„Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo macierzyństwo różnicuje
szanse na rynku pracy,” mówi Kamil Fejfer w wywiadzie udzielonym Krytyce
Politycznej, który poświęcony jest jego ostatniej książce „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia,
chociaż więcej pracuje.”
Uprzywilejowani bardzo często nie zdają sobie sprawy z
sytuacji zdominowanych – na tym właśnie polega ich przywilej, że nie muszą. Ich
perspektywa jest tą „normalną”, przyjmowaną domyślnie w społeczeństwie, dlatego
często zwyczajnie nie przychodzi im do głowy, że inne też istnieją. Na przykład
synek obsługiwany przez troskliwą mamusię, może być przekonany, że prace domowe
wykonują się same, a obiad samoczynnie wjeżdża na stół – wystarczy powiedzieć,
że się jest głodnym. Natomiast córka, której nie tylko obsługa nie przysługuje,
ale też wymaga się od niej, by sama wniosła spory wkład w obsługiwanie męskich
członków rodziny, nie będzie miała najmniejszych wątpliwości, że praca ta
zajmuje czas, męczy i ogólnie rzecz biorąc mocno utrudnia życie.
Czasami rzeczywiście trudno jest sobie zdać sprawę z
własnego przywileju, gdyż różnice w traktowaniu są drobne i ukryte za fasadą
pozornej równości. Publicyści zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że dostają
punkty za płeć, chociaż badania wielokrotnie pokazywały, że ten sam tekst jest
oceniany jako gorszy, jeśli zostanie podpisany kobiecym nazwiskiem. Podobnie
też identyczne CV uznawane jest za słabsze, a proponowana płaca jest niższa,
jeśli opisane w nim kompetencje i doświadczenie dotyczą Jane a nie Johna. Pewien
mężczyzna przekonał się boleśnie, jak wiele znaczy jego męskie nazwisko, gdy przez
pomyłkę wysłał maila z konta koleżanki.
Wcześniej zupełnie nie rozumiał, dlaczego komunikacja z klientami sprawia jej
tyle problemów.
Przywilej bywa nieuchwytny i na różne sposoby maskowany, jednak
zdziwienie, że macierzyństwo znacznie zmniejsza szanse kobiet na rynku pracy, to
już osobliwy poziom nieświadomości. Naprawdę można nie dostrzegać, że obciążenie
pracą domową wpływa na możliwości zawodowe kobiet? Najwyraźniej jak się bardzo
chce, to można. Żeby móc uznać, że nasz sukces jest merytorycznie uzasadniony, potrzebujemy
wierzyć, że rywalizacja była fair i wszyscy mieli równe szanse. A przecież skądinąd
wiemy, że prace domowe robią się same: nam przecież nigdy nie sprawiały
kłopotów! Nic to że w innych kontekstach fakt, iż to kobiety – w przeciwieństwie
do mężczyzn – mają dzieci, przytaczany jest jako uzasadnienie tego, że mniej
zarabiają i wolniej awansują. Przywilej nie musi przejmować się spójnością
głoszonych tez, bo od tego przecież jest przywilejem.
Ale oczywiście bywa gorzej. Wielu mężczyzn nie zdaje sobie także
sprawy z tego, że kobiety mówiąc „nie” wcale nie mają na myśli „och, och, ale
sexy”. Nie mają świadomości, że te przyjemne rzeczy, które właśnie robią, są
przyjemne tylko dla nich. Po prostu nie przychodzi im do głowy, że jeśli
kobieta wyrywa się i płacze, to jej celem nie jest bynajmniej wzbogacenie ich
seksualnych doznań. Niewykluczone, że zwyczajnie nie zdają sobie sprawy, że ciała,
które dostarczają im tyle rozkoszy, są czującymi istotami. I oczywiście nie
muszą. Jeśli któraś z nich ośmieli się opowiedzieć o swojej krzywdzie, zaraz znajdzie
się tłumek pochylający się ze współczuciem nad zniszczoną reputacją biedaka, który
po prostu nie zdawał sobie sprawy, i wyjaśniający wstrętnej oszczerczyni, że przecież
sama chciała.
Kamil Fejfer pisząc swoją książkę nie zdawał sobie sprawy także
z tego, że feministki od kilkudziesięciu lat zajmują się tematem nieodpłatnej
pracy kobiet. No bo umówmy się: co jakieś panny mogły wymyślić, zanim on
postanowił pochylić się nad tym problemem? Skąd miało mu przyjść do głowy, że
coś tam pisały? Bez skrępowania mówi w wywiadzie: „To, co do mnie dociera, to
feminizm fejsbukowy, w którym absolutnie niedoreprezentowane jest − w
porównaniu z tym, co słyszałem, pracując nad książką niemal rok – doświadczenie
macierzyństwa.” Gdy przeprowadzająca wywiad przytacza kilka nazwisk polskich
autorek podejmujących te zagadnienia, stwierdza, że padł ofiarą algorytmów
podstępnie zamykających go w bańce. Nie, z pewnością nie własnego lenistwa!
Oraz przywileju, który sprawił, że w jego przypadku porządne zapoznanie się z
tematem rzeczywiście było zbędne: książkę mu i tak przecież wydano, a promują
ją postępowe redakcje.
