poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Panie przodem!




Często słyszymy, że kobiety są w Polsce szczególnie szanowane, ponieważ całuje się je w rękę i przepuszcza w drzwiach. Zdaniem niektórych pokazuje to, że u nas nie tylko nie ma dyskryminacji, ale wręcz przeciwnie: kobiety mają tak naprawdę wyższą pozycję społeczną niż mężczyźni. Oczywiście nie dowiadujemy się nigdy, w jaki sposób szacunek mający stać za szarmanckimi gestami miałby się łączyć z wszechobecnym molestowaniem i przemocą seksualną, z mającą często śmiertelne konsekwencje przemocą domową, albo też z faktem, że mężczyźni dostają bonusowe punkty przy obsadzaniu wszelkich stanowisk związanych z władzą i pieniędzmi, a kobietom płaci się mniej niż mężczyznom nawet w tych niskopłatnych zawodach, do których są dopuszczane.

Ale problem z tezą o szczególnym szacunku dla kobiet polegającym na przepuszczaniu ich w drzwiach nie polega tylko na tym, że drobne gesty służą za zasłonę dymną dla dyskryminacji w naprawdę istotnych obszarach. Sęk w tym, że teza ta jest po prostu fałszywa: „piękne panie” puszczane są przodem wyłącznie wtedy, gdy panowie mogą coś na tym zyskać, we wszystkich innych sytuacjach natomiast przestrzeń fizyczna należy do mężczyzn, którzy wykorzystują swoją przewagę fizyczną i społeczną do zaznaczania, czyj jest ten świat i kto tu naprawdę rządzi.

Przyjrzyjmy się najpierw klasycznej sytuacji otwierania drzwi przed kobietą. Jeśli nie mam problemów z poruszaniem się, nie niosę nic ciężkiego, nie prowadzę wózka czy roweru – nie jest mi to absolutnie do niczego potrzebne. Drzwi mogę z powodzeniem otworzyć sobie sama, nic nie zyskuję na tym, że jakiś pan mi je otworzy, natomiast zostaję w ten sposób wciągnięta bez swojej woli w sytuację z pogranicza flirtu. Szarmancki pan się uśmiecha do miłej pani – pani musi więc podziękować i odpowiedzieć uśmiechem. Pan może się dzięki temu poczuć silnym rycerzem – a pani kruchą damą, której potrzebna jest pomoc nawet w najprostszych codziennych czynnościach. Świat należy do pana, pani zaś musi być wdzięczna, że silny człowiek otwiera jej w tym świecie zamknięte przejścia. Musi – bo jeśli ją te role irytują, jeśli nie chce w nie wchodzić, właściwie nie ma jak się z nich wykręcić nie powodując ciężkiej obrazy lub co najmniej uszczypliwych uwag.

Czasem bywa jednak znacznie gorzej, bo w kokieteryjnej grze pan otwierając drzwi jednocześnie sam w nich staje, zostawiając jedynie wąski przesmyk. Pani jest wtedy zmuszona do znacznego skrócenia dystansu fizycznego, czy nawet wręcz otarcia się o pana. I znów: kobieta nie tylko nie ma jak uniknąć naruszenia swoich granic – czyli po prostu molestowania – musi jeszcze za ową „grzeczność” podziękować! Przeciwstawienie się temu wymaga sporej odwagi: ja na przykład kiedyś kategorycznie odmówiłam przeciskania się koło sąsiada z wyjątkowo śliskim uśmieszkiem blokującego swoją osobą wyjście z bloku. Było to bardzo kłopotliwe, bo się spieszyłam, a trochę to potrwało, zanim pan wielce obrażony zgodził się usunąć z przejścia. Innym razem po prostu przesunęłam plecak na ramię w ten sposób, żeby stojący w drzwiach „galant” nim oberwał. Polecam ten sposób, chociaż oczywiście nie zawsze mamy na podorędziu wystarczająco duży bagaż i nie zawsze są tam ciężkie, kanciaste książki.

Podkreślmy wyraźnie: w opisanych wyżej sytuacjach nie chodzi zupełnie o pomoc. Jeśli dana osoba (płci dowolnej) tego potrzebuje, jak najbardziej należy otworzyć i przytrzymać drzwi – stając jednak obok, a nie w przejściu. Robię tak, jeśli widzę kobietę z wózkiem, starszego pana o lasce czy kuriera z dużą paczką. Ale otwieranie drzwi przed sprawną kobietą, która ma wolne ręce i może sama to zrobić, nie jest pomocą. Jest to wymuszenie para-erotycznej gry, pokazującej jej, że jest istotą słabą, a ten świat należy do silnych zdobywców. Przyznajmy, że to dosyć specyficzna „pomoc”, na której „pomagający” zyskuje kosztem osoby „obdarowanej”.

