niedziela, 10 grudnia 2017

Utracona cześć Jakuba Dymka i znaki zapytania


Po publikacji tekstu „Papierowi feminiści” padły serwery Codziennika Feministycznego, a sensacyjna informacja, że dziennikarze Krytyki Politycznej i Gazety Wyborczej zostali oskarżeni o molestowanie, a nawet gwałt, obiegła większość mediów. Zrekapitulujmy jednak główne fakty, na wypadek gdyby nie wszyscy śledzili rozwój wydarzeń.

Podczas gdy Michał Wybieralski pokrętnie, ale jednak, przeprosił za swoje czyny i poddał się procedurom wyjaśniającym w Agorze, Jakub Dymek, wobec którego padł poważniejszy zarzut gwałtu, postanowił aktywnie bronić swojego dobrego imienia. Robi to zarówno werbalnie: na swoim facebookowym profilu i w wywiadzie udzielonym portalowi Onet.pl, jak też czynnie: wysyłając do redakcji Codziennika Feministycznego pismo grożące procesem o zniesławienie. W rezultacie redakcja usunęła z tekstu fragment o gwałcie w oczekiwaniu na wynik działań prokuratury, która z urzędu wszczęła śledztwo w tej sprawie.

Wprawdzie Jakub Dymek został jak na razie jedynie zawieszony w swojej redakcji, ale skarży się, że został przedwcześnie osądzony i że odebrano mu prawo do obrony. I znaczna część opinii publicznej przyznaje mu rację. Solidaryzują się z nim modelowi seksiści, dla których gwałt na pijanej dziewczynie, która sama zaprosiła chłopaka do swojego mieszkania, z definicji nie może być gwałtem i którzy ochoczo podążają za twierdzeniami Dymka, że mamy tu do czynienia wyłącznie z zemstą odrzuconej byłej partnerki. Tym bardziej, że w swoich wypowiedziach sugeruje on, że jest ona nie do końca zrównoważona psychicznie.

Ale oprócz tego typu komentarzy krytyka ferowania ocen przed wyrokiem sądu, lub co najmniej dystans wobec postawionych oskarżeń, wyrażane są także przez osoby identyfikujące się z feminizmem i potępiające przemoc wobec kobiet. W odpowiedzi na te głosy Codziennik Feministyczny zamieścił list otwarty z wyrazami solidarności z autorkami tekstu „Papierowi feminiści”, pod którym stale zbierane są podpisy. Zgadzam się z meritum tego listu, chociaż nie do końca przekonuje mnie sposób, w jaki uzasadniono tam konieczność publicznego wsparcia kobiet, które odważyły się publicznie odpowiedzieć o doznanych krzywdach. Ten tekst jest próbą zarysowania sieci znaków zapytania, jaka oplata tę sprawę, jak też wyciągnięcia paru wniosków z dostępnych publicznie faktów.

Nie wiem, jakie są możliwości wykazania, że doszło do gwałtu w sytuacji, która miała miejsce trzy lata temu i w której sprawca był znany ofierze. Być może nigdy nie będziemy mieć w pełni rozstrzygających dowodów, czy stosunek seksualny, do którego wtedy doszło, był wymuszony czy, jak twierdzi Jakub Dymek, odbył się za obopólną zgodą. Czy zatem nie powinniśmy powstrzymać się od wyciągania jakichkolwiek wniosków w tej sprawie, jeśli istnieje ryzyko, że w ten sposób skrzywdzimy kogoś oskarżonego o czyny, których nie popełnił? Przecież takie oskarżenie rujnuje karierę i niszczy życie zdolnego, młodego człowieka! – piszą obrońcy Jakuba Dymka wskazując na zasadę domniemania niewinności.

Jednak w tej sytuacji niezajęcie stanowiska nie jest neutralnością, ale opowiedzeniem się po jednej ze stron i również może prowadzić do ogromnej krzywdy, która jakoś umyka uwadze obrońców dziennikarza. Jeśli bowiem oskarżenia postawione w tekście „Papierowi feminiści” są prawdziwe, to zignorowanie ich przez środowisko lewicowe w połączeniu z seksistowską nagonką znacznej części opinii publicznej stanowi dodatkową traumę dla osób już i tak niezwykle boleśnie doświadczonych. Dlaczego łatwo wczuć się w potencjalną krzywdę Jakuba Dymka, a tak niewiele osób stara się wyobrazić sobie, jak to jest być zgwałconą czy molestowaną przez przekonanego o swojej bezkarności „feministę”, a następnie spotkać się z nieufnością, gdy w końcu odważymy się o tym mówić? Jak to jest, gdy ktoś, kto nas potwornie skrzywdził, publicznie wyciąga nasze prawdziwe lub zmyślone traumy, przyczepia nam gębę mściwej furiatki i dzieli się w wywiadach swoim poczuciem rzekomej krzywdy?

