Często słyszymy, że
kobiety są w Polsce szczególnie szanowane, ponieważ całuje się je w rękę i
przepuszcza w drzwiach. Zdaniem niektórych pokazuje to, że u nas nie tylko nie
ma dyskryminacji, ale wręcz przeciwnie: kobiety mają tak naprawdę wyższą
pozycję społeczną niż mężczyźni. Oczywiście nie dowiadujemy się nigdy, w jaki
sposób szacunek mający stać za szarmanckimi gestami miałby się łączyć z
wszechobecnym molestowaniem i przemocą seksualną, z mającą często śmiertelne
konsekwencje przemocą domową, albo też z faktem, że mężczyźni dostają bonusowe
punkty przy obsadzaniu wszelkich stanowisk związanych z władzą i pieniędzmi, a
kobietom płaci się mniej niż mężczyznom nawet w tych niskopłatnych zawodach, do
których są dopuszczane.
Ale problem z tezą o
szczególnym szacunku dla kobiet polegającym na przepuszczaniu ich w drzwiach
nie polega tylko na tym, że drobne gesty służą za zasłonę dymną dla
dyskryminacji w naprawdę istotnych obszarach. Sęk w tym, że teza ta jest po
prostu fałszywa: „piękne panie” puszczane są przodem wyłącznie wtedy, gdy
panowie mogą coś na tym zyskać, we wszystkich innych sytuacjach natomiast
przestrzeń fizyczna należy do mężczyzn, którzy wykorzystują swoją przewagę
fizyczną i społeczną do zaznaczania, czyj jest ten świat i kto tu naprawdę
rządzi.
Przyjrzyjmy się
najpierw klasycznej sytuacji otwierania drzwi przed kobietą. Jeśli nie mam
problemów z poruszaniem się, nie niosę nic ciężkiego, nie prowadzę wózka czy
roweru – nie jest mi to absolutnie do niczego potrzebne. Drzwi mogę z
powodzeniem otworzyć sobie sama, nic nie zyskuję na tym, że jakiś pan mi je
otworzy, natomiast zostaję w ten sposób wciągnięta bez swojej woli w sytuację z
pogranicza flirtu. Szarmancki pan się uśmiecha do miłej pani – pani musi więc
podziękować i odpowiedzieć uśmiechem. Pan może się dzięki temu poczuć silnym
rycerzem – a pani kruchą damą, której potrzebna jest pomoc nawet w
najprostszych codziennych czynnościach. Świat należy do pana, pani zaś musi być
wdzięczna, że silny człowiek otwiera jej w tym świecie zamknięte przejścia.
Musi – bo jeśli ją te role irytują, jeśli nie chce w nie wchodzić, właściwie
nie ma jak się z nich wykręcić nie powodując ciężkiej obrazy lub co najmniej
uszczypliwych uwag.
Czasem bywa jednak
znacznie gorzej, bo w kokieteryjnej grze pan otwierając drzwi jednocześnie sam
w nich staje, zostawiając jedynie wąski przesmyk. Pani jest wtedy zmuszona do
znacznego skrócenia dystansu fizycznego, czy nawet wręcz otarcia się o pana. I
znów: kobieta nie tylko nie ma jak uniknąć naruszenia swoich granic – czyli po
prostu molestowania – musi jeszcze za ową „grzeczność” podziękować!
Przeciwstawienie się temu wymaga sporej odwagi: ja na przykład kiedyś
kategorycznie odmówiłam przeciskania się koło sąsiada z wyjątkowo śliskim
uśmieszkiem blokującego swoją osobą wyjście z bloku. Było to bardzo kłopotliwe,
bo się spieszyłam, a trochę to potrwało, zanim pan wielce obrażony zgodził się
usunąć z przejścia. Innym razem po prostu przesunęłam plecak na ramię w ten
sposób, żeby stojący w drzwiach „galant” nim oberwał. Polecam ten sposób,
chociaż oczywiście nie zawsze mamy na podorędziu wystarczająco duży bagaż i nie
zawsze są tam ciężkie, kanciaste książki.
Podkreślmy wyraźnie: w
opisanych wyżej sytuacjach nie chodzi zupełnie o pomoc. Jeśli dana osoba (płci
dowolnej) tego potrzebuje, jak najbardziej należy otworzyć i przytrzymać drzwi
– stając jednak obok, a nie w przejściu. Robię tak, jeśli widzę kobietę z
wózkiem, starszego pana o lasce czy kuriera z dużą paczką. Ale otwieranie drzwi
przed sprawną kobietą, która ma wolne ręce i może sama to zrobić, nie jest
pomocą. Jest to wymuszenie para-erotycznej gry, pokazującej jej, że jest istotą
słabą, a ten świat należy do silnych zdobywców. Przyznajmy, że to dosyć specyficzna
„pomoc”, na której „pomagający” zyskuje kosztem osoby „obdarowanej”.