Panowie otwierają nam drzwi, jeśli mogą na tej grze coś zyskać, natomiast jeśli za owymi drzwiami jest coś, do czego warto się spieszyć – absolutnie nie ma co liczyć na żadne przepuszczanie. Ba! Trzeba się pogodzić z tym, że szarmanccy panowie bez najmniejszych skrupułów wykorzystają swoją przewagę fizyczną i społeczną, by wepchnąć się przed nas. I nie chodzi mi tylko o przepuszczanie metaforyczne, jak z manifowego hasła: „Przepuśćcie nas w drzwiach do Sejmu!” Chodzi mi o takie zwykłe sytuacje jak wsiadanie do zatłoczonego tramwaju. Nie, nie żądam, żeby spieszący się do pracy pracownicy korporacji dawali mi fory w drzwiach ryzykując, że się nie zmieszczą i będą musieli jechać kolejnym. Ale zwykłe zasady uprzejmości, także bez szarmanckich naddatków, mówią, że osoba, która stoi bliżej drzwi, wchodzi lub wychodzi wcześniej niż ta za nią. Wielokrotnie natomiast spotykałam się z sytuacją, gdy różni panowie pchali się przede mnie i nie chcąc wchodzić w fizyczną konfrontację z osobnikami sporo ode mnie większymi, musiałam puszczać ich przodem. Jeśli nie ma akurat czasu na flirciarskie uśmieszki, wychodzi na jaw brutalna prawda, kto tu jest panem przestrzeni.

Najbardziej jest ona jednak widoczna w sytuacji, gdy dwie osoby idące z naprzeciwka muszą się minąć. Jest to sytuacja tak częsta, że nawet nie zauważamy, że część z nas „naturalnie” schodzi z drogi innym, którzy z kolei nie wyobrażają sobie, by to oni mieli wykonać ten wysiłek. Jeśli idziemy w miarę szerokim chodnikiem, zrobienie pół kroku w bok nie jest wielkim problemem. Co najwyżej odrobinkę nas spowalnia, co może mieć znaczenie, jeśli akurat zaraz odjeżdża nam autobus, ale zazwyczaj wysiłek jest żaden. Gorzej jeśli idziemy wąską dróżką wydeptaną w śniegu i zejście z niej pociąga za sobą wejście po kostki w puch prześliczny, ale jednak nieco utrudniający ruchy. Albo na przykład poza ścieżką jest grząskie błocko, które zabrudzi nam buty. Imperatyw, że to kobieta musi w takiej sytuacji zejść z drogi, jest wpojony nam tak głęboko, robimy to tak automatycznie, że zauważyłam to dopiero kilka lat temu pewnej śnieżno-błotnej zimy, gdy miałam już dobrze wyrobioną świadomość feministyczną. Kilka razy szłam wąską ścieżką, powstrzymując wdrukowany impuls ustąpienia przed nadchodzącym z przeciwka „panem świata” i czekając, że może to on tym razem ustąpi mi przejścia. Nie, nic z tego. Spotykały mnie jedynie zdziwione oczy panów i w ostatniej chwili, nie mając wystarczającej odwagi na fizyczną konfrontację, musiałam schodzić im z drogi mocząc lub brudząc buty.

Co się natomiast dzieje, jeśli się takiemu panu nie zejdzie z drogi, mogłam się przekonać kiedyś w godzinach szczytu przy stacji metra Politechnika. Osoby z Warszawy wiedzą, że oprócz metra znajduje się tam kilka przystanków autobusowych i przedarcie się przez tłum poruszających się w przeróżnych kierunkach ludzi jest mordęgą. Akurat jednak dnia owego trafiłam na pewną panią bardzo zręcznie i żwawo wymijającą grupy ludzi. Szła w tę samą stronę co ja, więc wielce zadowolona „wsiadłam jej na ogon”. W pewnym momencie, gdy się już wokół nas rozluźniło, pojawił się idący z naprzeciwka pan. Ponieważ szłam metr za tą kobietą, moim udziałem stało się niezwykle rozweselające doświadczenie, gdy ów pan musiał jednak w ostatnim momencie zejść mojej przewodniczce z drogi, ponieważ ona nie zamierzała tego zrobić. Jego miny nie zapomnę nigdy! Szok! Oburzenie! Otwarte w osłupieniu oczy i usta!