Musimy się nad tym zastanowić, bo bardzo możliwe, że to właśnie dzieje się na naszych oczach, gdy my jakże racjonalnie dywagujemy o zasadzie domniemania niewinności. Owszem, jest ona fundamentem porządku prawnego, jednak wiemy, że jej konsekwencją często jest to, że ewidentne zbrodnie pozostają nieukarane. Dlatego bez względu na to, czy sąd znajdzie dowody wystarczająco niezbite, by skazać Jakuba Dymka, musimy zastanowić się, na ile prawdopodobne wydają się nam wysunięte przeciwko niemu oskarżenia i jak w tym kontekście wyważyć dylemat potencjalnej krzywdy, którą nasza reakcja może wyrządzić jednej lub drugiej stronie. Przyjrzyjmy się zatem bliżej faktom, jakie są publicznie dostępne.

Po pierwsze trzeba jasno powiedzieć, że kariera Dymka tak czy siak jest, a przynajmniej powinna być, już zakończona. Niezależnie od wyroku sądu. Bo chociaż stanowczo zaprzecza on oskarżeniom o gwałt, przyznał się do pozostałych zarzutów dotyczących molestowania. Moim zdaniem są one wystarczające, aby żadna redakcja, w której prawa kobiet są jakkolwiek respektowane, nie chciała z nim już więcej współpracować. Owszem, człowiek może się zmienić i zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy. Ale jak na razie działania dziennikarza zmierzają w dokładnie przeciwną stronę.

Tak, kariera Jakuba Dymka jest złamana. I wcale nie przez fałszywe oskarżenia, lecz przez jego obrzydliwe czyny. W wywiadzie bagatelizuje akty molestowania jako „chamstwo”, przeprasza za nie, ale stwierdza, że przecież nie jest gwałcicielem! Cóż, tak się składa, że zgwałcenie to „zmuszenie drugiej osoby do obcowania płciowego, poddania się innej czynności seksualnej lub wykonania takiej czynności przez jedną lub wiele osób, posługujących się siłą fizyczną, przymusem, nadużyciem władzy, podstępem lub wykorzystujących niemożność wyrażenia świadomej zgody przez daną osobę. Sprawca zgwałcenia nazywany jest gwałcicielem.”

W przeciwieństwie do tego, co twierdzi oskarżony publicysta, granica między gwałtem a molestowaniem jest płynna i jest jedynie różnicą stopnia. Nie można jednak powiedzieć, że nie istnieje, zastanówmy się więc, co wiemy o tym najpoważniejszym zarzucie. Autorki tekstu piszą o Jakubie Dymku w ten sposób: „Zdarzało mu się macać ukradkiem kobiety, gdy jego partnerka na chwilę odwracała spojrzenie. Przy stole, w towarzystwie znajomych, pokazywać środkowy palec niedługo po tym, jak jedna z nas odmówiła mu seksu. […] na widok kobiet reaguje słowami „będzie ruchane”. Jeśli jednak “ruchane nie jest” – w towarzystwie krytykuje ich pracę i sugeruje brak talentu.” Jak oceniamy prawdopodobieństwo, że mężczyzna opisany w ten sposób nie wymusiłby stosunku seksualnego, gdyby był pewien, że ujdzie mu to na sucho? Podkreślmy, że skrzywdzonych przez niego kobiet jest kilka i wiele z opisanych w artykule sytuacji miało miejsce przy świadkach.

Jakub Dymek przedstawia jednak argumenty mające świadczyć o tym, że stosunek, o którym pisze Dominika Dymińska, był konsensualny. Stwierdza, że niedługo po nim zostali parą, że pisarka była w nim autentycznie zakochana, o czym ma świadczyć list miłosny do niego, który dopiero po zerwaniu został usunięty z jej przygotowywanej książki. Czy można wejść w związek ze swoim gwałcicielem i pisać do niego listy miłosne? Dymek pisze, że Dymińska ma za sobą inne traumatyczne seksualne przeżycia. Publiczne wyciąganie intymnych faktów dotyczących byłej partnerki jest podłym posunięciem, ale jeśli to prawda, to w zupełności wyjaśnia to, dlaczego weszła ona w taką relację. Psychologowie zajmujący się traumami są bowiem zgodni co do tego, że ofiary mają potem skłonność do powtarzania patologicznych, krzywdzących je wzorców relacji.