Panowie otwierają nam
drzwi, jeśli mogą na tej grze coś zyskać, natomiast jeśli za owymi drzwiami
jest coś, do czego warto się spieszyć – absolutnie nie ma co liczyć na żadne przepuszczanie.
Ba! Trzeba się pogodzić z tym, że szarmanccy panowie bez najmniejszych
skrupułów wykorzystają swoją przewagę fizyczną i społeczną, by wepchnąć się
przed nas. I nie chodzi mi tylko o przepuszczanie metaforyczne, jak z
manifowego hasła: „Przepuśćcie nas w drzwiach do Sejmu!” Chodzi mi o takie
zwykłe sytuacje jak wsiadanie do zatłoczonego tramwaju. Nie, nie żądam, żeby
spieszący się do pracy pracownicy korporacji dawali mi fory w drzwiach ryzykując, że
się nie zmieszczą i będą musieli jechać kolejnym. Ale zwykłe zasady
uprzejmości, także bez szarmanckich naddatków, mówią, że osoba, która stoi
bliżej drzwi, wchodzi lub wychodzi wcześniej niż ta za nią. Wielokrotnie
natomiast spotykałam się z sytuacją, gdy różni panowie pchali się przede mnie i
nie chcąc wchodzić w fizyczną konfrontację z osobnikami sporo ode mnie
większymi, musiałam puszczać ich przodem. Jeśli nie ma akurat czasu na
flirciarskie uśmieszki, wychodzi na jaw brutalna prawda, kto tu jest panem
przestrzeni.
Najbardziej jest ona
jednak widoczna w sytuacji, gdy dwie osoby idące z naprzeciwka muszą się minąć.
Jest to sytuacja tak częsta, że nawet nie zauważamy, że część z nas
„naturalnie” schodzi z drogi innym, którzy z kolei nie wyobrażają sobie, by to
oni mieli wykonać ten wysiłek. Jeśli idziemy w miarę szerokim chodnikiem,
zrobienie pół kroku w bok nie jest wielkim problemem. Co najwyżej odrobinkę nas
spowalnia, co może mieć znaczenie, jeśli akurat zaraz odjeżdża nam autobus, ale
zazwyczaj wysiłek jest żaden. Gorzej jeśli idziemy wąską dróżką wydeptaną w
śniegu i zejście z niej pociąga za sobą wejście po kostki w puch prześliczny,
ale jednak nieco utrudniający ruchy. Albo na przykład poza ścieżką jest
grząskie błocko, które zabrudzi nam buty. Imperatyw, że to kobieta musi w
takiej sytuacji zejść z drogi, jest wpojony nam tak głęboko, robimy to tak
automatycznie, że zauważyłam to dopiero kilka lat temu pewnej śnieżno-błotnej
zimy, gdy miałam już dobrze wyrobioną świadomość feministyczną. Kilka razy szłam
wąską ścieżką, powstrzymując wdrukowany impuls ustąpienia przed nadchodzącym z
przeciwka „panem świata” i czekając, że może to on tym razem ustąpi mi
przejścia. Nie, nic z tego. Spotykały mnie jedynie zdziwione oczy panów i w
ostatniej chwili, nie mając wystarczającej odwagi na fizyczną konfrontację,
musiałam schodzić im z drogi mocząc lub brudząc buty.
Co się natomiast
dzieje, jeśli się takiemu panu nie zejdzie z drogi, mogłam się przekonać kiedyś
w godzinach szczytu przy stacji metra Politechnika. Osoby z Warszawy wiedzą, że
oprócz metra znajduje się tam kilka przystanków autobusowych i przedarcie się
przez tłum poruszających się w przeróżnych kierunkach ludzi jest mordęgą.
Akurat jednak dnia owego trafiłam na pewną panią bardzo zręcznie i żwawo
wymijającą grupy ludzi. Szła w tę samą stronę co ja, więc wielce zadowolona
„wsiadłam jej na ogon”. W pewnym momencie, gdy się już wokół nas rozluźniło,
pojawił się idący z naprzeciwka pan. Ponieważ szłam metr za tą kobietą, moim
udziałem stało się niezwykle rozweselające doświadczenie, gdy ów pan musiał
jednak w ostatnim momencie zejść mojej przewodniczce z drogi, ponieważ ona nie
zamierzała tego zrobić. Jego miny nie zapomnę nigdy! Szok! Oburzenie! Otwarte w
osłupieniu oczy i usta!