Czy jednak aby na pewno chodzi tu o przywilej? Fejfer nie
lubi tego słowa. Gdy stwierdza, że wysokość płacy nie jest kwestią zasług czy
wydajności, a jego rozmówczyni dopowiada, że chodzi o władzę albo przywilej,
autor koryguje ją nazywając to po prostu szczęściem: „To jak rzut dziesięcioma
kostkami. Niektórym wypada dziesięć szóstek.” Następnie zaś wymienia różne
rodzaje kapitałów, które decydują o sukcesie, dziwnym trafem jednak nie wspomina
o płci, chociaż rozmowa dotyczy zasadniczo dyskryminacji kobiet na rynku
pracy.
Gdyby Fejfer zapoznał się choćby z klasycznymi artykułami marksistowskich
feministek, pisanymi jeszcze w latach 70. i 80. zeszłego wieku, wiedziałby,
czym się różni szczęście od przywileju: na tym pierwszym nikt nie traci. Można
mówić o farcie, jeśli urodzisz się ze słuchem absolutnym, pamięcią
fotograficzną albo świetną przemianą materii. Zupełnie inaczej sprawa
przedstawia się z różnego rodzaju kapitałami. Ten ekonomiczny powstaje dzięki
wyzyskowi, a uprzywilejowane elity skrupulatnie pilnują dostępu do społecznego
i kulturowego, ponieważ ich wartość oparta jest dokładnie na tym, że nie są powszechnie
dostępne. Gdyby wszyscy byli dobrymi kumplami urzędnika wydającego ważną
decyzję, znajomość ta nikomu nie dodawałaby punktów w rywalizacji. Podobnie też
chociaż edukacja wydaje się być rezultatem wyłącznie zdolności i pracy, w
społeczeństwie, w którym to od niej zależy dostęp do władzy i zasobów, staje
się ona narzędziem wykluczania słabszych.
Urodzenie się mężczyzną nie stanowi samo w sobie o wyższych
szansach w życiu – sprawia to jedynie patriarchat. Kamil Fejfer nie lubi jednak
tego słowa, chociaż gdyby czytał tłumaczoną także na polski Christine Delphy,
to wiedziałby, że jeśli relacje władzy nie zostaną uwzględnione w samym
sposobie zadania badawczych pytań, efektem będzie wyłącznie ich zamaskowanie i
usprawiedliwienie. Autor analizuje, w jaki sposób kultura kształtuje kobiety
jako odpowiedzialne za to, by troszczyć się o potrzeby innych, lecz kompletnie
nie przychodzi mu do głowy, żeby spytać, kto na tym korzysta i w czyim to
interesie. Twierdzi, że „rynek źle radzi sobie z wyceną prac opiekuńczych, ponieważ
nie da się na tym zarobić,” chociaż już wspomniana wyżej Delphy pisała, że
prace reprodukcyjne są nieopłacane nie dlatego, że są innym typem prac, lecz
dlatego że zostały przypisane kobietom. Kobiety są po prostu wyzyskiwane przez
mężczyzn.
Co więcej, jak wykazywała inna klasyczna autorka, Heidi
Hartmann, kapitalizm i patriarchat wspierają się nawzajem a dewaluacja opieki i
zrzucenie jej na barki kobiet jest jednym z narzędzi utrzymywania ich
podrzędnej pozycji. To nie przypadek, że cechy promowanego przez kapitalizm typu
podmiotowości – niezależnej, racjonalnie kalkulującej i agresywnie dbającej o
własny zysk – są cechami przypisywanymi w tej kulturze mężczyznom. Jak pisała
Carole Pateman, sfera publiczna, w której działają „autonomiczne jednostki”, nie
mogłaby istnieć bez sfery prywatnej, gdyż niezależność jednostek jest fikcją,
która może być podtrzymywana tylko dzięki temu, że w zaciszu domowym zawsze
czeka wsparcie i troska.
Kamil Fejfer chce jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko:
chciałby być feministą, bo lewakowi wypada, ale przy tym nie chce rezygnować
z własnego przywileju, który sprawia, że z bardzo wielu rzeczy kompletnie nie
musi sobie zdawać sprawy. Najdobitniej zostało to wyrażone w zawartej w książce
notce „Do mężczyzn”, w której autor przekonuje czytelników: „Ta książka nie
jest przeciwko Wam. Ale bez Waszego udziału dokonująca się zmiana nie dokona
się do końca. Czasem trzeba będzie zrobić w domu więcej niż robili nasi ojcowie
i dziadkowie. Ale warto to zrobić, żeby Wasze córki, partnerki, żony i siostry
miały w życiu trochę łatwiej.”
Czasem. Trochę. Spokojnie panowie, nie idziemy w ekstrema! O
żadnej równości nikt tutaj przecież nie mówi!
Pani Małgorzato. Byłam parę lat temu pani wierną słuchaczką na Genderach w PANie. Bardzo wiele się wtedy nauczyłam. Jak dobrze jest znów panią poczytać. W pani ustach feminizm jest taki prosty do zrozumienia. Aż dziw, że trzeba go ciągle tłumaczyć od nowa. Już wiem, że ci, którzy feminizmu nie pojmują, po prostu korzystają z przywileju nieprzejmowania się nim, bo ich nie dotyczy. Bardzo Pani kibicuję i serdecznie pozdrawiam. Lidia Zielińska
OdpowiedzUsuńDziękuję i również pozdrawiam serdecznie!
Usuń