Proces przejmowania
kontroli nad instytucjami państwa przez jedną opcję polityczną postępuje. Jak
jednak zauważano wielokrotnie, także na tym blogu,
problemem są nie tyle działania partii rządzącej, lecz przede wszystkim to, że
cieszą się one poparciem ogromnej części społeczeństwa, a słupki poparcia dla
PiS ani myślą spadać. Jako przyczynę tego zjawiska od dawna wskazuje się fakt,
że partia ta wzięła wreszcie pod uwagę potrzeby licznych grup społecznych,
których dotychczasowe rządy nie uznawały za wystarczająco ważne, by się nimi zająć.
I nawet jeśli będziemy krytykować program 500+ za to, że ideologicznie wyklucza
samodzielne matki oraz osoby nie posiadające dzieci, zaś retorykę wstawania z
kolan za cyniczne podsycanie ksenofobicznych nastrojów, nie da się zaprzeczyć,
że w ten sposób w końcu zauważone zostały ekonomiczne oraz symboliczne potrzeby
grup, które jak dotąd nie liczyły się jako polityczne podmioty.
Neoliberalna retoryka
rządząca w Polsce po 1989 roku wynosiła na piedestał przedsiębiorców i
inwestorów, pracownikom natomiast zalecała zaciskanie pasa i piętnowała ich
roszczeniowość, gdy nie chcieli zaakceptować nieuniknionej dziejowej konieczności,
że za wykonywaną przez nich pracę po prostu nie da się wyżyć. Ponadto z
aspirujących do światowości mediów wyrugowane zostały wszelkie osoby nie dość
bogato ubrane i nie posiadające jakże niezbędnej przecież orientacji, co jest
obciachowe, a co cool. Ogromne
segmenty społeczeństwa zostały w ten sposób wykluczone z grona tych, których
zdanie się liczy i o których potrzeby powinno troszczyć się państwo.
Takie wykluczenie jest
oczywiście wielką ludzką krzywdą, ale trzeba podkreślić, że było to także sprzeczne
z demokratycznymi zasadami równości i sprawiedliwości. Jest to istotne, bo
ruchy społeczne sprzeciwiające się działaniom PiS niosą na sztandarach
demokratyczne wartości, dlatego wydawałoby się, że powinny starać się naprawić
błędy poprzednich ekip, które te wartości łamały, a po drodze zniszczyły wiele
ludzkich żyć. Niestety, w środowiskach szeroko rozumianej opozycji trudno zauważyć
dążenia, by do politycznych debat włączać grupy, które były jak dotąd
pozbawione głosu, a gdy podejmowały próby upomnienia się o własny interes
ekonomiczny, dyscyplinowano je figurą niedostosowanego homo sovieticusa. I dotyczy to także osób deklarujących lewicowe
przekonania. Na przykład w niedawnej dyskusji między Agatą Bielik-Robson, liberałką
o lewicowych inklinacjach, oraz Kają Puto i Michałem Sutowskim z
identyfikującej się przecież z lewicą Krytyki Politycznej, obecna sytuacja ujmowana
jest w terminach sporu między „starymi” liberałami z KODu, a „młodą” lewicą. Lud
zasadniczo nie występuje w niej jako podmiot polityczny, którego głos i
potrzeby – także ekonomiczne – należałoby uwzględniać.
W wywiadzie dla
Newsweeka
Agata Bielik-Robson stwierdza wprost, że „fundamentem rozwoju demokracji” jest
klasa średnia: „gdy ona ma się dobrze, dobrze ma się i demokracja. Gdy klasa
średnia traci podstawowe przywileje: poczucie bezpieczeństwa i solidność
własnej pozycji, to wiara w wartości liberalne – wolność, skuteczność
trójpodziału władzy, indywidualizm mentalny i ekonomiczny – zostaje poważnie
zachwiana.” Dlatego też „ubożenie klasy średniej jest przyczyną erozji
demokracji, co może doprowadzić do całkowitego unicestwienia tego ustroju.”