Sama nie znalazłam w sobie jak dotąd wystarczająco dużo asertywności, by to kiedyś powtórzyć, ale dziękuję bardzo tamtej kobiecie za to doświadczenie i jeśli to czyta, pozdrawiam ją serdecznie! Dodajmy, że nie, nie był to „pan starszej daty” ani też niewychowany prostak z ludu. Na oko 30latek, sądząc po stroju: pracownik korporacji albo może pobliskiej Politechniki? I owszem, w momencie „starcia” było już wystarczająco dużo miejsca wokół, by mógł bez problemu zrobić pół kroku w bok – gdyby tylko sama ta myśl nie była dla niego absolutnie niewyobrażalna.

Jak pisałam, zwykle na szerokim chodniku zejście z drogi nie jest problemem. Pojawia się on natomiast, jeśli niesiesz coś ciężkiego lub na przykład prowadzisz wózek. Jestem od półtora roku szczęśliwą posiadaczką barabanu – dla niezorientowanych: to taki ludowy bęben. Tak, skojarzenia z hymnem Polski są jak najbardziej na miejscu, bo „taraban” to alternatywna nazwa tego samego instrumentu. Barabany mają różne rozmiary, mój jest spory: ma 50 cm średnicy i waży około 5 kilo. Gdy niosę go na pasku przed sobą, mam dodatkowy brzuch wielkości chyba ciąży z pięcioraczkami. Na szczęście w moim przypadku jest ona łatwo zdejmowalna, ale i tak dosyć mocno ogranicza ruchy i utrudnia manewrowanie wśród ludzi, samochodów i słupków na ulicach.

I właśnie to doświadczenie pozwoliło mi zrozumieć, o co chodziło z tymi wózkowymi. Być może niektórzy pamiętają: parę lat temu niejaki Zbigniew Mikołejko, profesor filozofii i felietonista, popełnił tekst, w którym opisał panoszącą się na polskich ulicach zarazę „wózkowych”, czyli matek przekonanych, że posiadanie dzieci daje im prawo, by wszystkich rozjeżdżać prowadzonymi przez siebie pojazdami z rozwrzeszczaną zawartością. Jak się można domyśleć, tekst spowodował wiele głosów oburzenia. Byłam wtedy przekonana, że celem było wyłącznie wywołanie medialnego szumu, bo sama nigdy nie zauważyłam jakiejś szczególnie bezczelnej przestrzennej zaborczości ze strony spotykanych na ulicy matek.

Ale pewnego razu gdy szłam spóźniona z barabanem na próbę – olśniło mnie. Bo gdy niesiesz taki ciężar albo prowadzisz wózek, jest ci naprawdę trudno wymijać idącego z naprzeciwka pana, więc myślisz sobie, że może w tej sytuacji, do jasnej cholery, to on może zejść ci z drogi. Sęk w tym, że on tak ani trochę nie myśli. Spiesząc się podbiegałam, by zdążyć przejść przez pasy z migającym już zielonym światłem. Podbieganie z barabanem jest mocno uciążliwe, a omijanie nadchodzącego pana sprawiłoby, że bym nie zdążyła. Owszem, widział, że nadbiegam, ale uskoczył w bok dopiero jak prawie na niego wpadłam – a na jego twarzy malował się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. I wtedy dotarło do mnie, że tu właśnie leży zagadka „wózkowych”. Bo dla mnie oczywiste jest, że jeśli z naprzeciwka idzie kobieta z wózkiem, to schodzę jej z drogi, bo mi łatwiej. Dla profesora Mikołejki natomiast sugestia, że miałby to zrobić, to po prostu obelga.

W ten sposób na każdym kroku pokazuje się nam, że ten świat nie należy do nas. Możemy w nim zajmować miejsce tylko warunkowo, jeśli pozwolą nam ci, którzy mają w nim pierwszeństwo. Schodzenie z drogi albo przeciwnie: oczekiwanie, że przeszkody się z niej same usuną, to reakcje automatyczne, których w większości przypadków nawet nie zauważamy. Dlatego wypływające z nich relacje dominacji tkwią bardzo głęboko u podstaw naszej psychiki i jak najbardziej współgrają na przykład z głoszeniem feministycznych haseł.

Tak, naruszenie mojej przestrzeni spotkało mnie też parę miesięcy temu na manifestacji przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Jak to bywa na demonstracjach, gdzieś z przodu zrobił się korek i stanęłam, bo ludzie przede mną stanęli. Jednak idący za mną pan, który chyba czuł się bardzo ważny, bo niósł z kolegą duży transparent, uznał, że nie musi się do tego dostosowywać poczułam napierające na mnie sporo większe od mojego ciało. Odwróciłam się i powiedziałam, że nie mam jak iść do przodu, bo ludzie stanęli. „To przesuń się w bok”, odpowiedział spokojnie ów pan. Serio. Wynikła z tego dyskusja o tym, że w bok też nie bardzo mam miejsce i w ogóle taka demonstracja to jednak nie jest przestrzeń, w której on może rozstawiać kobiety po kątach, brzmiała chyba nieco niepokojąco, bo idąca nieopodal starsza pani spytała się mnie z troską, czy wszystko w porządku. Gdy jej powiedziałam, o co chodziło, pokręciła ze smutkiem głową: „Widzi pani, i to są ci lepsi, którzy niby nas wspierają! Ile pracy jeszcze przed nami!”

