej opcji niż ta, z którą sympatyzuje rozmówca. Pogoda i szwedzka mentalność jest również powodem do niezadowolenia w Szwecji, ale zdaniem mojego znajomego, chociaż Szwedzi by tego otwarcie nie przyznali, w głębi duszy uważają, że ich kraj jest po prostu wspaniały. Przekonanie, że jesteśmy najlepsi na świecie, połączone jednak z ostrą krytyką konkretnych problemów, obecne jest również we Francji. Znajoma Włoszka przyznała, że mają wiele powodów do narzekania, lecz mimo to kochają swój kraj i absolutnie nigdy nie słyszała, by ktoś mówił, że go nie cierpi.

W Holandii natomiast, jak twierdzi znajoma Holenderka mieszkająca od kilkunastu lat w Polsce, owszem, zdarzają się tacy, co nie lubią Holandii – na przykład ona sama. Zasadniczo jednak tożsamość narodowa nie jest tam istotnym elementem indywidualnych tożsamości i kraj ten nie wzbudza u swoich obywatelek i obywateli tak gwałtownych uczuć negatywnych ani też pozytywnych, jak dzieje się to w Polsce. Jako prawdopodobną przyczynę dobrze jej znanego polskiego narzekania podała nasze kompleksy: prawie każda nowo poznana osoba w Polsce dziwiła się, że moja znajoma wybrała nasz kraj jako miejsce zamieszkania, a jeszcze większe zdumienie wzbudzał fakt, że chciało jej się nauczyć języka, chociaż przecież w Anglii czy Francji byłoby to coś naturalnego.

Pozytywne lub neutralne uczucia do własnego kraju nie występują jednak wyłącznie w bogatych krajach Zachodu. Znajoma z Iranu była nieco zdziwiona moim pytaniem i odpisała, że owszem, wiele osób narzeka na system polityczny, ale odróżniają go od kraju jako takiego. „Egipcjanie generalnie są dumni z własnego kraju i że są Egipcjanami”, pisze znajoma mieszkająca tam od kliku lat. Owszem, widzą złe strony obecnego systemu, chcieliby zmian, często też marzą o wyrwaniu się do lepszego świata, ale nie słychać, by wyrzekali na Egipt. Chęć wyjazdu, narzekania na korupcję i nieudolną politykę słychać też na Filipinach, ale koleżanka prowadząca tam badania antropologiczne nie słyszała nigdy narzekania na kraj jako taki.

Na pewno łatwiej lubić kraj bogaty, dobrze rządzony i przyjazny dla obywatelek i obywateli, ale fakt, że mamy powody do niezadowolenia, które zresztą w mniejszym lub większym stopniu występują wszędzie, nie prowadzi automatycznie do znielubienia swojego kraju jako takiego. Gdy mojej znajomej piszącej, że nie lubi Polski, ktoś odpisał w dyskusji, że to właśnie tego rodzaju narzekania czynią nasz kraj tak okropnym, odpowiedziała: „to znaczy, że mam nie krytykować smogu i tego, że Sejm zamiast walczyć ze smogiem zajmuje się godnością narodu polskiego? Że mam nie krytykować masowego odstrzału dzików i tego, że myśliwi dyktują warunki reszcie społeczeństwa? Mam nie krytykować tego, że poeta przerabiający zabawnie hymn na pieśń zapraszającą uchodźców do Polski dostaje 1000 zł grzywny?”

Krytyka z pewnością jest ważna i jak najbardziej zgadzam się, że wszystkie wymienione sytuacje na nią zasługują. Zwróćmy jednak uwagę, że uznanie, iż to wszystko definiuje polskość, jest dokładnie tak samo krzywdzącym uogólnieniem jak stwierdzenie, że islam to terroryzm. Gdyby ktoś powiedział, że nie lubi islamu, ponieważ muzułmanie dokonują zabójstw honorowych na kobietach, moja koleżanka protestowałaby z całą mocą przeciwko takiemu stereotypowi, chociaż z pewnością potępiłaby też takie morderstwa. Ale jeśli islam nie jest tożsamy z pewnymi negatywnymi zjawiskami występującymi na jego gruncie, to dlaczego wolno utożsamiać złożoną całość, jaką jest Polska, z konkretnymi działaniami polityków czy sądów?