Ale żeby zrozumieć, dlaczego Dominika Dymińska została dziewczyną swojego gwałciciela, nie musimy wcale przyjmować tezy o jej wcześniejszych traumach. Kultura gwałtu skłania bowiem kobiety, żeby bagatelizowały doznaną przemoc i same się o nią obwiniały. Była pijana, sama go zaprosiła – może to po prostu jej wina? On też był pijany – czy to, że nie słuchał protestów, nie znaczy jedynie, że tak bardzo mu na niej zależy? To właśnie w naszej kulturze słyszą ofiary przestępstw seksualnych, dlatego nie powinno nas dziwić, że internalizują taki przekaz i nie potrafią nazwać gwałtu gwałtem. Czasami dopiero po kilku latach po wyjściu z toksycznej relacji, po usłyszeniu historii innych kobiet skrzywdzonych przez tego samego mężczyznę są w stanie nazwać po imieniu to, co im zrobiono.

Ale powtarzające się w dyskusjach dotyczących tej sprawy pouczenie, że z oskarżeniami o gwałt to się idzie na policję, a nie pisze teksty nie poparte żadnymi dowodami, jest wyrazem obłudnej złej wiary nie tylko dlatego, że nie uwzględnia kulturowej presji utrudniającej rozpoznanie przemocy seksualnej. Tak z ręką na sercu – która z pań poszłaby na policję w naszym kraju zgłaszać gwałt, którego dokonał w jej własnym mieszkaniu jej znajomy? Jeśli policja potrafi pytać o długość spódnicy kobietę zgwałconą na ulicy przez obcego, jak oceniamy szanse, że nie zbagatelizowałaby takiego doniesienia? Że nie skończyłoby się to jedynie tym większą traumą?

I jakiego rodzaju niezbitych dowodów, że stosunek seksualny nie był konsensualny, oczekiwalibyśmy w tej sytuacji? Czy naprawdę kobieta ma prawo zgłosić gwałt, tylko jeśli była na tyle przezorna, że zainstalowała w mieszkaniu kamery? Albo zaprosiwszy kolegę do domu miała w kieszeni stale włączony dyktafon? Gwałty dokonane przez sprawcę znanego ofierze (a tak jest w przypadku większości gwałtów) to zwykle sprawa „słowo przeciwko słowu”. Ale jeśli wnioskujemy, że w takim razie nic się tu nie da udowodnić, to znaczy, że zakładamy, że słowo mężczyzny z definicji waży więcej. Owszem, tak właśnie się przyjmuje w naszej kulturze i jest to jeden z elementów kultury gwałtu, o której piszą autorki listu solidaryzującego się z oskarżycielkami Dymka i Wybieralskiego.

I właśnie w takim sensie rozumiałabym ich wezwanie, żeby trzymać stronę kobiet. Nie chodzi o to, że kobiety są z natury moralnie lepsze i nigdy nie zdarza się, żeby kłamały czy fałszywie oskarżały. Chodzi o to, żeby dać im dodatkowy kredyt zaufania jako przeciwwagę dla obecnej w naszej kulturze tendencji do dewaluowania świadectw kobiet i do automatycznego przywiązywania większej wagi do słów mężczyzn. Ale w tej konkretnej sytuacji myślę, że wystarczy po prostu dokładniej przyjrzeć się publicznie znanym faktom. Mnie osobiście zarysowany tutaj układ dostępnych danych i towarzyszących im znaków zapytania skłania do tego, żeby dać wiarę autorkom tekstu „Papierowi feminiści”, nawet bez dodatkowego kredytu zaufania.

A jak Państwo rozwiązują te wątpliwości? Bo milcząc też zajmujemy jakieś stanowisko: na komfort neutralności nie możemy sobie w tym przypadku pozwolić.

10 komentarzy:

  1. Jeszcze jest jeden powód niezgłaszania gwałtów czy szerzej aktów przemocy- ofiary chcą o tym jak najszybciej zapomnieć, zamazać w pamięci. A do tego jeszcze podejście naszej policji, brak ochrony przed sprawcą itp...

    Dla wymiaru sprawiedliwości, jeśli będzie prowadzone dochodzenie- kluczowe będzie badanie psychologiczne, czy osoby posądzane o gwałt mają takie skłonności...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zgadzam się. Przy czym trzeba pamiętać, że psychologowie i psycholożki to osoby wychowane w tej kulturze i również podatne na różne uprzedzenia.