Zatem to dobrobyt klasy
średniej powinien być zdaniem filozofki w centrum zainteresowania osób
broniących demokracji, które zresztą same do tej klasy należą, gdyż to ona w
tym ujęciu jest matecznikiem liberalnych, oświeconych wartości. Bielik-Robson
nie precyzuje, jaki poziom dobrobytu jest niezbędny (zaspokojenie podstawowych
potrzeb chyba jednak nie wystarczy?), ale użyte przez nią słowo „przywilej”
sugeruje, że prawdopodobnie chodzi o dobrobyt względny: o posiadanie więcej niż
ci, którzy są pod nami. Ubożenie klasy średniej prowadzi do „erozji
demokracji”, natomiast ubożenie klas ludowych nie jest postrzegane jako istotny
problem, wręcz przeciwnie: wygląda na to, że ich zbytnie wzbogacenie się miałoby
niekorzystny efekt. „Solidność własnej pozycji” klasy średniej musi przecież w
tym kontekście oznaczać pozycję w systemie klasowym, czyli nad klasą niższą. W ten sposób, gdy przeczytamy uważnie wypowiedź
obrończyni demokracji liberalnej i dopowiemy zawarte w niej sugestie, naszym
oczom ukazują się tkwiące pod nimi założenia sprawiające, że tak rozumiana
„walka o demokrację” to w istocie walka klasy średniej o możliwość ekonomicznej
dominacji nad klasą niższą.
Bielik-Robson wpisuje
się w popularne ostatnio narzekania na „młodzież”, która nie chodzi na
demonstracje w obronie sądów – znaczną część wywiadu zajmują właśnie rozważania,
jak ową „młodzież” do tego jednak przekonać. Dla filozofki główna płaszczyzna
sporu biegnie zatem między liberalnymi obrońcami demokracji starszego i
średniego pokolenia, oraz nie rozumiejącymi powagi sytuacji młodymi ludźmi. Nie
udało im się załapać na lukratywne posady zajęte przez starszych, przed którymi
transformacja otworzyła złotonośne możliwości, dlatego zawiedzeni w swoich
finansowych oczekiwaniach buntują się, nie dostrzegając, że „dziś głównym
wyzwaniem jest walka o naszą zagrożoną obecność w świecie demokracji” i dopiero
potem „będziemy mogli się pochylać nad problemami globalnego kapitalizmu, sprawiedliwości
społecznej, nierówności itp.”
Jednak zgodnie z tezą
Bielik-Robson, że ubożenie klasy średniej prowadzi do erozji demokracji, nie ma
absolutnie nic dziwnego w tym, że gdy młodzież z klasy średniej nie ma szans finansowo
dosięgnąć poziomu pokolenia swoich rodziców, to traci swoje (wrodzone?) demokratyczne
instynkty i odrzuca priorytet walki o liberalne wartości. W takiej sytuacji
powstaje jednakowoż pytanie, co z tymi, dla których takie aspiracje pozostawały
od początku w sferze nierealnych marzeń? Może bieda klas ludowych również
wpływa negatywnie na ich ochotę do przejmowania się demokratycznymi
standardami? Jeśli zdaniem filozofki fundamentem demokracji jest klasa średnia,
trzeba zapytać, jakie miałoby być uzasadnienie tej tezy? Czy chodzi o
klasistowskie przekonanie, że ludzie nie dość majętni i wykształceni są zbyt głupi, żeby głosować?
A może po prostu przygnieceni codzienną walką o ekonomiczne przetrwanie
zwyczajnie nie mają głowy do tego, by zajmować się sprawami dotyczącymi społeczeństwa
i struktur państwowych? Ale jeśli tak, to może uwolnienie ich od tej walki
dałoby im taką możliwość i dzięki temu wzmocniło demokrację? Może jest ona
osłabiana nie tylko przez ubożenie klasy średniej, ale przez istnienie ubóstwa w
ogóle?
W dalszej części
wywiadu dowiadujemy się jednak, że sama zamożność nie wystarczy. Ba!