Narzekanie na Polskę i polskość jako taką jest u nas uznawane za dowód postępowości i zdolności do krytycyzmu, natomiast deklarowanie miłości do naszego kraju poczytywane jest nie tylko za przejaw zaczadzenia umysłowego i bezkrytycznej megalomanii, ale też za przyczynę polskich problemów. Jak pokazuje Adam Leszczyński w książce „No dno po prostu jest Polska”, ma to swoje źródła w XIX-wiecznej traumie utraty państwowości – i w poczuciu, że doszło do tego de facto na nasze własne życzenie. Polska nie została podbita przez przeważające siły, lecz rozpadła się, bo przegniła od środka, a ościenne państwa tylko to wykorzystały. Towarzyszący temu wstyd i chęć zreformowania tak ewidentnie patologicznej polskości były stałymi elementami postępowej publicystyki: od Mochnackiego po Prusa, Brzozowskiego i Gombrowicza.

W katalogu naszych narodowych wad dominowały najpierw cechy szlachty: egoistyczne rozprzężenie i bałagan, wybujała duma połączona z bezgraniczną ignorancją, kłótliwość, popędliwość i fantazja nielicząca się z realiami. Jednak jak zauważa we wstępie Leszczyński, „>>szlachetczyzna<< w polskiej autonarracji zanika właściwie po II wojnie światowej […]. Od tego czasu czołowe miejsce w narodowym wizerunku zajmują cechy postrzegane przez krytyków jako bardziej ludowe – pazerność, ciemnota, chamstwo, prymitywność, pewna umysłowa ociężałość, brak wdzięku w życiu i zachowaniu.” Autor nie rozwija tej myśli w dalszej części książki, jest to jednak kluczowy punkt, bo pokazuje, że w pewnym momencie wstyd za nas samych, naszą głupotę, butę i bezhołowie, zamienił się na wstyd za nich: tych ciemnych, prymitywnych i obciachowych, z którymi na nasze nieszczęście musimy dzielić przynależność narodową.

Ten wątek został wprowadzony do dyskusji na profilu mojej koleżanki przez jej nastoletniego syna, który zamieścił zdjęcie małpy w dresach z komentarzem: „Nie obrażaj naszej ziemi ojczystej. JAK SOBIESKI Z OSMAŃCAMI TAK MY TERAZ Z BLUŹNIERCAMI”. Wprawdzie jego mama zrównoważyła nieco klasistowski wydźwięk tej wypowiedzi wklejając własne zdjęcie w podobnych dresach, ale młody niezrażony kontynuował heheszki: „ty mnie się dresami nie ratuj tylko Polskę przeproś. Jak ledwo granice przekroczysz to ucałuj naszą ziemię ojczystą”.

Osoby obyte i świadome, że uprzedzenia klasowe są tak samo złe jak wszelkie inne, nie będą otwarcie łączyć narzekania na Polskę z wyśmiewaniem wiochy czy dresiarstwa. Ale młodzież, która nie do końca opanowała meandry poprawności politycznej, może niechcący odsłonić ukrywany przedmiot owych wyrzekań. Pokazać, że wyśmiewanie patriotyzmu jest narzędziem nastolatkowych wojen decydujących o tym, kto jest fajny i cool, kto zaś zostanie obciachowym obiektem beki.

Zranienia spowodowane przegraną w tego rodzaju bitwach prowadzonych w bardzo wrażliwym okresie życia potrafią zostać w człowieku na długo i kształtować jego postawy jeszcze wiele lat później. A źródłem nacjonalizmu wcale nie musi być przekonanie o wspaniałości własnego narodu – bardzo często miewa on funkcję kompensującą doznane upokorzenia. Tak przecież  było w hitlerowskich Niemczech, albo w Rwandzie, gdzie jedną z przyczyn ludobójstwa dokonanego przez Hutu była chęć odegrania się na Tutsi za ich wielowiekową dominację. Tak też z pewnością jest w Polsce, gdzie tym, co szczególnie celebrowane, są nasze porażki oraz doznane przez stulecia krzywdy. Historia Polski dostarcza nam wielu powodów do kompleksów. Wstyd związany z rozbiorami nie jest już może tak dojmujący, ale znalezienie się po złej stronie żelaznej kurtyny spowodowało znaczne opóźnienia cywilizacyjne i wytworzyło w nas poczucie, że Zachód jest wzorcem, do którego musimy dążyć. Tam jest lepiej, tam jest po prostu normalnie – nie to co u nas.