W słynnym artykule „Throwing like a girl” („Rzucając jak dziewczyna”) Iris Marion Young analizuje, dlaczego dziewczynki są zwykle słabsze w sportach. Nie, nie chodzi o siłę fizyczną – chodzi o poczucie, że nie mamy prawa zajmować przestrzeni. Rzucając piłkę chłopiec bierze duży zamach, cofa nogę do tyłu, czasem podbiega czy podskakuje. Dzięki temu siła jego rzutu pochodzi z ruchu całego ciała i jest on celniejszy. Dziewczynki zaś zazwyczaj używają tylko ramienia i to do tego tak jakby nie było ono częścią większej całości, ale luźnym, odrębnym elementem. Przestrzeń nie należy do nich, boją się ją zagarniać i stale czują się w niej zagrożone, dlatego gdy piłka leci w ich kierunku, uciekają przed nią, zamiast aktywnie ją łapać czy odbijać. Autorka wplata te analizy w fenomenologiczną koncepcję podmiotowości, zgodnie z którą jesteśmy naszymi ciałami i to, w jaki sposób odnajdują się one w przestrzeni, ma fundamentalny wpływ na to, jak działamy, kim się czujemy i o jakie prawa potrafimy się upomnieć.

Dlatego w opisanych powyżej sytuacjach nie chodzi tylko o stosunkowo drobne niedogodności takie jak to, że spóźnię się na próbę, ucieknie mi autobus albo pobrudzę sobie buty. Mowa ciała jest niezwykle istotnym, bo bardzo pierwotnym, elementem naszych tożsamości, tego jak się czujemy w społecznym świecie i jak odbierają nas inni. O przestrzennej zaborczości mężczyzn pisano już zresztą wielokrotnie: na przykład o tym, że często zajmują w środkach komunikacji zbiorowej dwa miejsca, bo koniecznie muszą siedzieć z szeroko rozkraczonymi nogami. Ale sytuacja mijania się nadchodzących z naprzeciwka osób to paradygmatyczny przypadek konfrontacji. To, że zakłada się, że to my zawsze musimy ustąpić – nawet jeśli niesiemy coś ciężkiego albo prowadzimy wózek – przekłada się potem na inne sytuacje, w których oczekuje się od nas wycofania i uległości, a zachowania wychodzące poza tę „normę” spotykają się ze społecznymi sankcjami. Czyje zdanie liczy się więcej i kto może komu powiedzieć: „nie masz racji”? Kto jest „naturalnym” przywódcą, więc awansuje, a kto ma się podporządkowywać, nawet jeśli ma wyższe kompetencje i większe doświadczenie? Kto potrafi asertywnie domagać się wyższej zapłaty za swoja pracę?

Czy zatem mamy za każdym razem iść na konfrontację, by w końcu nauczyć się, że ten świat należy także do nas i mamy prawo zajmować w nim miejsce? Zmuszać każdego napotkanego faceta, żeby schodził nam z drogi? Nie, niekoniecznie. Jeśli dwie osoby idą z naprzeciwka, efektem nie musi być wcale zerojedynkowe starcie „ja albo on” – obie strony mogą nieco zejść ze swego kursu. Żeby to jednak było możliwe, koniecznie jest wydobycie na jaw i podważenie wpojonych nam automatycznych impulsów, by schodzić z drogi lub oczekiwać, że inni zejdą. Na pewno nie każda z nas ma w sobie tyle asertywności, co kobieta, którą spotkałam przy metrze, musimy jednak pamiętać, że walka o równość toczy się także w takich pozornie nieistotnych, codziennych interakcjach i że prawo do zajmowania fizycznej przestrzeni przekłada się na nasze poczucie, że się liczymy i zasługujemy na równe prawa. A jeśli mężczyźni autentycznie chcą walczyć o równość i źle się czują w roli „panów świata”, którym kobiety muszą schodzić z drogi, nawet gdy niosą coś ciężkiego lub prowadzą wózek, niech starają się poskramiać nieświadome schematy sprawiające, że zachowują się w taki właśnie niesłychanie bucowaty sposób. Jeśli naprawdę chcą być uprzejmi, niech puszczają panie przodem także wtedy, gdy to paniom, a nie wyłącznie im samym, będzie w rezultacie wygodniej.