      Usuń
    2. No ale właśnie dlatego to badanie psychologiczne, a nie "społeczne", żeby stwierdzić predyspozycje psychologiczne. Bo jednak skłonność do przemocy to nie kwestia zachowań społecznych, tylko cech psychologicznych, wręcz psychopatii po prostu...

      Usuń
  2. Tak, chodziło mi o to, że cokolwiek powiedzą eksperci/tki możemy wciąż mieć na ten temat swoje zdanie - ich zdanie nie musi być dla nas wyrocznią, bo podlegają tym samym mechanizmom społecznym, co inni. Na przykład psychologiczni i medyczni eksperci z końca XIX wieku dowodzili, że wykształcenie jest szkodliwe dla zdolności rozrodczych kobiet - i nawet mieli na to empiryczne dane! Rzeczywiście kobiety wykształcone miały mniej dzieci.

    A co do skłonności do przemocy - na pewno indywidualny czynnik psychologiczny jest tu ważny, ale to też kwestia społecznego przyzwolenia. Tych mechanizmów, o których piszę w moim poprzednim wpisie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Na przykład psychologiczni i medyczni eksperci z końca XIX wieku dowodzili, że wykształcenie jest szkodliwe dla zdolności rozrodczych kobiet - i nawet mieli na to empiryczne dane! Rzeczywiście kobiety wykształcone miały mniej dzieci."- no nie, ale to nie jest nauka. Odróżniajmy naukę od pseudo-nauki. Dziś też są ludzie z tytułami naukowymi, nawet medycznymi, sprzeciwiający się szczepieniom. Są nawet wśród lekarzy tacy którzy zaprzeczają że HIV wywołuje AIDS! Te badania/wyniki na pewno były obarczone błędami, które je dyskwalifikują z punktu widzenia nauki. Inaczej by obowiązywały, skoro zostały "udowodnione empirycznie". Antyszczepionkowcy też twierdzą że ich tezy sa "naukowo udowodnione". Cóż wiadomo że trudno jest odróżnić naukę od pseudo-nauki, zwłaszcza gry to trafia na grunt "zwykłych ludzi" którzy nie znają rygorów walidacji badań naukowych itp...

      Usuń
    2. Jednocześnie nie podważajmy nauki, bo kiedyś naukowcy głosili jakąś bdzurę. Dzisiaj też się to zdarza i to także w dobrej wierze. Po prostu z definicji nie ma czegoś takiego jak 100% pewność w nauce. Ale możemy się poruszać w sferze wysokiego stopnia prawdopodobieństwa, graniczącego z pewnością- lub okresleniem "aktualnego stanu wiedzy" który przecież może się zawsze zmienić z czasem.

      Usuń
    3. Zgadzam się. Nie chodzi mi o podważanie nauki jako takiej, ale o zachowanie krytycyzmu wobec jej ustaleń, w których jest duże prawdopodobieństwo, że mogły na nie wpłynąć różne uprzedzenia. Psychologia czy nauki społeczne są na to podatne, co oczywiście nie znaczy, że nie są naukami i nie należy się w ogóle kierować ich ustaleniami. Krytycyzm to nie to samo co potępienie w czambuł.

      Usuń
  3. Polecam odnieść się do tej pary: https://www.ted.com/talks/thordis_elva_tom_stranger_our_story_of_rape_and_reconciliation

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś to widziałam, ale wyleciało mi z pamięci, a rzeczywiście to może mieć ciekawe odniesienie do naszych obecnych dyskusji o molestowaniu i gwałtach. Dziękuję za przypomnienie!

      Usuń
  4. Kontaktuję się z nim i stało się to nawet szybciej, niż mogłem sobie wymarzyć. Dziękuję za poświęcenie czasu na wysłuchanie mnie i odpisanie na wszystkie moje e-maile, doktorze Agbazara. Znowu czuję siłę emocjonalną. Wróciła mi pewność siebie i jasno widzę swoją przyszłość. Jestem na zawsze wdzięczny za twoją pomoc w ponownym zjednoczeniu mnie z moim starym kochankiem, który rozwód zostawił mnie wiele lat temu dla innej kobiety. Sam zobaczysz, co mówię, kontaktując się z tym wielkim rzucającym zaklęcia, doktorem Agbazarą, pod adresem: ( agbazara@gmail.com ) lub zadzwoń do niego pod numer ( +2348104102662 ) i rozwiąż swoje problemy.

    OdpowiedzUsuń