Z normalnym Zachodem można się identyfikować, jeśli się zna języki, jest się światowo obytym i kulturalnym. Do tego zaś oprócz kapitału kulturowego potrzebny jest zwykły kapitał ekonomiczny. Nie każdego stać na kursy językowe, wyjazdy czy bilety do teatru. Dlatego dążąc do tego, by stać się w pełni Europejczykami, przedstawiciele klasy średniej i wyższej w pewnym momencie zauważają z niesmakiem, że mimo wysiłków ciągnie ich w dół kula u nogi pod postacią niekulturalnych, brzydkich i źle ubranych ziomków. Po prostu Polska. I zaczynając dobrze znaną litanię żalów zamożni i wykształceni przerzucają na biednych i nieobytych własne kompleksy wynikające z bycia wciąż jednak nie całkiem Europą. Bo zwróćmy uwagę, że narzekanie na Polskę pozwala narzekającym poczuć się lepiej, nie jest to zatem sytuacja pełnego wstydu przyznania się do własnej słabości, lecz przeciwnie: odgrodzenie się od słabości jakichś innych, od których jesteśmy lepsi właśnie dlatego, że jakże krytycznie narzekamy. Im za to ze środków do kompensacji kompleksów cywilizacyjnych – oraz dodatkowo jeszcze upokorzeń doznanych od nas! – pozostaje już tylko nacjonalizm.

Oczywiście uprzedzenia to złożone procesy, które nie mają jednej przyczyny. Wydaje się jednak, że potrzeba poradzenia sobie z poczuciem niższości wobec Zachodu jest kluczowym elementem polskiego nacjonalizmu, dlatego wzmacniając to poczucie klasowymi uprzedzeniami, dolewamy oliwy do szowinistycznego ognia. Ponadto fakt, że w całym tym sakramentalnie powtarzanym wyrzekaniu na Polskę wykształceni ludzie stosują stereotypowe uogólnienia, które w innym kontekście bezwarunkowo by potępili, świadczy o tym, że sprawa jest emocjonalnie zawikłana – że coś tu sami przed sobą ukrywamy. Niewątpliwie badania opinii publicznej pokazują, że narzekanie na Polskę występuje znacznie częściej wśród osób wykształconych, z dużych miast i stosunkowo młodych, czyli tych, które mają największe aspiracje do „światowości” – a także największe możliwości ich zrealizowania.

Adam Leszczyński w zakończeniu swojej książki proponuje narodową psychoterapię, która miałaby sprawić, że poczujemy się dobrze z naszą polskością i uwolnić nas od narzekactwa. Podstawą terapii musi być jednak adekwatna diagnoza, a powyższe analizy pokazują, że pominięcie czynnika klasowego nie daje na nią szansy. Kto narzeka na kogo, kto się z tym czuje lepiej, a kto gorzej, czyje wady tak naprawdę są piętnowane i jaką rolę odgrywa w tym kapitał społeczny i ekonomiczny – to są kluczowe pytania, na które musimy sobie odpowiedzieć próbując dociec źródeł polskiego narzekactwa i ściśle powiązanego z nim polskiego nacjonalizmu.