Sama nie znalazłam w
sobie jak dotąd wystarczająco dużo asertywności, by to kiedyś powtórzyć, ale
dziękuję bardzo tamtej kobiecie za to doświadczenie i jeśli to czyta,
pozdrawiam ją serdecznie! Dodajmy, że nie, nie był to „pan starszej daty” ani
też niewychowany prostak z ludu. Na oko 30latek, sądząc po stroju: pracownik
korporacji albo może pobliskiej Politechniki? I owszem, w momencie „starcia”
było już wystarczająco dużo miejsca wokół, by mógł bez problemu zrobić pół
kroku w bok – gdyby tylko sama ta myśl nie była dla niego absolutnie
niewyobrażalna.
Jak pisałam, zwykle na
szerokim chodniku zejście z drogi nie jest problemem. Pojawia się on natomiast,
jeśli niesiesz coś ciężkiego lub na przykład prowadzisz wózek. Jestem od
półtora roku szczęśliwą posiadaczką barabanu – dla niezorientowanych: to taki
ludowy bęben. Tak, skojarzenia z hymnem Polski są jak najbardziej na miejscu,
bo „taraban” to alternatywna nazwa tego samego instrumentu. Barabany mają różne
rozmiary, mój jest spory: ma 50 cm średnicy i waży około 5 kilo. Gdy niosę go
na pasku przed sobą, mam dodatkowy brzuch wielkości chyba ciąży z pięcioraczkami.
Na szczęście w moim przypadku jest ona łatwo zdejmowalna, ale i tak dosyć mocno
ogranicza ruchy i utrudnia manewrowanie wśród ludzi, samochodów i słupków na
ulicach.
I właśnie to
doświadczenie pozwoliło mi zrozumieć, o co chodziło z tymi wózkowymi. Być może
niektórzy pamiętają: parę lat temu niejaki Zbigniew Mikołejko, profesor
filozofii i felietonista, popełnił tekst, w którym opisał panoszącą się na
polskich ulicach zarazę „wózkowych”, czyli matek przekonanych, że posiadanie
dzieci daje im prawo, by wszystkich rozjeżdżać prowadzonymi przez siebie
pojazdami z rozwrzeszczaną zawartością. Jak się można domyśleć, tekst spowodował
wiele głosów oburzenia. Byłam wtedy przekonana, że celem było wyłącznie wywołanie
medialnego szumu, bo sama nigdy nie zauważyłam jakiejś szczególnie bezczelnej
przestrzennej zaborczości ze strony spotykanych na ulicy matek.
Ale pewnego razu gdy
szłam spóźniona z barabanem na próbę – olśniło mnie. Bo gdy niesiesz taki
ciężar albo prowadzisz wózek, jest ci naprawdę trudno wymijać idącego z
naprzeciwka pana, więc myślisz sobie, że może w tej sytuacji, do jasnej
cholery, to on może zejść ci z drogi. Sęk w tym, że on tak ani trochę nie
myśli. Spiesząc się podbiegałam, by zdążyć przejść przez pasy z migającym już
zielonym światłem. Podbieganie z barabanem jest mocno uciążliwe, a omijanie
nadchodzącego pana sprawiłoby, że bym nie zdążyła. Owszem, widział, że
nadbiegam, ale uskoczył w bok dopiero jak prawie na niego wpadłam – a na jego
twarzy malował się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. I wtedy dotarło do mnie, że tu
właśnie leży zagadka „wózkowych”. Bo dla mnie oczywiste jest, że jeśli z
naprzeciwka idzie kobieta z wózkiem, to schodzę jej z drogi, bo mi łatwiej. Dla
profesora Mikołejki natomiast sugestia, że miałby to zrobić, to po prostu
obelga.
W ten sposób na każdym
kroku pokazuje się nam, że ten świat nie należy do nas. Możemy w nim zajmować
miejsce tylko warunkowo, jeśli pozwolą nam ci, którzy mają w nim pierwszeństwo.
Schodzenie z drogi albo przeciwnie: oczekiwanie, że przeszkody się z niej same usuną,
to reakcje automatyczne, których w większości przypadków nawet nie zauważamy.
Dlatego wypływające z nich relacje dominacji tkwią bardzo głęboko u podstaw
naszej psychiki i jak najbardziej współgrają na przykład z głoszeniem
feministycznych haseł.
Tak, naruszenie mojej
przestrzeni spotkało mnie też parę miesięcy temu na manifestacji przeciwko
zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Jak to bywa na demonstracjach, gdzieś z
przodu zrobił się korek i stanęłam, bo ludzie przede mną stanęli. Jednak idący
za mną pan, który chyba czuł się bardzo ważny, bo niósł z kolegą duży
transparent, uznał, że nie musi się do tego dostosowywać – poczułam
napierające na mnie sporo większe od mojego ciało. Odwróciłam się i
powiedziałam, że nie mam jak iść do przodu, bo ludzie stanęli. „To przesuń się
w bok”, odpowiedział spokojnie ów pan. Serio. Wynikła z tego dyskusja o tym, że
w bok też nie bardzo mam miejsce i w ogóle taka demonstracja to jednak nie jest
przestrzeń, w której on może rozstawiać kobiety po kątach, brzmiała chyba nieco
niepokojąco, bo idąca nieopodal starsza pani spytała się mnie z troską, czy
wszystko w porządku. Gdy jej powiedziałam, o co chodziło, pokręciła ze smutkiem
głową: „Widzi pani, i to są ci lepsi, którzy niby nas wspierają! Ile pracy
jeszcze przed nami!”
W słynnym artykule
„Throwing like a girl” („Rzucając jak dziewczyna”) Iris Marion Young analizuje,
dlaczego dziewczynki są zwykle słabsze w sportach. Nie, nie chodzi o siłę
fizyczną – chodzi o poczucie, że nie mamy prawa zajmować przestrzeni. Rzucając
piłkę chłopiec bierze duży zamach, cofa nogę do tyłu, czasem podbiega czy
podskakuje. Dzięki temu siła jego rzutu pochodzi z ruchu całego ciała i jest on
celniejszy. Dziewczynki zaś zazwyczaj używają tylko ramienia i to do tego tak
jakby nie było ono częścią większej całości, ale luźnym, odrębnym elementem.
Przestrzeń nie należy do nich, boją się ją zagarniać i stale czują się w niej
zagrożone, dlatego gdy piłka leci w ich kierunku, uciekają przed nią, zamiast
aktywnie ją łapać czy odbijać. Autorka wplata te analizy w fenomenologiczną
koncepcję podmiotowości, zgodnie z którą jesteśmy naszymi ciałami i to, w jaki
sposób odnajdują się one w przestrzeni, ma fundamentalny wpływ na to, jak działamy,
kim się czujemy i o jakie prawa potrafimy się upomnieć.
Dlatego w opisanych
powyżej sytuacjach nie chodzi tylko o stosunkowo drobne niedogodności takie jak
to, że spóźnię się na próbę, ucieknie mi autobus albo pobrudzę sobie buty. Mowa
ciała jest niezwykle istotnym, bo bardzo pierwotnym, elementem naszych
tożsamości, tego jak się czujemy w społecznym świecie i jak odbierają nas inni.
O przestrzennej zaborczości mężczyzn pisano już zresztą wielokrotnie: na
przykład o tym, że często zajmują w środkach komunikacji zbiorowej dwa miejsca,
bo koniecznie muszą siedzieć z szeroko rozkraczonymi nogami. Ale sytuacja
mijania się nadchodzących z naprzeciwka osób to paradygmatyczny przypadek
konfrontacji. To, że zakłada się, że to my zawsze musimy ustąpić – nawet jeśli
niesiemy coś ciężkiego albo prowadzimy wózek – przekłada się potem na inne
sytuacje, w których oczekuje się od nas wycofania i uległości, a zachowania
wychodzące poza tę „normę” spotykają się ze społecznymi sankcjami. Czyje zdanie
liczy się więcej i kto może komu powiedzieć: „nie masz racji”? Kto jest „naturalnym”
przywódcą, więc awansuje, a kto ma się podporządkowywać, nawet jeśli ma wyższe
kompetencje i większe doświadczenie? Kto potrafi asertywnie domagać się wyższej
zapłaty za swoja pracę?
Czy zatem mamy za
każdym razem iść na konfrontację, by w końcu nauczyć się, że ten świat należy
także do nas i mamy prawo zajmować w nim miejsce? Zmuszać każdego napotkanego
faceta, żeby schodził nam z drogi? Nie, niekoniecznie. Jeśli dwie osoby idą z
naprzeciwka, efektem nie musi być wcale zerojedynkowe starcie „ja albo on” –
obie strony mogą nieco zejść ze swego kursu. Żeby to jednak było możliwe,
koniecznie jest wydobycie na jaw i podważenie wpojonych nam automatycznych
impulsów, by schodzić z drogi lub oczekiwać, że inni zejdą. Na pewno nie każda
z nas ma w sobie tyle asertywności, co kobieta, którą spotkałam przy metrze, musimy
jednak pamiętać, że walka o równość toczy się także w takich pozornie
nieistotnych, codziennych interakcjach i że prawo do zajmowania fizycznej
przestrzeni przekłada się na nasze poczucie, że się liczymy i zasługujemy na
równe prawa. A jeśli mężczyźni autentycznie chcą walczyć o równość i źle się
czują w roli „panów świata”, którym kobiety muszą schodzić z drogi, nawet gdy
niosą coś ciężkiego lub prowadzą wózek, niech starają się poskramiać nieświadome
schematy sprawiające, że zachowują się w taki właśnie niesłychanie bucowaty
sposób. Jeśli naprawdę chcą być uprzejmi, niech puszczają panie przodem także
wtedy, gdy to paniom, a nie wyłącznie im samym, będzie w rezultacie wygodniej.