poniedziałek, 14 maja 2018

Demokrację trzeba dopiero zbudować, bo bronić nie ma czego




PiS demontuje demokrację w Polsce, wprowadzając krok po kroku system autorytarny, dlatego głównym celem osób ceniących wartości demokratyczne powinno być odsunięcie tej partii od władzy – takie jest stanowisko polityczek i publicystów dążących do stworzenia zjednoczonego frontu opozycji. Osoby niezgadzające się z tym podejściem wskazują, że działania podobne do wzbudzających oburzenie posunięć partii rządzącej miały miejsce, chociaż na mniejszą skalę, także za rządów PO. Taki „symetryzm” uznawany jest przez „twardy anty-PiS” za szkodliwy dla walki z fundamentalnymi zagrożeniami demokracji.

Jednak problem z łamaniem demokratycznych wartości za poprzednich rządów nie polegał tylko na proceduralnych nadużyciach przy wyborze sędziów do Trybunału Konstytucyjnego, lecz miał znacznie głębsze korzenie. Co więcej, u źródeł utrzymującego się wysokiego poparcia dla PiS leży właśnie ten zasadniczy deficyt demokracji, z jakim mieliśmy do czynienia już wcześniej. Dlatego dążenie do przywrócenia status quo ante nie tylko nie ma szans na uzyskanie powszechnego poparcia społecznego, a przez to jest błędne ze strategicznego punktu widzenia, ale też jest po prostu sprzeczne z demokratycznymi wartościami, których obronie teoretycznie ma służyć. Demokracja, z jaką mieliśmy w Polsce do czynienia przed rządami PiS, nie jest warta obrony – trzeba ją dopiero od nowa zbudować.

Demokracja to władza ludu, który za pomocą procedur wyborczych rządzi sam sobą obierając polityczne programy mające na celu realizację interesów ogółu. Jednak zarówno w jej greckich początkach, jak i w nowoczesnych, oświeceniowych wersjach, ów demos zawsze ograniczony był do pewnego wybranego grona. Owszem, nie chcemy nad sobą tyranów, chcemy rządzić się wspólnie, ale ta wspólnota to „my”, a nie „oni”. Nie chcemy, by jednostki nie dość mądre czy wartościowe mogły decydować o naszym losie. Jak wiadomo, do wspólnoty pełnoprawnych obywateli długo nie należały kobiety – w Polsce w tym roku obchodzimy stulecie wywalczenia przez nie praw wyborczych. W wielu krajach europejskich do stulecia brakuje jednak jeszcze sporo, na przykład we Francji przyznano kobietom prawa wyborcze dopiero w 1944 roku, a w Szwajcarii w 1971 roku. Głosować nie mogli również niewolnicy, ale nieco bardziej zaskakujące jest, że takie pozornie postępowe kraje jak Kanada i Australia przyznały prawo głosu rdzennej ludności tych ziem dopiero w latach 60. XX wieku.

Często jednak zapomina się, że oprócz wykluczeń na podstawie płci i rasy w nowoczesnych demokracjach obowiązywał cenzus majątkowy, który zaczęto znosić dopiero pod koniec XIX wieku. Wśród tych, którzy nie należeli do wspólnoty ludzi godnych rządzenia, było zatem również prostackie pospólstwo. I jeśli wierzyć Tocqueville’owi, który porównywał prawników do arystokracji i pisał, że „brzydzą się [oni] zabiegami motłochu i w skrytości pogardzają rządami ludu”, takie też są ideologiczne źródła instytucjonalnych zabezpieczeń demokracji. Nie chodziło tylko o to, by dzięki rozdzielności władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej nikt nie mógł zyskać pełnej kontroli nad państwem – chodziło o wykluczenie znacznej części ludzi uznanych za niezasługujących na udział w sprawowaniu władzy.