Uprzedzenia – zarówno nacjonalistyczne, jak i klasowe – są złe same w sobie. Ale walka z nimi nie jest tutaj jedyną stawką. Żeby przestać przerzucać nasze własne kompleksy na klasę ludową, musimy najpierw sami się z nimi uporać. Musimy zyskać „swobodę ludzi duchowo wolnych”, o której pisał w Dziennikach Gombrowicz tak komentując pewne emigracyjne spotkanie:

Geniusze! Do cholery z tymi geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć zebranym: – Cóż mnie obchodzi Mickiewicz? Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza. I ani ja, ani nikt inny, nie będzie sądził narodu polskiego według Mickiewicza lub Szopena, ale wedle tego co tu, na tej sali, się dzieje i co tu się mówi. Gdybyście nawet byli narodem tak ubogim w wielkość, że największym artystą waszym byłby Tetmajer lub Konopnicka, lecz gdybyście umieli mówić o nich ze swobodą ludzi duchowo wolnych, z umiarem i trzeźwością ludzi dojrzałych, gdyby słowa wasze obejmowały horyzont nie zaścianka, lecz świata… wówczas nawet Tetmajer stałby się wam tytułem do chwały.


To, że jesteśmy niby już Zachodem, ale nadal jakby nie całkiem, sprawia, że wpadamy w dylemat: nadganiać czy oprzeć się na własnej tradycji? Osoby nastawione postępowo wybierają pierwszą opcję przyjmując, że Zachód jest tą normą, do której powinniśmy doszlusowywać. Ale tkwiące u podstaw takiego podejścia założenie, że to, co nasze, jest gorsze, budzi bunt i prowadzi do bezkrytycznej pochwały naszych dokonań i tradycji. Dylemat ten – w który wpada również Adam Leszczyński – jest jednak całkowicie fałszywy. Bo na pytanie „czy lepsze jest nasze czy zachodnie?” można sensownie odpowiedzieć tylko: to zależy. Wartość rozwiązań społecznych, kulturowych czy politycznych nie leży w ich pochodzeniu – a to zakładają zarówno nieustępliwi tradycjonaliści, jak i światli modernizatorzy. Ich postawy są równie nieracjonalne, bo nie uwzględniają tego, że to przecież my, po krytycznym namyśle decydujemy, które rozwiązania są lepsze: wymyślone przez innych, czy też przekazane przez naszą tradycję.

Dopiero takie podejście umożliwia uzyskanie owej „swobody ludzi duchowo wolnych”: spojrzenie na naszą kulturę i nasze dokonania krytycznie, ale bez kompleksów. Tematykę tę podejmowałam już w wielu artykułach, których zestawienie można znaleźć w zakładce Stare, ale jare. I szczerze mówiąc dziwi mnie i frustruje to, że skądinąd inteligentni ludzie nadal nie są w stanie zrozumieć, że uporczywe przyjmowanie postawy doszlusowywania do „normalnego” Zachodu świadczy o poczuciu niższości. O ukrytych kompleksach, których przerzucanie na innych ma niestety bardzo negatywne konsekwencje polityczne. Tak, hasło „wstawania z kolan” było i jest tak nośne, ponieważ klasy posiadające kapitał kulturowy wciąż pozostają w pozycji pokornie przygiętej przed cywilizacyjną przewagą Zachodu – i żeby się w niej lepiej poczuć, swoją krytyką polskości rzucają na kolana tych, którzy owego kapitału mają mniej. Tak, twierdzę, że jesteśmy współodpowiedzialni za wszystkie negatywne konsekwencje polityki godnościowej – zarówno te na arenie międzynarodowej, jak i te doznane przez konkretne atakowane czy dyskryminowane osoby. Dlatego może w końcu spróbowalibyśmy coś z tym zrobić?


3 komentarze:

  1. No ale co tu lubić? Jak nie narzekać na ten kraj? Mamy bardzo restrykcyjne prawo antyaborcyjne, które spore, wpływowe grupy chcą przesunąć jeszcze dalej, żeby znaleźć się w grupie kilku najgorszych pod tym względem państw. Osoby nieprzystające do hetero-cis szablonu są w najlepszym wypadku niewidzialne. O prawach, które są oczywiste np. dla par różnopłciowych, mogą sobie pomarzyć. W szkołach panuje najzwyklejsza religijna indoktrynacja, bo kler trzyma w garści i edukację, i, no, basically wszystko. Chociaż tyle, że z lekcji religii można jeszcze dzieci wypisać, ale 1. ile ludzi to robi 2. to w ogóle skandal, żeby w szkole były domyślnie lekcje wpajające dzieciom jakąś religię! A do tego wszystkiego jeszcze powszechne wyobrażenie, że należy się do wyższej strefy niż w rzeczywistości, z czego wynika brak solidarności z pracownikami i kult przedsiębiorcy. Wielka pochwała dla cwaniactwa, a jak ktoś upomina się albo o to, że ktoś nie przestrzega prawa, albo, że to prawo powinno być inne, to jest roszczeniową świnią. No przecież kto to słyszał, prawa człowieka? Tak za darmo? Bez zasłużenia? "Ja ciężko pracuję i się cieszę, że mam co do gara włożyć, a wy byście chcieli wszystko za darmo!" Co to w ogóle za nienawistna, mściwa postawa - mnie jest źle, to wam nie może być lepiej (bo najwyraźniej ludzie, którzy używają tego "argumentu" nie zdają sobie sprawy z tego, że to nie jest w porządku teraz i nie było wcześniej, tak jakby niesprawiedliwość była czymś słusznym).

    To, że tyle w Polsce wiochy, słuchania disco polo, stawiania polisz arkitekczer czy noszenia skarpet do sandałów, to nie są prawdziwe problemy. Taki tam miejscowy folklor, wprawdzie oczy bolą, ale z grubsza nikt od tego nie umiera (no, może dostępność disco polo dla dla dzieci jest questionable). Ale jak tu nie narzekać na kraj, w którym tak się traktuje ludzi, i w którym to jest norma? A niezgoda na nią jest albo wyśmiewana, albo potępiana, albo jest powodem prześladowania?

    No i poza tym, chyba jednak nie można narzekania czy niechęci do kraju przeciwstawiać literalnemu neonazizmowi. No sorry, ani nie są porównywalne, ani jedno nie wynika z drugiego. No i spoko, możesz teoretyzować, ale co proponujesz zamiast? Bo ja widząc to wszystko, jakoś nie potrafię zauważyć czegoś, co jest godne pochwały, i jest normą, a nie wyjątkiem. A przy okazji jest tego coraz mniej, co nie pomaga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proponuję zatem porównać Polskę z Iranem, Egiptem - albo nawet USA i niewyobrażalną dla nas brutalnością tamtejszej policji. I zastanowić się, dlaczego ludzie z tamtych krajów nigdy by nie powiedzieli, że swoich ojczyzn nie cierpią, chociaż są jak najbardziej świadomi ich opresyjności - często znacznie większej niż Polski. Czy to im przeszkadza w działaniu na rzecz zmiany, czy może jednak pomaga?

      Co do nacjonalizmu, muszę powtórzyć, co pisałam wyżej: nie chodzi o to, że narzekanie jest równie złe jak nacjonalizm (o neonazizmie nie wspominając), ani też że go wprost powoduje. Piszę, że nacjonalizm ma wiele przyczyn, ale jedną z nich - i to bardzo ważną - jest kompensowanie kompleksów. Na przykład upokorzenia Niemiec w I wojnie światowej były jednym z powodów popularności Hitlera.

      Argumentuję, że polskie narzekanie jest de facto wzmacnianiem kompleksów w pewnej grupie - zresztą kwestia politycznej roli obciachu w ogóle wymaga szerszego podjęcia i mam taki zamiar. Zachęcam do zadania sobie pytań z tekstu: "Kto narzeka na kogo, kto się z tym czuje lepiej, a kto gorzej, czyje wady tak naprawdę są piętnowane i jaką rolę odgrywa w tym kapitał społeczny i ekonomiczny."

      Usuń
  2. Ciekawy, skłaniający do refleksji tekst. Na pewno próżne narzekanie na uogólnione cokolwiek zupełnie niczemu nie służy, jest bliższe wydawaniu głosu niż rozmowie. Dlatego szczególnie w publicznym dyskursie warto tego unikać, nie tylko w kontekście utyskiwania na swój kraj. Tym bardziej, kiedy utyskujący nie robi nic konkretnego, by zmienić to, co mu przeszkadza, a czasem nawet postępuje w ten sam sposób, który piętnuje, jako narodową przywarę (być może wybiela się przy tym: no skoro wszyscy tak robią...).

    OdpowiedzUsuń