Materialistyczne nastawienie klasy średniej okazuje się wbrew wcześniejszym
twierdzeniom filozofki zagrożeniem dla demokracji, ponieważ „klasa średnia,
określająca się przez swój status finansowy, łatwiej hołduje zasadzie, że żyć,
robić karierę i pieniądze można pod każdą władzą – posiadanie fortuny daje jej złudne
poczucie nietykalności.” Dlatego gdy demokracja jest w niebezpieczeństwie, „pojawia
się potrzeba inteligencji, która jako formacja charakteryzuje się podwyższoną
świadomością obywatelską: ma lepsze wyczucie zagrożenia i wykazuje gotowość do
poświęcenia własnych interesów na rzecz dobra wspólnego. Jak choćby odłożenie
na chwilę kariery i wyjście na ulicę, aby protestować przeciwko zamachowi na
niezawisłe sądy.” Jednak sama inteligencja demokracji nie jest w stanie obronić
i musi zawiązać sojusz z klasą średnią, bo „tylko on będzie w stanie
przeciwstawić się fali antyliberalnego populizmu, tego z prawa, ale i tego z
lewa.”
Spróbujmy jakoś złożyć
w całość te mocno powikłane rozważania: podstawą demokracji jest klasa średnia,
o ile jej finansowa pozycja jest niezagrożona, chociaż z drugiej strony dla tej
pozycji jest w stanie porzucić demokrację, jeśli tylko inny system rządów
pozwoli jej się bogacić. Dlatego obrony demokracji musi podjąć się
inteligencja, która wykazuje się odpowiedzialnością za dobro wspólne, jednak, o
dziwo, nie może tego zrobić bez wsparcia owej materialistycznej klasy średniej.
Jak rozciąć ten pełen sprzeczności węzeł?
Wydaje się, że
karkołomna próba oparcia demokracji na egoistycznej klasie średniej w sojuszu z
inteligencją poświęcającą się dla wspólnoty służy Agacie Bielik-Robson do
wyrażenia idei, że w demokracji potrzebujemy, owszem, dbania o dobro wspólne,
ale też indywidualnych wolności, które jednak na niewiele się przydadzą, jeśli nasz
materialny byt jest zagrożony. Jednostki współrządzące demokratycznym państwem
muszą mieć zaspokojone podstawowe potrzeby, aby mieć czas i siłę do myślenia o
sprawach wykraczających poza codzienne przetrwanie, ale także by móc realnie
sprzeciwić się szkodliwym ich zdaniem działaniom i projektom – demokratyczna
dyskusja nie jest możliwa, jeśli część jej uczestników ma ekonomiczną władzę
nad innymi. Żeby demokratyczne prawo głosu miało sens, niezbędne jest
ekonomiczne bezpieczeństwo – i to dla wszystkich. Opieranie demokracji na klasie,
dla której ważniejsza od demokracji jest własna pozycja ekonomiczna nad inną klasą, jest zatem całkowitą
pomyłką.
Istnieje wiele
definicji demokracji, przypomnijmy jednak, że greckie słowo demos oznacza lud, a nie klasę średnią. W
wywodzie Agaty Bielik-Robson nie istnieje on jednak zupełnie, co prowadzi filozofkę
do dosyć kuriozalnej idei, że PiS jest anachroniczną, romantyczną inteligencją,
która nie chce zaakceptować, iż musi odejść w przeszłość ustępując miejsca klasie
średniej. Wprawdzie wskazywano wielokrotnie, że patriotyczne wzmożenie tej
partii jest odpowiedzią na godnościowe potrzeby ludu wykluczanego ze sfery
publicznej przez klasistowskie uprzedzenia, jeśli jednak w naszym świecie
pojęciowym lud nie istnieje, to takie wyjaśnienie przestaje być dostępne i
zostajemy z nieco zaskakującym obrazem PiS-owskich ideologów jako postaci z
poematów Mickiewicza. W dalszej części wywiadu wizja ta jednak ulega nagłej
zmianie i dowiadujemy się, że PiS jest inteligencją ludową. Filozofka nie
precyzuje, czy oznacza to, że wywodzi się ona z ludu, a zatem jest inteligencją
mniej lub też inaczej niż inteligencja inteligencka? Czy może po prostu słucha,
lub przynajmniej udaje, że słucha głosu ludu? Idea, że można by to w ogóle
robić, jest czymś niepojmowalnym także dla prowadzącej wywiad Aleksandry
Pawlickiej, która stwierdza, że „PiS-owska elita dokonała podstępnego zabiegu –
zdołała przekonać swoich wyborców, że jest uosobieniem woli suwerena.” Jednak
jeśli to właśnie wyborcy są suwerenem, powyższe zdanie oznacza po prostu, że
PiS przekonał swoich wyborców, że będzie realizował ich wolę – trzeba przyznać,
że zaiste perfidny to podstęp!
W paradygmacie
pokoleniowego sporu w łonie klasy średniej pozostaje także artykuł Kai Puto
będący odpowiedzią Agacie Bielik-Robson. Autorka stwierdza, że młoda lewica nie
zarzuca starszym liberałom idealistycznego przywiązania do demokratycznych
wartości, lecz materialistyczne przywiązanie do neoliberalnych dogmatów – oraz
dobrze płatnych posad, którymi wcale nie zamierzają się dzielić z młodszymi.
Jej postulat można zatem ująć w pojęciowej siatce Bielik-Robson jako „więcej
inteligencji i dobra wspólnego, mniej materialistycznej klasy średniej”. Ludu
jednak – jego głosu i ekonomicznych interesów – wciąż tu nie uświadczymy. Ważna
jest „propaństwowość, ideowość i sprzeciw wobec miałkiej postpolityki
uprawianej za rządów PO”, które zdaniem autorki znajdziemy właśnie wśród młodej
inteligencji. Jej lewicowość czy prawicowość jest dla Puto mniej istotna od
samej ideowości, nie wydaje się zatem, żeby walka o równość ekonomiczną była tu
priorytetem. Nie pojawia się ona także wśród wymienionych przez autorkę wyzwań
dla przyszłości, z którymi powinna zmierzyć się ideowa polityka.
Kolejnym głosem w
dyskusji są artykuły Michała Sutowskiego, który przyjął rolę rozjemcy
budującego mosty między młodą lewicą a starymi liberałami, czyli de facto rozwijającego zaproponowaną
przez Bielik-Robson ideę sojuszu inteligencji z klasą średnią. Jego zdaniem powinniśmy
empatycznie wczuć się w „lud koderski” oraz postawić „grubą kreskę”,
aby zostawić za sobą wypaczenia transformacyjnej przeszłości i skupić się na
wspólnym budowaniu nowej przyszłości. Sutowski uważa, że tych „którzy nie czują
się przegranymi transformacji […], nie należy zmuszać do przepraszania za
porażki i sukcesy Leszka Balcerowicza, wykształcenie własnych dzieci,
zbudowanie domów i firm czy raz do roku wakacje w Tunezji”. Autor konstruuje
podbechtującą ego liberałów narrację, zgodnie z którą wygrana PiS nie była
wynikiem zaniedbań PO, lecz tego, że efektywna polityka gospodarcza liberałów
rozbudziła większe aspiracje. Polki i Polacy zapragnęli „cywilizacji rynku
pracy, skoro tak pięknie rosło PKB, i polityki rodzinnej zgodnej z europejskimi
standardami; teraz jeszcze pragną dostępnych mieszkań, transportu publicznego
obok pendolino, godziwych wynagrodzeń dla pielęgniarek, nauczycieli i
rezydentów.” Jedynie na marginesie Sutowski zaznacza, że jest świadom tego, że
III RP doprowadziła do ogromnej biedy znacznych grup społecznych, które mogły jedynie
„aspirować” do zaspokojenia podstawowych życiowych potrzeb. W ten sposób lewicy
i klasom ludowym stawia na boczku marny ogarek w cieniu okazałej świeczki dla liberałów.
Ten rzucający się w oczy
brak równowagi każe zapytać: czemu właściwie ma to służyć? Sutowski pisze, że
jeśli nie przyjmiemy proponowanej przez niego strategii, „jako lewa strona
skazujemy się […] na klęskę – bo ani nie przyciągniemy do lewicowego projektu ludzi
pokolenia ‘wyborów czerwcowych’, ani tych, którzy zostaną przy PO/Nowoczesnej
nie przekonamy do rezygnacji z antyspołecznych poglądów.” Jednak pomysł, że
lewica powinna skupić się na przekonywaniu do swoich idei uprzywilejowanych
ekonomicznie grup i właśnie do nich dostosować swój przekaz, wydaje się delikatnie
mówiąc dziwny. Czyż celem lewicy nie jest reprezentowanie interesów klas
ludowych oraz rozmaitych wykluczanych i dyskryminowanych mniejszości? Owszem, w
przeciwieństwie do tekstów Agaty Bielik-Robson i Kai Puto, u Sutowskiego
pojawia się marginalna wzmianka dotycząca ludu. Wymieniając kroki niezbędne do
pokonania PiS, na trzecim miejscu (po odłożeniu na bok walk pokoleniowych i
skupieniu się na przyszłości Polski) wymienia „poszukanie tych segmentów klas
ludowych, do których można się odwołać bez porzucania wartości postępowych i
liberalnych”. W stwierdzeniu tym tkwi założenie, że takich „segmentów” nie ma
za dużo (skoro trzeba ich szukać) i że z ludem można rozmawiać, tylko o ile
identyfikuje się już z „wartościami postępowymi i liberalnymi”, bo przekonywać
go do nich najwyraźniej się nie da.
A jak jest z „ludem
koderskim”? Sutowski chce go „przeciągać na lewo”, a jako przykładowe
postulaty, za pomocą których można by to robić, wymienia następujące (numeracja
dodana przeze mnie): „1) wolność to także prawo decydowania o własnym życiu
przez kobiety oraz 2) infrastruktura dająca realny wybór miejsca i stylu życia;
3) klasa średnia potrzebuje wysokiej jakości usług publicznych, aby mogła w
pełni rozwijać swój potencjał; 4) Unia Europejska wymaga solidarnościowej
reformy, aby mogła przetrwać; 5) najlepszą ochronę przed władzą daje silny
samorząd i sieć obywatelskich organizacji”. W zależności od interpretacji tych
mocno ogólnikowych tez za umiarkowanie lewicowe można uznać punkty 2) i 4),
reszta to centrowo-liberalne rudymenty. Jeśli „lud koderski” trzeba przekonywać
do tego, że kobiety mają prawo decydować o własnym życiu, to czym się on różni
od ludu PiS-owskiego? Zdaje się, że głównie estetyką. Ten pierwszy to ludzie o
takich samych kodach kulturowych jak nasze, dlatego umiemy z nimi rozmawiać i
wiemy, że musimy to robić, nawet jeśli wyrażają głęboko oburzające czy
szkodliwe opinie. Ci drudzy zaś to obciachowa wiocha:
wystarczy na nich spojrzeć, żeby nie mieć wątpliwości, że z postępowymi
wartościami nie mają nic wspólnego. „Normalni ludzie” po prostu są klasą
średnią – właśnie tą, której według trzeciego punktu z powyższej listy
potrzebne są „wysokiej jakości usługi publiczne”, tą która ma potencjał do rozwijania.
I której perspektywa
dominuje w mediach i kulturze przesłaniając wszelkie inne. Dlatego nakreślona
przez Sutowskiego podróż po „oddolnym protokapitalizmie” jako okresie formacyjnym
„ludu koderskiego” jest nie tylko całkowicie zbędna, gdyż takie opowieści
słyszeliśmy setki razy. Jest też ponadto manipulacyjnym kamuflażem, który za
empatyczną chęcią porozumienia z dominującą grupą ukrywa całkowity brak empatii
w stosunku do innej, wykluczonej grupy. Nie, nie twierdzę, że jest to świadoma manipulacja.
Obstawiałabym, że nie. Poczucie, że bardzo potrzebujemy w Polsce porozumienia, jest
z pewnością szczere i podzielane przez wiele osób. Sęk w tym, że nie chodzi
tutaj o porozumienie z tymi, z którymi rozmawiamy od dawna, lecz z tymi, z którymi
nie rozmawialiśmy nigdy i nawet nie potrafimy sobie wyobrazić, jak taka rozmowa
miałaby w ogóle wyglądać, bo – jak dobitnie pokazuje analizowana w tym artykule
dyskusja – oni w naszym świecie po prostu nie istnieją. Dlatego zamiast
docierać do jakże egzotycznego „ludowego ludu” wymyślamy sobie „lud koderski”
jako cel naszych empatycznych perswazji.
Jednak nie chodzi
tutaj tylko o trudności w przekroczeniu kodów kulturowych utrudniających
międzyklasowe porozumienie. Chodzi po prostu o władzę. Jak pisze Michał Sutowski:
„Lud koderski ma bowiem moc – demografii i frekwencji, ale też stabilnego zatrudnienia
z normowanym czasem pracy, nieraz oszczędności i kapitałów wszelakich.” Tak,
zwłaszcza kapitałów i władzy. Dlatego chociaż można pokpiwać, że postulując
postawienie „grubej kreski” publicysta Krytyki Politycznej usiłuje wejść w buty
epokowego „męża stanu”, użycie tego wyrażenia jest tutaj bardzo adekwatne i znakomicie
odsłania ukryte założenia postulatów Sutowskiego. Celem oryginalnej „grubej
kreski” było przecież skłonienie aparatu partyjnego posiadającego pełnię władzy
– i może jednak nie całkiem zardzewiałe czołgi ZSRR w odwodzie – by oddał ją w
bezkrwawy sposób. Zatem Sutowski proponuje, by pochlebstwem i przymilną zachętą
skłonić tych, którzy mają władzę i „kapitały wszelakie”, żeby się nimi łaskawie
odrobinkę podzielili – a przy tym jednocześnie konstruuje ich obraz jako niezrozumianego
„ludu koderskiego”, w którego doświadczenia formacyjne powinniśmy się wczuwać.
Takie są podobieństwa,
istnieje jednak także fundamentalna różnica z „grubą kreską” Mazowieckiego. W
tamtym przypadku nikt bowiem nie miał wątpliwości, że realny socjalizm wyrządził
wiele krzywd i one nie przestają istnieć przez to, że odstępujemy od ich ukarania, ponieważ umożliwi nam to bezkrwawe przejście do lepszej przyszłości, tym bardziej, że
wymierzenie pełnej sprawiedliwości byłoby i tak niemożliwe. Funkcjonariuszy
poprzedniego systemu ominęły konsekwencje ich czynów, nikt jednak nie zamierzał
uwalniać ich od poczucia winy, ani pochylać się nad ich dobrym samopoczuciem.
A to właśnie chce zrobić Michał Sutowski.
Tak, analogia jest
tutaj jak najbardziej trafiona. Powiedzmy to wyraźnie: kapitalizm jest systemem,
w którym jedni bogacą się kosztem innych, a w przypadku polskiej transformacji
działo się to w szczególnie jaskrawy sposób. Często mówi się o jej
„wygranych” i „przegranych”, tak jakby była to jakaś gra. Na jakich zasadach
jednak ją prowadzono? Czy rzeczywiście, jak sugeruje metafora gry, wystarczyło
mieć odpowiednie umiejętności i wytrwałość wsparte odrobiną szczęścia? Jak
wiadomo nie każdy mógł zostać „wygranym” prywatyzacji państwowych
przedsiębiorstw: trzeba było mieć odpowiednie powiązania z władzą. Natomiast w
przypadku reprywatyzacji domów i gruntów w Warszawie oprócz zamiłowania do
„atmosfery przedwojennej stolicy” niezbędna była znajomość prawnych kruczków –
oraz całkowity brak skrupułów i elementarnej etyki.
To najbardziej
jaskrawe przypadki, ale kapitalistyczne bogacenie się cudzym kosztem może
przyjmować różne postacie. Najbardziej oczywiste są te bezpośrednie: gdy ktoś
za pomocą balansowania na granicy prawa czy niejasnych układów z władzą
zagarnia publiczne mienie, albo gdy wykorzystując czyjąś słabą pozycję płaci
zaniżone stawki za pracę, towary lub usługi. Trudniej dostrzec sytuacje, gdy
czyjś ekonomiczny sukces oparty jest na strukturalnych przywilejach. W obecnych
systemach gospodarczych skomplikowane sieci połączeń sprawiają, że decyzje polityczne
oraz ich ideologiczne uzasadnienia
wpływają na to, które grupy i jednostki mają duże szanse się wzbogacić, a
którym się to z pewnością nie uda, choćby stawały na rzęsach. Nie, nie jest
tak, że liniowy, niski CIT jest niepowiązany z niskimi płacami pielęgniarek i
nauczycielek, a niewielkie koszty pracy korzystne dla przedsiębiorców nie mają
związku z biedą pracowników i brakiem perspektyw na jakiekolwiek emerytury dla
wiecznie samozatrudnionych. Albo brutalniej i bardziej bezpośrednio: nie jest
tak, że nowy samochód i willa szefa są niepowiązane z „niezałapaniem się” jego
pracowników.
Owszem, zakładający
własną firmę informatyk nie miał wpływu na to, że zgodnie z dominującą ideologią
ludzie tacy jak on – wykształceni i przedsiębiorczy – powinni zarabiać dużo. Znacznie więcej niż ci wykonujący proste, chociaż często niszczące dla zdrowia,
prace fizyczne. I że państwo powinno wspierać tę hierarchię, bo przecież naszą
przyszłość budują „nowoczesne technologie”, a nie to, czy nasze otoczenie
będzie posprzątane i czy będzie komu troszczyć się o chorych w szpitalach. Nie
miał też wpływu na seksizm sprawiający, że zajęcia stereotypowo męskie – takie
jak inżynieria czy programowanie – są uznawane za więcej warte niż te związane
z opieką. Ale bez tych przywilejów nie dałby rady finansowo zdeklasować pielęgniarek,
nauczycielek czy sprzątaczek. I jeśli wymazujemy istnienie tych przywilejów twierdząc,
że o wysokich zarobkach decydowała wyłącznie ciężka praca i talent, to utrwalamy
istniejące nierówności. Jeśli za pomocą „grubej kreski” przyklepujemy fakt, że
niektórzy nagromadzili sobie „kapitały wszelakie”, to dajemy im fory w kapitalistycznym
wyścigu, w którym „kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś
nie ma, temu zabiorą również to, co ma”.
W żadnym wypadku nie
twierdzę, że włączanie osób uprzywilejowanych do walki o równość nie ma sensu.
Owszem, na przykład mężczyźni mogą – i powinni! – walczyć z seksizmem. Ale feminizm
starający się przede wszystkim nie wzbudzać w nich poczucia winy za to, że są
uprzywilejowani, i w tym celu maskujący fakt, że nie grają oni na tych samych zasadach,
co kobiety, nie byłby feminizmem, lecz narzędziem podtrzymywania patriarchatu.
Dlatego jeśli Michał Sutowski chciałby włączyć „lud koderski” do walki o
sprawiedliwość społeczną, musi przede wszystkim przekonać go do zmierzenia się
ze świadomością własnego uprzywilejowania, którego konsekwencją były i są ogromne ludzkie
krzywdy. Tak, owe porzucone przez państwo PGR-y. Tak, rzesze osób pracujących za
głodowe stawki i niemających szans na wyjście z biedy. Bo póki co próbując
podebrać PO i Nowoczesnej ich elektorat, podbiera im jedynie polityczne
programy. I naprawdę nie sądzę, żeby w Polsce potrzebna była jeszcze jedna partia
reprezentująca liberalną klasę średnią, a nazywanie jej lewicą jest już
całkowitą aberracją.
Ale przede wszystkim
broniąc demokracji trzeba pamiętać, że słowo to oznacza rządy ludu – ogółu obywatelek
i obywateli, a nie jednej wyróżnionej klasy. I że demokratyczne ścieranie się
poglądów i konstruowanie dobra wspólnego uwzględniającego odmienne interesy
jest niemożliwe, jeśli materialny byt pewnych grup ludzi zależny jest od
widzimisię innych. Że bieda uniemożliwia świadomy udział w demokratycznych
procesach. Michał Sutowski pisze, że „w demokracji, podoba nam się to czy nie,
jeden obywatel to jeden głos”. Wyraźnie widoczny za tym stwierdzeniem smuteczek
wzdycha: „ach, niestetyż!” Jednak przyjmując taką perspektywę nie tylko nie mamy
szansy obronić demokracji, lecz po prostu stanowimy dla niej zagrożenie. Tak
samo jak inteligencja poświęcająca demokrację i dobro wspólne dla podtrzymywania
nadrzędnej pozycji ekonomicznej klasy średniej.