Przejęcie władzy przez PiS odsłoniło takie właśnie oblicze polskiej demokracji oraz jej politycznych i opiniotwórczych elit, potwierdzając nie wprost zasadność antyelitarnych haseł, z jakimi partia ta szła do władzy. Po jej zwycięstwie w mediach głównego nurtu pojawiło się wiele opinii lamentujących nad tym, że do władzy doszło chamstwo, a to, co kiedyś było obciachem, nie jest już powodem do wstydu. Obecnie, po wielu krytykach, że tego rodzaju wypowiedzi są wyrazem uprzedzeń klasowych, wydaje się, że media rzadziej zlecają swoim dziennikarzom tego typu opracowania, a jeśli już się pojawiają, są one bardziej zniuansowane, jak artykuł Ewy Wilk „Cham w dom” (Polityka, 14.02.18) stawiający tezę, że chamstwo pleni się wśród wszystkich grup społecznych. Wciąż jednak od czasu do czasu różnorodne autorytety ruszają na klasowe barykady z jaśniepańskimi tyradami. Na przykład pod koniec zeszłego roku przewodniczący KOD, Krzysztof Łoziński, apelował by „zdjąć aureolę z mordy chama”; na początku stycznia profesor filozofii Jan Hartman w niezwykle emocjonalnym tekście deklarował, że „na przekór lecącemu błotu i ślinie” będzie powtarzał, że „cham to cham, a idiota to idiota”; a nieco później inny filozof, Bartosz Kuźniarz, przekonywał, że lud jest głupi, bo został otumaniony przez kapitalistyczny konsumeryzm, a poza tym źle go sobie wychowaliśmy.

Demokracja bywa często rozumiana po prostu jako prawo do wrzucenia raz na jakiś czas kartki do urny wyborczej – i obecnie tym jest w istocie, powodując frustrację znacznej części społeczeństw, nie tylko polskiego. Wielu ludzi ma poczucie, że nie mają żadnego wpływu na rzeczywistość, bo jakkolwiek by nie głosowali, elity władzy i tak porozumieją się miedzy sobą i efekt będzie ten sam co zawsze, jedynie w nieznacznie zmienionym opakowaniu. W rezultacie rośnie popularność polityków antysystemowych, którzy najczęściej budują ją podsuwając sfrustrowanym kozły ofiarne pod postacią różnego rodzaju obcych.

Retoryka antyuchodźcza była również ważnym elementem kampanii wyborczej PiS, ale jej kluczowym ogniwem była właśnie obietnica oddania realnej władzy ludziom pozbawionym możliwości wpływu na rzeczywistość przez pogardzające nimi elity rozgrywające między sobą złudny spektakl rywalizacji o głosy. Z tej perspektywy nie ma absolutnie nic zaskakującego w tym, że atak na niezależne media i sądownictwo ani trochę nie obniżył słupków poparcia dla PiS – było to przecież owo obiecane „odrywanie elit od koryta”. Podobnie też celem godnościowych igrzysk jest pokazanie ludziom, że w końcu są słuchani i ich perspektywa się liczy. W tym sensie partia rządząca przywraca demokrację rozumianą jako władza ludu, nawet jeśli wielu zwolenników PiS stosuje jej ubogą koncepcję „karta wyborcza raz na kilka lat” twierdząc, że wszelkie protesty przeciwko demokratycznie wybranej władzy są nieuprawnione i jedyne, co mogą zrobić niezadowoleni, to czekać na kolejną okazję do oddania głosu.

Jak w takiej sytuacji powinna działać lewica? Demokracja, w której wszystkie obywatelki i obywatele mają naprawdę wpływ na polityczną i społeczną rzeczywistość, jest przecież także naszym ideałem. To Marks krytykował współczesne mu demokracje pisząc, że zapewnieniami o powszechnej równości i wolności maskują realne nierówności, a wybór między pracą za głodowe stawki albo śmiercią z głodu nie jest żadnym wyborem. A zatem na nazwę autentycznej demokracji nie zasługuje system, w którym wygranie wyborów uzależnione jest od posiadania znacznych środków finansowych, ani też taki, w którym część społeczeństwa postawiona jest przed samymi niekorzystnymi wyborami ekonomicznymi. Sprawiedliwość społeczna jest tak samo niezbędnym elementem demokracji jak trójpodział władzy. I powinno to być jasne zwłaszcza w Polsce, gdzie społeczna gospodarka rynkowa wpisana jest do konstytucji podobnie jak zasady funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego.

Jeśli demokracja ma naprawdę oznaczać rządy wszystkich obywatelek i obywateli, instytucjonalne zabezpieczenia dla demokracji muszą oderwać się od swojej historycznej roli kontrolowania motłochu przez „prawniczą arystokrację”. Ich celem musi być uniemożliwienie jakiejkolwiek grupie społecznej – silniejszej wpływami, zasobami czy brutalną siłą – zdominowanie całego państwa tak, aby służyło ono jej partykularnym interesom kosztem reszty społeczeństwa. Takie podejście było całkowicie obce wszystkim rządom po 1989 roku, które hołubiły przedsiębiorców jako sól narodu, przodowników postępu mających nas zaprowadzić ku świetlanej przyszłości dobrobytu w państwie uwolnionym od roszczeniowego homo sovieticus. Oczywiste było, że władza ma dbać o tych, którzy jakże hojnie „dają pracę”, a nie o pracowników. Troska o przestrzeganie praw pracowniczych, o godne wynagrodzenia i świadczenia społeczne nie była uznawana za zadanie państwa, „przyciąganie inwestorów” – owszem.

Walka z nierównościami ekonomicznymi jest od dawna kluczowym punktem lewicowych programów politycznych. Twierdzę jednak, że – zwłaszcza w kontekście obecnych sporów w Polsce – potrzebne jest przeformułowanie tych postulatów jako warunków koniecznych autentycznej demokracji, a nie jedynie opcjonalnych dodatków do niej. Ekonomiczna dominacja pewnych grup daje im środki do naginania polityki tak, by służyła ich interesom, a nie wspólnemu dobru. I jest to tak samo sprzeczne z demokracją, jak przejęcie przez jedną opcję polityczną kontroli nad sądami czy mediami. W ten sposób demokracja wyradza się w oligarchię.

Wolność wypowiedzi uznawana jest za kluczowy element demokracji – bez niej niemożliwe jest kształtowanie polityki jako zbiorowych decyzji służących wspólnym interesom. Lewica zawsze opowiadała się za włączaniem do publicznych debat perspektywy kobiet, osób nieheteroseksualnych czy o odmiennych przynależnościach etnicznych i religijnych. Jednak najsłabiej idzie nam walka z dyskryminacją ze względu na klasę, chociaż to właśnie o prawa klas pracujących lewica chce się upominać. Niestety fakt, że większość lewicowych publicystek i działaczy to wykształcone osoby z klasy średniej sprawia, że nasze działania często wpadają w schemat ratowania ubogiego, wyzyskiwanego ludu przed kapitalistycznymi ciemiężycielami. Nie spotyka się to z wdzięcznością „ratowanych”, bo nikt nie chce przyjmować roli ofiary potrzebującej wybawców. Dlatego kluczowym elementem demokracji, jaką chcemy budować, musi być upodmiotowienie „ludu” jako uczestnika walki o lepsze społeczeństwo, a nie biernego obiektu lewicowej polityki. Nie będzie prawdziwej, skutecznej lewicy, dopóki ci, o których prawa chcemy się upominać, nie dołączą do nas na równych prawach, dopóki nie będą mogli dobrze poczuć się w naszym gronie.

Przeszkody są często kulturowo-estetyczne – w poprzednim wpisie omówiłam polityczną rolę obciachu. Większy problem pojawia się jednak, gdy z estetyką zaczyna się wiązać etyka. Jeśli twierdzimy, że realna demokratyzacja publicznej debaty musi polegać na tym, by wszystkie perspektywy mogły w niej zaistnieć, czy nie oznacza to zgody na seksizm, rasizm czy homofobię? Nie, oznacza to jedynie potraktowanie serio ludzi, którzy z różnych przyczyn takie poglądy wyznają: przekonywanie ich zamiast oburzonego przewracania oczami i zatykania nosa z obrzydzeniem. Rafał Woś pisał w zeszłym roku, że lewica musi porzucić własną bańkę „grzecznego prymusika” i ubrudzić się schodząc w „przaśny” i nie zawsze politycznie poprawny lud. Autentyczna rozmowa nie polega jednak na porzuceniu własnej perspektywy. Wręcz przeciwnie: jeśli nie przedstawiamy otwarcie naszych argumentów, to sugerujemy, że druga strona jest zbyt głupia, żeby je zrozumieć. Tego rodzaju protekcjonalna nieszczerość jest od razu wyczuwalna – „lud” bez trudu zorientuje się, że jest traktowany instrumentalnie, że „jaśniepaństwo” zniża się do niego, bo go potrzebuje, a nie traktuje go po partnersku.

Poza tym całkowicie błędny jest podział na tolerancyjną i wykształconą klasę średnią oraz ksenofobiczną i homofobiczną klasę ludową. Jak kiedyś pisałam, w patriarchalnym systemie wszyscy przynajmniej od czasu do czasu wchodzimy w seksistowskie schematy myślenia i działania. Uleganie złudzeniu, że dobrzy lewicowcy są od nich wolni, tylko utrudnia walkę z dyskryminacją. Z drugiej strony, jak pokazują badania socjologów, klasy ludowe wcale nie są tak przesiąknięte uprzedzeniami, jak byśmy chcieli myśleć budując ich obraz w opozycji do naszej rzekomo stuprocentowej tolerancyjności. Ponadto często uprzedzenia są jedynie wyrażane werbalnie i okazuje się, że spotkanie konkretnego innego twarzą w twarz przebiega bez większych zakłóceń. Niedawno znajoma pracująca w świetlicy dla dzieci z Pragi Północ opowiadała mi, że chociaż z kwestionariuszy przeprowadzanych w szkołach wynikało, że tamtejsze dzieci mają wysoki poziom uprzedzeń, gdy czarnoskóra dziewczynka dołączyła do grupy, została zaakceptowana przez rówieśników i, wbrew obawom prowadzących zajęcia, obyło się bez problemów.

Z osobami, które przejawiają różnorakie uprzedzenia, musimy tak czy siak współpracować – jest to jasne chyba dla wszystkich kobiet mających dłuższą styczność z mężczyznami o lewicowych poglądach. Radykalne poszerzenie tego grona nie pogorszy naszej sytuacji, lecz wręcz przeciwnie: może ją znacznie poprawić, gdyż to właśnie uznanie tolerancyjności za cechę przysługującą wyłącznie ludziom wykształconym i obytym utrudnia praktyczną realizację związanych z nią wartości. Z jednej strony, ludzie z klas pracujących nie czują, że są to ich wartości – bo stale słyszą, że tolerancyjni nie są, nawet jeśli skądinąd fakty są inne. Z drugiej zaś, uznanie, że uprzedzeniom podlega jedynie „lud”, który my, wykształceni powinniśmy edukować, stanowi wygodne alibi dla klas średnich i wyższych powodując, że nietolerancyjne postawy kwitną pośród najbardziej postępowej retoryki.

Autentyczne włączenie klas ludowych w lewicowe działania wymaga zatem zrezygnowania z wygodnego przekonania, że uprzedzenia nie dotyczą nas, wykształconych edukatorów „ciemnego ludu”. Wymaga także zastanowienia się, w jaki sposób sami je nasilamy, na przykład poprzez pogardę klasową zawartą w naszych narzekaniach na Polskę i polskość. Nie jest to łatwe, ale tylko w ten sposób możemy budować autentyczną demokrację – a także odebrać PiS-owi rolę jedynej partii naprawdę słuchającej zwykłych ludzi. Trzeba pokazywać, że rola ta jest fałszywa, bo podsycając istniejące uprzedzenia i lęki PiS nie traktuje swoich wyborców poważnie jako równych partnerów w dyskusji, lecz cynicznie wykorzystuje ich jako „mięso wyborcze” służące do zdobycia pełni władzy. Oddanie głosu grupom wykluczanym przez liberalne rządy i media przy jednoczesnym odebraniu go innym grupom oraz postępująca monopolizacja władzy państwowej są działaniami sprzecznymi z prawdziwą demokracją, która nie może polegać na tym, że „my” zyskamy władzę kosztem „was”, ale na budowaniu państwa, które wszyscy będziemy mogli współtworzyć na równych zasadach.


Artykuł ukazał się w piśmie "Bez Dogmatu", I/2018.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz