Zabójstwo prezydenta
Adamowicza wstrząsnęło Polską zmuszając nas do zastanowienia się nad
destrukcyjnością podziałów politycznych w naszym kraju. Ponieważ prezydent
Gdańska często był obiektem ataków medialnych, a w 2017 roku znalazł się wśród samorządowców,
którym Młodzież Wszechpolska wystawiła „polityczne akty zgonu”, uznano, że
przyczyną tej zbrodni była mowa nienawiści.
Co jednak konkretnie
zalicza się do mowy nienawiści i kto ją stosuje? Zamordowany związany był z PO,
a ponieważ telewizja publiczna pod rządami Jacka Kurskiego ma niewiele wspólnego
z dziennikarską rzetelnością, wiele osób uznało za oczywiste, że to PiS jest tu
winny. Jednak obarczenie pewnej grupy ludzi odpowiedzialnością za morderstwo w
naturalny sposób prowadzi do wezwań, by się przed nimi bronić – i to
zdecydowanie, skoro polała się już krew. W wielu komentarzach pojawił się
nastrój osaczenia przez wrogie siły, a w dramatycznej (by nie powiedzieć
patetycznej) wypowiedzi Jarosława Kurskiego
padło słowo „zamach”.
Czy naznaczenie
przeciwników politycznych jako morderczych siewców mowy nienawiści nie staje
się samo mową nienawiści? Prezydent Rafał Trzaskowski uznał, że podpada pod nią
udostępnienie w mediach społecznościowych grafiki przedstawiającej nóż z twarzą
Jarosława Kaczyńskiego zamiast rękojeści i ukarał za to wicedyrektora Muzeum
Warszawy Jarosława Trybusia zawieszeniem, a następnie odwołaniem z pełnionego
stanowiska. I chociaż można by dyskutować, czy kara za post na prywatnym
profilu powinna być aż tak dotkliwa, wydaje się jasne, że mowa nienawiści to perpetuum mobile nakręcane przez
polaryzację, z jaką mamy do czynienia w Polsce od czasu zdominowania sceny
politycznej przez duopol PO-PiS.
Gdy podano wiadomość o
śmierci prezydenta Adamowicza, napisałam na gorąco post dotyczący konsekwencji owej wojny polsko-polskiej oraz jej wcześniejszych ofiar
z 2010 roku. Opierając się na informacjach podanych przez portal wp.pl podkreśliłam, że zabójca prezydenta Gdańska miał zdiagnozowaną schizofrenię
paranoidalną. Później okazało się dodatkowo, że niedługo przed jego zwolnieniem
matka Stefana W. alarmowała policję,
że jej syn wykazuje niepokojące objawy sugerujące, że może dokonać aktu
przemocy.
Moją intencją w tym
poście – i jak sądzę także intencją portalu wp.pl oraz jego anonimowych
informatorów – było uspokojenie nakręcającej się paniki, że „oni” nie cofną się
przed niczym, a zatem konieczna jest natychmiastowa reakcja, by powstrzymać ich
mordercze zapędy. Jednak zarówno mi, jak i innym osobom argumentującym, że nie
można tu mówić o mordzie politycznym, gdyż sprawca prawdopodobnie był niepoczytalny,
zarzucono stygmatyzację chorych psychicznie. Pojawiły się, często bardzo
osobiste, głosy osób zmagających się z chorobą psychiczną, ale także z
towarzyszącymi jej stereotypami, z powszechnymi stwierdzeniami typu „X powinien
się leczyć” czy „co za wariatkowo”. Takie wyrażenia niewątpliwie utrudniają
osobom mającym problemy psychiczne udanie się po pomoc, a także zwykłe, codzienne
funkcjonowanie w przesiąkniętym uprzedzeniami społeczeństwie, dlatego nie mam
wątpliwości, że powinny zostać wyeliminowane z naszego języka.
Jednak stwierdzenie,
że jedna osoba z jakiejś kategorii coś zrobiła, nie oznacza, że wszystkie są takie.
Owszem, jeśli istnieje stereotyp łączący daną grupę z przemocą – jak w
przypadku muzułmanów – podanie tego typu informacji w mediach może prowadzić do
zagrożenia dla całkowicie niewinnych osób należących do tej grupy. Z drugiej
strony, jak pokazała sprawa molestowania kobiet w sylwestrową noc 2015/16 w
Kolonii, ukrywanie takich faktów jedynie wzbudza publiczne oburzenie, niszczy
zaufanie do mediów i wcale nie pomaga dyskryminowanej grupie.
Informacja o chorobie
psychicznej jest istotna w sprawach kryminalnych, ponieważ nie bez powodu prawo
przewiduje wtedy inne traktowanie oskarżonego. W tym konkretnym przypadku
oprócz studzenia atmosfery zagrożenia, podanie do publicznej wiadomości faktu
choroby sprawcy umożliwiło także poruszenie kwestii dramatycznego
niedofinansowania systemu ochrony zdrowia psychicznego i jego praktycznej
niedostępności dla potrzebujących. Owszem, jak wielokrotnie wskazywano,
większość chorych nie wykazuje agresywnych tendencji, jednak nie da się
zaprzeczyć, że istnieją takie choroby – na przykład schizofrenia paranoidalna –
które u niektórych chorych zwiększają zagrożenie wystąpienia przemocy. I takie
osoby powinno się izolować nie tylko dlatego, by chronić przed nimi
społeczeństwo, ale także by chronić je same przed konsekwencjami czynów
dokonanych w stanie zaburzonej świadomości. Gdyby istniało zagrożenie, że
zrobię komuś krzywdę, bo będzie mi się wydawało, że dana osoba chce mnie zabić,
to nie wiem jak Państwo, ale ja chciałabym, żeby mnie ktoś przed tym powstrzymał.
Włączając się do tej
debaty Zarząd Główny Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego wydał oświadczenie,
w którym apelował, aby „nie poszukiwać łatwych rozwiązań szoku wzbudzonego tą
tragedią w kojarzeniu jej z osobami z zaburzeniami psychicznymi”. I chociaż niewątpliwie
błędem jest „sugerowanie, że wyłącznie osoby chore psychicznie mogą dopuścić
się aktów przemocy”, jednak nie przypominam sobie takich sugestii w debacie
publicznej, a stwierdzenie, że ten konkretny człowiek miał zdiagnozowaną
schizofrenię paranoidalną nie jest „utożsamianiem przemocy i zbrodni z
zaburzeniami psychicznymi”. Jak podkreślano wielokrotnie, diagnozowanie
kogokolwiek na odległość jest nadużyciem. Czym innym jednak jest podanie
informacji o diagnozie postawionej przez lekarzy, którzy tego konkretnego
pacjenta zbadali. Stwierdzenie Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, że „szerzenie
pogardy i nienawiści służy tragicznej motywacji niezależnie od stanu zdrowia
psychicznego sprawcy” zostało przez wiele osób odczytane jako wsparte medycznym
autorytetem zdementowanie informacji o chorobie Stefana W. Zawarta w nim (celowo
lub nie) sugestia była zatem wystawioną na odległość diagnozą!
Czy naprawdę dla osób
chorych psychicznie korzystne byłoby, gdyby ich choroba nie była uwzględniana w
postępowaniu sądowym? Abby Stein, badaczka analizująca wpływ przemocy doznanej
w dzieciństwie na późniejszą skłonność do jej reprodukowania, stwierdza, że według
różnych szacunków wśród osadzonych w amerykańskich więzieniach 50-75% stanowią
chorzy psychicznie. (Co – uwaga! – nie oznacza, że 50-75% chorych psychicznie
popełnia przestępstwa.) Czy takie badania powinniśmy uznać za niedopuszczalne
„utożsamianie przemocy i zbrodni z zaburzeniami psychicznymi”, czy może jednak
są one niezbędne, aby zapewnić pomoc osobom, które nie potrafią samodzielnie
poradzić sobie z przeżytą traumą? Znajomość nieświadomych mechanizmów jej
odtwarzania jest konieczna zarówno dla skutecznej resocjalizacji, jak i dla
zapobiegania przestępstwom poprzez odpowiednie leczenie ofiar przemocy. Jak
pisze Stein: „Spędziwszy kilka lat badając pacjentów na oddziale psychiatrycznym
dla dzieci i młodzieży, widziałam, że wszyscy współczują maltretowanemu dziecku
– dopóki kogoś nie ugryzie. Wtedy nagle chcą, by odpowiadało przed sądem dla
dorosłych.” Czy zatem sugerując, że choroby psychiczne nie miewają związku ze
skłonnością do przemocy Polskie Towarzystwo Psychiatryczne aby na pewno
działało na rzecz poprawy sytuacji chorych? I czy etyczne było wykorzystanie
eksperckiego statusu do wsparcia jednej ze stron w sporze „szaleniec kontra
polityczny morderca napędzany mową nienawiści”?
Widzimy zatem, że w
konkretnych przypadkach nie jest łatwo wskazać, kto tak naprawę stosuje szeroko
rozumianą mowę nienawiści. Bardzo dużo zależy od kontekstu, w jakim dane słowa
zostały wypowiedziane, a także od uniknięcia różnego rodzaju logicznych
pułapek. Bywa też tak, że ci, którzy zarzucają innym stosowanie nienawistnego
języka, sami go używają – usprawiedliwiając się rzeczywistą lub domniemaną
nienawiścią swoich przeciwników. Dokładnie taki mechanizm pokazał raport Centrum Badań nad Uprzedzeniami.
Okazało się, że to wyborcy PO żywią wobec wyborców PiS większą niechęć i
bardziej ich dehumanizują niż dzieje się to w drugą stronę. Ponadto wyborcy PO częściej
są przekonani, że ich oponenci żywią do nich negatywne uczucia oraz odbierają
im człowieczeństwo – co stanowi dogodne uzasadnienie ich własnej wrogości. O
ile jednak wytłumaczenie negatywnych uczuć osób popierających PiS jest proste
dzięki przypiętej im łatce uprzedzonych i pełnych nienawiści, to sporą
zagwozdką dla publicystów okazało się wskazanie powodów niechęci żywionej przez
wyborców PO uważających się za światowych i tolerancyjnych. Jak postaram się
pokazać niżej, do wyjaśnienia tego faktu przyda się nam pojęcie mowy
przywileju.
Mowa nienawiści jest jedynie
powierzchownym epifenomenem różnego rodzaju konfliktów społecznych, uprzedzeń
oraz relacji władzy i zdarza się, że znacznie bardziej destrukcyjne są wypowiedzi
nienagannie uprzejme, czy wręcz udające troskę. Przykładem jest zjawisko określane
jako „mansplaining”, tłumaczone na polski jako „męsplikacja” lub „panjaśnienie”,
o którym pisałam w poprzednim wpisie.
Rebecca Solnit, która pierwsza nazwała ten rodzaj werbalnej przemocy, posłużyła
się opisem sytuacji, w której poznany na przyjęciu mężczyzna tłumaczył jej, o
czym jest jej własna książka. Wprawdzie autorka podkreśla, że chodzi jej o
wszelkie przypadki, gdy kobietom odbiera się głos, podważa ich świadectwa czy
umniejsza kwalifikacje, jednak przedstawiona przez nią historia oraz tytuł książki „Mężczyźni
objaśniają mi świat” postawiły w centrum uwagi właśnie ową teoretycznie
życzliwą czynność wyjaśniania, która w pewnych okolicznościach
zamienia się w zawoalowaną agresję „sprowadzającą do parteru” kobiety, których zbyt
duża wiedza kłóci się z ich „naturalnie” podporządkowaną pozycją społeczną.
Konkretne przykłady
ukierunkowują nasze myślenie i kształtują to, jak rozumiemy dane zjawisko.
Dlatego w niniejszym tekście chciałabym przedstawić trzy historie pokazujące, w
jaki sposób dochodzi do odbierania pewnym ludziom głosu, unieważniania ich
świadectw i niszczenia w nich poczucia, że w ogóle są w stanie cokolwiek
wiedzieć. Ponieważ opisane przez Solnit wyjaśnianie danej osobie tego, co wie
lepiej od nas, nie jest jedynym przejawem tego typu przemocy, proponuję nazwać
to zjawisko „mową przywileju”. W przeciwieństwie do słowa „mansplaining” oraz
jego polskich odpowiedników, które akcentują tylko jeden rodzaj dominacji oparty
na płci, umożliwi nam to ujęcie także innych jej płaszczyzn.
Twoje doświadczenie jest logicznie niemożliwe
Na studiach
magisterskich interesowałam się logiką i dwukrotnie wzięłam udział w letnich
obozach logicznych organizowanych przez Uniwersytet Warszawski. Po zajęciach,
które zajmowały nam większość dnia, wieczorami grywaliśmy w siatkówkę. Jednak
dla żeńskiej części grupy gra nie była szczególnie przyjemna, ponieważ naszym
kolegom bardzo zależało na tym, żeby wygrać, a nie po prostu sobie pograć.
Żadna z nas nie była świetna w tym sporcie, więc koledzy starali się odbierać
piłkę, także jeśli leciała na którąś z nas. Chcąc uniknąć ich niezadowolenia na
nasze ewentualne kiksy – oraz zwyczajnie uchronić się przed fizycznym zderzeniem
– usuwałyśmy się na bok. W rezultacie gra sprowadzała się dla nas do przechodzenia
z pozycji na pozycję i okazjonalnego serwowania.
Pewnego dnia
rozmawiając o naszej frustracji uznałyśmy, że w takim razie nie będziemy z nimi
więcej grać – już lepiej iść na spacer po bardzo ładnej okolicy. Z jakichś przyczyn
kolegom jednak zależało na naszej biernej obecności na boisku i spytali się o
powody naszej decyzji. Jeden z nich był szczególnie dociekliwy oraz niezadowolony
z naszej buntowniczej absencji. Gdy wywiązała się dosyć nieprzyjemna wymiana
zdań, moje koleżanki taktycznie się wycofały, ja zaś zostałam sam na sam z
kolegą, który wprawdzie jest ode mnie kilka lat młodszy, ale za to chyba z
półtorej głowy wyższy, więc mówienie do mnie z góry przyszło mu całkowicie
naturalnie. I z tejże wysokości wytłumaczył mi, że siatkówka to sport
zespołowy, a zatem z definicji niemożliwe jest wykluczanie części drużyny. Po
prostu.
Co odpowiadasz, gdy
ktoś ci mówi, że twoje doświadczenie jest logicznie niemożliwe? Śmiejesz się mu
w twarz? Tak by zrobił uprzywilejowany mężczyzna. Dlatego wielu z nich, gdy się
im opowiada tego typu historie, rozpoczyna serię wyjaśnień, co powinnaś była zrobić, a jeśli tego nie zrobiłaś, to
jesteś sama sobie winna. Jednakże osobom nie należącym do uprzywilejowanych
grup od dziecka wmawia się, że ich perspektywa się nie liczy, a inni wiedzą
lepiej. Przywilej oznacza właśnie to, że hierarchie określające, kto wie lepiej
od kogo, są wszystkim doskonale znane – zarówno tym, co na dole, jak i tym, co
na górze. Mężczyzna wie, że ma rację w sporze z kobietą i właśnie dlatego może
jej pouczającym, protekcjonalnym tonem prawić kompletne bzdury i powołując się
na logikę wygłaszać logicznie niedorzeczne twierdzenia. Ponieważ rację ma z
definicji (!), może powiedzieć dokładnie cokolwiek. Gdyby zwracał się do osoby,
wobec której nie miałby takiego przywileju, która autentycznie mogłaby
roześmiać mu się w twarz, musiałby się zastanowić nad tym, co mówi – i właśnie
dlatego nie użyłby tak bezczelnie bezsensownego „argumentu”. Ja jednak nie
byłam w stanie się roześmiać, lecz po udaniu się do pokoju popłakałam się z
poczucia bezsilności.
Nie widzisz tego, co widzisz. Nie słyszysz tego, co słyszysz
Z przywileju nie
korzystają wyłącznie osoby z grup dominujących. Czasami będący na dole
społecznych hierarchii próbują uzyskać w nim swój udział traktując innych dyskryminowanych
w tak samo przemocowy sposób, jak robią to uprzywilejowani. Kobieta pouczająca
inną kobietę i dewaluująca jej kompetencje, może dzięki temu poczuć się równie
„mądra” jak mężczyzna. Musi jednak odpowiednio wybrać cel ataku: nie może to
być osoba zbyt silna, ani też towarzysko ustosunkowana, bo ktoś mógłby się o
nią upomnieć. Jeśli jednak uzna, że ma do czynienia z outsiderką, która
dodatkowo podważa społeczne hierarchie, bo na przykład śmie wygłaszać zdecydowane
i niepopularne opinie, to cel jest idealny. Nie tylko nikt nie zareaguje na
tego typu agresję, lecz wiele osób szczerze się ucieszy, że bezczelnej
uzurpatorce pokazano, gdzie jej miejsce.
Kolejna historia,
którą chcę opisać, wydarzyła się po publikacji na moim profilu wspomnianego wyżej posta
dotyczącego zabójstwa prezydenta Adamowicza. Gdy udostępnił go mój znajomy,
nieznana mi kobieta napisała w komentarzu: „Bardzo dużo stwierdzeń
skonstruowanych na powierzchownych informacjach i czyichś interpretacjach...
'niewątpliwie człowiekiem chorym psychicznie', ‘cel został wybrany przypadkowo',
'nienawidził PO', 'tam był torturowany'... a skąd ta Pani to wie? bo zakładam,
że nawet prokuratura nie zdążyła się tego jeszcze dowiedzieć w tak krótkim czasie...”
Uderzyła mnie głupota
tej wypowiedzi pozująca na krytyczne wyrafinowanie – uzasadnienia dla moich
podobno bezpodstawnych tez były przecież oczywiste. Dlatego pomimo pogardliwego
i upupiającego tonu komentarza postanowiłam odpowiedzieć. Podałam źródło informacji
o chorobie psychicznej, napisałam także, że Stefan W. publicznie mówił, że
nienawidzi polityków PO oraz że był torturowany w więzieniu – i co do
pierwszego twierdzenia nie ma powodu wątpić w jego słowa, drugie zaś jest
bardzo prawdopodobne biorąc pod uwagę więzienne realia oraz częste przypadki
nadużywania władzy przez policję.
Gdyby mężczyzna
napisał owej pani, że uczonym tonem podważa dobrze uzasadnione tezy,
komentatorka poczułaby się zawstydzona, że wykazano jej głupotę. Ponieważ
jednak dyskutowała z kobietą, moje argumenty – nawet najbardziej jasne, proste
i oczywiste – z definicji nie mogły być trafne. Dlatego postanowiła
odpowiedzieć następująco: „Pani Małgorzato wstawiłam swój komentarz ponieważ
używa Pani stwierdzeń opartych na domysłach czyichś lub swoich gdybaniach a nie
na faktach. Tego typu wypowiedzi łatwo przyjmują ludzie, którzy mają tendencję
do bycia za stwierdzeniami, które są im emocjonalnie bliskie a niekoniecznie mają
coś wspólnego z prawdą. Obecna sytuacja, jak i im podobne, jest bardzo trudna.
Prosiłabym jednak nad zastanowieniem się do czego mogą prowadzić wypowiedzi
tego typu jak ww. Pani wypowiedź, która nie opiera się na faktach.” (pisownia
oryginalna)
Co można powiedzieć
komuś, kto podważa twoje twierdzenie oparte na tym, co wszyscy słyszeli, a gdy
przytaczasz ten oczywisty fakt, powtarza uparcie, że nie opierasz się na faktach?
Co można powiedzieć komuś, kto twierdzi, że nie słyszałaś tego, co słyszałaś? I
do tego jeszcze z powalającą protekcjonalnością „diagnozuje” twoje emocjonalne
przywiązanie do nieprawdziwych stwierdzeń oraz poucza, żebyś zastanowiła się
nad powagą sytuacji? Tę historię od poprzedniej dzieli kilkanaście lat, więc
byłam w stanie odpowiedzieć agresorce wykazując, że to ona kompletnie ignoruje
fakty, a do tego stosuje argumenty ad
personam – i to do tego podane w obrzydliwie protekcjonalnym sosie.
Konsekwencje tego typu
ataków są znacznie bardziej dotkliwe niż gdyby spotkał mnie stek wyzwisk. Wmawianie
komuś z pozycji władzy (nawet jeśli to jedynie pożyczony symboliczny fallus),
że nie ma prawa ufać swoim zmysłom i swojemu rozumowi, to okrutna przemoc psychiczna.
Jeśli ma ona miejsce w bliskiej relacji, ten typ manipulacji określa się słowem
gaslighting,
a skutkiem może być nawet wpędzenie ofiary w chorobę psychiczną. Na szczęście
pani komentatorka nie miała możliwości stałego, codziennego powtarzania wobec
mnie tego rodzaju ataków, ale i tak odbiło się to na mnie, dokładając się do
niezliczonej liczby podobnych sytuacji z przeszłości.
Prosta mowa nienawiści
nie udaje dobrych intencji, dlatego w takim przypadku kulturalni i wykształceni
dyskutanci okazaliby swoje oburzenie i zniesmaczenie, a agresywna osoba sama by
się w ten sposób ośmieszyła. W opisanej sytuacji oczywiście nie zareagował nikt.
Ponieważ właściciel profilu identyfikuje się jako feminista, napisałam do niego,
że chyba jednak nie powinien pozwalać na tego rodzaju przemoc na swojej
ścianie. W rezultacie delikatnie zwrócił uwagę komentatorce: „rozumiem zdrowy
krytycyzm wobec informacji/opinii pojawiających się na czyimś wallu (i jestem absolutnie
za), ale starajmy się nie diagnozować motywacji innych ludzi, naprawdę to nie
pomaga w dyskusji”. Zdrowy krytycyzm. Serio. Poza tym zaznaczył, że jeśli komentatorka
zarzuca mi mijanie się z faktami, powinna to uzasadnić – tak jakby fakty nie
były tutaj oczywiste. Owszem, taka reakcja podparta autorytetem wypływającym z męskiego
przywileju jest nie do pogardzenia, gdy się jest szykanowaną kobietą. Ale nazwanie
przemocy przemocą jest konieczne, aby walka z nią była możliwa, a także by tu i
teraz wesprzeć dotknięte nią osoby. Póki co pokrzywdzone o wsparciu mogą tylko
pomarzyć, a agresywne komentatorki mogą dalej praktykować swój „zdrowy
krytycyzm” – muszą jedynie ostrożniej wybierać obiekty swoich ataków.
Nie powinnaś mówić, nie powinnaś pisać
Celem mowy przywileju
jest sprawienie, by dominujący mieli monopol na definiowanie społecznego świata
i nazywanie zachodzących w nim procesów. Opisane wyżej niszczenie zdolności
poznawczych grup dyskryminowanych służy temu celowi nie wprost, zdarzają się jednak
także ataki bezceremonialnie wyrokujące, że dana osoba nie ma prawa się
wypowiadać. Oczywiście, jak w poprzednich przypadkach, użyte zostają tutaj armaty
standardów obiektywnego poznania – charakterystyczną cechą tego rodzaju nagonek
są całkowicie nielogiczne odwołania do logiki oraz oderwane od rzeczywistości
szermowanie „faktami”.
Tym razem wściekłość
pewnego pana wzbudził mój artykuł o władzy obciachu,
a do zdyskredytowania tekstu oraz mnie w ogóle jako autorki posłużył drobny
wtręt na marginesie, niezwiązany z głównym wątkiem. Argumentowałam, że w
pojęciu obciachu nie chodzi o prawidła estetyki czy dobrego wychowania, lecz o
konstruowanie dominacji pewnych grup nad innymi i dlatego pomimo deklarowanej
chęci edukowania nieuczonych, wykształceni wcale nie zamierzają zasypywać
dystynkcji oddzielającej ich od „ciemnego ludu”: „ponieważ pozycja zawsze
mądrzejszych „edukatorów” jest niezwykle wygodna, więc podobnie jak firmy
farmaceutyczne nie zamierzają dopuścić do eliminacji chorób przewlekłych, tak
też owo edukowanie nigdy nie odnosi sukcesu i w magiczny sposób utrzymuje
podległość edukowanych.” Powołałam się przy tym na artykuł opisujący ujawniony raport firmy Goldman Sachs stwierdzający, że terapie, które
eliminują przewlekłe choroby, mogą prowadzić do zmniejszenia zysków firm farmaceutycznych,
a zatem inwestowanie w nie po prostu się nie opłaca.
Atakujący mnie
mężczyzna przytoczył powyższe zdanie, które go niesłychanie zbulwersowało,
nazywając je „typowym pieprzeniem z altmedów” i zawyrokował: „Jeśli ktoś nie
potrafi doczytać dwóch prostych faktów, to nie powinien się brać za pisanie.” Oczywiście
jako posiadacz przywileju nie musiał pisać, o jakie konkretnie dwa fakty
chodzi. W dyskusji pozował na wielkiego znawcę tematu i wypowiadał się
niezwykle agresywnie („radziłbym własne fantazje na temat nauki odłożyć do
czasu zapoznania się z tym, jak nauka naprawdę wygląda.”). Stosował też
klasyczne zastraszanie, na przykład zarzucił mi „brak wiedzy z biologii na poziomie
liceum” – oczywiście bez podania konkretów. Gdy się dopytałam, okazało się, że
o moim rzekomym nieuctwie miało świadczyć użycie wyrażenia „genetyczne terapie
na raka”. Owszem, jest ono powszechnie stosowane, jednak jeśli użyje go
kobieta, to pokazuje w ten sposób, że nie wie, że nie ma jednego raka, lecz są
to bardzo różne choroby. W ustach mężczyzny byłby to jak najbardziej zrozumiały
skrót myślowy, ale w przypadku kobiety – głupota usprawiedliwiająca traktowanie
jej jakby była niedouczoną nastolatką.
Podobnie jak w
poprzednim przypadku, polemizowanie z przemocowcem za pomocą argumentów było
równie skuteczne co rzucanie grochem o ścianę, jednak nikt nie uznał, że w ten
sposób się on kompromituje – inni dyskutanci wciąż traktowali go poważnie. I
choć parę osób (w tym gospodarz profilu) zwróciło uwagę na jego agresywny ton,
nikt nie nazwał jego wypowiedzi przemocą. Nikt nie uznał, że coś takiego po prostu
nie ma prawa mieć miejsca, chociaż krzywda, jaką mi wyrządzał, była znacznie
gorsza, niż gdyby mnie zwyczajnie zwyzywał. Dodatkowo bardzo przykre było to,
że do Męskiego Autorytetu postanowiły skwapliwie dołączyć dwie kobiety, a gdy
nazwałam całą tę nagonkę mansplainingiem, ta bardziej agresywna z nich określiła
się jako feministka.
Dyskusja miała dwa
główne wątki. Po pierwsze dotyczyła rzekomej niedorzeczności twierdzenia, że
firmy farmaceutyczne zrobiłyby wszystko, by zablokować badania nad lekiem raz
na zawsze likwidującym raka czy inną chorobę przewlekłą. Mój prześladowca
twierdził, że „w naukę idą ludzie raczej zaciekawieni światem i chcący go
zmieniać na lepsze. A pracują w korpach bo gdzieś trzeba”, dlatego naukowcy ideowo
kontynuowaliby prace bez względu na finansowe i zawodowe konsekwencje. Poza tym
– argumentowały jego towarzyszki – kapitalizm oparty jest na rywalizacji, więc
gdyby takie lekarstwo zostało odkryte, dana firma z pewnością by je
opatentowała, nie chcąc ryzykować, że zrobi to konkurencja.
Naiwność tych tez jest
ogromna i gdyby nie były podparte przywilejem, zostałyby natychmiast wyśmiane:
wiara w ideowość pracujących dla korporacji naukowców niezłomnie nie
uginających się pod żadną finansową presją, idealistyczne przekonanie o uczciwości
kapitalistycznej konkurencji – tak jakby nie opisywano wielokrotnie różnego
rodzaju zakulisowych układów, by utrzymać zyski teoretycznie rywalizujących
firm. Przytoczyłam historię pokazującą, że naciski finansowe mogą wpływać także na recenzentów uznanych
czasopism naukowych – ale oczywiście fakty nie mogły wygrać z przywilejem. Pozujący
na eksperta przemocowiec nie mógł przecież mieć wiedzy o świecie porozumień zawieranych
za zamkniętymi drzwiami, do których zwykli zjadacze chleba miewają jedynie
szczątkowy dostęp, gdy raz na jakiś czas ktoś ujawni fragment jakiegoś raportu.
Nikt mu tego jednak oczywiście nie wytknął i to ja zostałam w tej dyskusji określona
jako zbyt głupia i bezkrytyczna, by w ogóle móc pisać.
Bo tak, taki właśnie
był wniosek przemocowca: nie powinnam pisać. Nie umiem czytać, więc nie nadaję
się do pisania. Kropka. A uzasadnił to następującym wnioskowaniem: „P1: Ludzie,
którzy potrafią pisać, są zdolni do zauważenia, że czegoś nie wiedzą. P2:
Ludzie, którzy stawiają mocne tezy bez sprawdzenia ich przesłanek nie widzą, że
nie wiedzą.” Rozumowanie to jest błędne w oczywisty sposób: pierwsze zdanie po
prostu nie jest zdaniem w sensie logicznym, ponieważ brakuje w nim
kwantyfikatora i dlatego nie da się określić jego wartości logicznej. Czy żeby
potrafić pisać, trzeba zawsze być
zdolnym do wyłapania swoich błędów, czy tylko czasami? Jeśli to pierwsze, to przy założeniu, że istnieją ludzie
umiejący pisać i – jak my wszyscy – są omylni, zdanie to byłoby fałszywe. Jeśli
drugie, to chociaż zdanie byłoby wtedy prawdziwe, pojedyncze przeoczenie (które
zresztą nim nie było) nie wystarczyłoby do wyciągnięcia wniosku o moim generalnym
braku samokrytycyzmu. Oczywiście wykazanie mu podstawowego błędu logicznego ani
odrobinę nie zachwiało pewnością siebie przemocowca. Niczym niewzruszony
napisał, że nie wie, o jaki błąd chodzi – zaproponował mi za to protekcjonalnie,
że może ze mną porozmawiać o pięknie logiki!
Podobnie jak w
przypadku pani twierdzącej, że nie mam podstaw, by twierdzić, że Stefan W.
nienawidził PO, przywilej spowodował tutaj całkowitą odporność na fakty i
argumenty. I tak, odczułam to niemal fizycznie: dla tych ludzi nie byłam osobą,
która może cokolwiek wiedzieć. Moje słowa trafiały w ścianę, po prostu nie
istniałam. Jeśli tego rodzaju traktowanie spotyka cię stale, niezwykle trudno
uwierzyć potem, że twoja opinia ma w ogóle szanse być sensowna. Niezwykle trudno
pisać, gdy wielokrotnie wmawiano ci, że nie jesteś kimś, kto mógłby się do tego
nadawać. Niedawno Olga Wróbel opublikowała poruszający tekst o tym, jak dużo kosztuje ją niepoddawanie się tego rodzaju zinternalizowanym
zakazom i jak wielkiego wysiłku potrzebuje, by za każdym kolejnym razem uwierzyć,
że owszem, ma wystarczającą wiedzę, by poprowadzić spotkanie czy napisać
artykuł. Pisząc o swoich doświadczeniach wspomina o wysokich wymaganiach
rodziców i nauczycieli, pomija jednak tego typu codzienne szykany, jakie
opisałam powyżej. Kończy zawołaniem: „Odwagi, dziewczyny, świat rzadko jest
taki straszny jak sobie wyobrażamy”, chociaż przemoc zawarta w przezroczystej
jak powietrze i powszechnie tolerowanej mowie przywileju sprawia, że owszem,
bardzo często jest on jeszcze straszniejszy, niż się spodziewamy.
Jednak bez wątpienia
nasza odwaga może to zmienić! Jeśli tylko zaczniemy zauważać tego rodzaju
przemoc symboliczną i solidarnie z nią walczyć, zamiast wspierać przemocowców,
albo też udawać, że nic się nie stało i pouczać koleżankę, że po prostu powinna
być bardziej samokrytyczna, to nikt by jej nie zarzucił błędu, którego zresztą
skądinąd nie zrobiła. Mowa przywileju nie jest po prostu głupotą czy też
nieumiejętnością prowadzenia racjonalnej dyskusji, nie ma też nic wspólnego z
krytycyzmem. To takie zdefiniowanie sytuacji, w której jedna strona z definicji
wie lepiej – cokolwiek powie, druga zaś nie ma prawa nic wiedzieć – cokolwiek powie.
To całkowita odporność na fakty i logikę połączona z protekcjonalnym pouczaniem
i agresywną dewaluacją kompetencji drugiej strony. W odpowiedzi można podawać
najlepsze argumenty, wskazywać błędy, przytaczać fakty – a przemocowiec po
prostu powtórzy swoje.
I nikt go nie
wyśmieje, nikt nie każe mu wrócić do rzeczywistości. Nie, to jemu przyznają rację.
Mowa przywileju nie jest bowiem kwestią indywidualnej podłości, lecz zjawiskiem
społecznym. Agresor atakuje, ponieważ wie, że nie spotkają go za to żadne
konsekwencje, że to jego wersja rzeczywistości zostanie powszechnie uznana za
obowiązującą. Jego niekonsekwencje, błędy czy oczywiste mijanie się z prawdą
pozostaną niewidzialne dla postronnych osób – bo jest tym, kim jest. Jest
jednym z tych, co wiedzą, co dobitnie potwierdza jego nieznoszący sprzeciwu,
pewny siebie ton. Osobie zaatakowanej zaś łatwo wmówić, że to, co wydaje się
jej logiczne, zupełnie takie nie jest, że nie widzi tego, co widzi – ponieważ
tak właśnie była wielokrotnie traktowana i tak definiuje ją społeczeństwo.
Jak pisałam wyżej,
płeć nie jest jedynym czynnikiem, który określa tego rodzaju hierarchie
„mądrych” i „głupich”, a stosowana po transformacji ustrojowej narracja była również
przypadkiem opisanej wyżej mowy przywileju. Doświadczenie osób, które pracując
ciężko nie były w stanie zarobić na utrzymanie, lub też tych, które przy
najlepszych chęciach nie mogły znaleźć pracy, było na jej gruncie logicznie
niemożliwe. Kapitalizm miał być sprawiedliwym systemem, w którym każdy, kto
tylko będzie chciał i się przyłoży, osiągnie dobrobyt – a zatem brak dobrobytu
oznaczał lenistwo bądź też patologiczną nieporadność. A ponieważ zaradni przedsiębiorcy
zostali uznani za opokę tego systemu, więc w każdym konflikcie z pracownikami z
definicji mieli rację. Drażnienie pracodawców i inwestorów wymaganiami, by
płacili godnie i przestrzegali praw pracowniczych, zostało uznane za
niedojrzały brak akceptacji dla niepodważalnych, obiektywnych wyroków rynku. Neoliberalne
zasady zostały podniesione do rangi praw natury, zaprzeczanie którym musi
skończyć się równie boleśnie co udawanie, że nie dotyczy nas grawitacja.
Dla roszczeniowych,
irracjonalnych oszołomów nie mogło oczywiście być miejsca w nowych, wolnych
środkach przekazu, które sławiły świeżo uzyskaną wolność podróżowania oraz szeroki
wybór towarów w sklepach. Na co oczywiście wszystkich normalnych było stać, bo
przecież każdy, kto chciał, mógł zmienić pracę, wziąć kredyt i założyć firmę.
Marginesem niedostosowanych nie przejmował się nikt rozumny – nawet jeśli był
on dosyć jednak szeroki – a propozycje, by państwo wzięło na siebie odpowiedzialność
za tych, którzy nie zostali dopuszczeni do hojnego, posttransformacyjnego
stołu, były dyskredytowane jako populistyczne, nieodpowiedzialne rozdawnictwo.
Liczyli się wykształceni, światowi – i przede wszystkim fajni. Najdoskonalszym
ucieleśnieniem liberalnej fajności został oczywiście Donald Tusk, a jej brak
wykluczał z rozmowy skuteczniej niż zaklejenie ust taśmą.
I nagle „fajni,
normalni, światowi” okazali się przegranymi! Ich pogromcami zostali ci, którzy
ośmielili się podważyć „naturalne” prawa – i o dziwo wcale nie rymsnęli z
hukiem o beton rzeczywistości! Nic nie wybuchło, gospodarka nie padła od
karygodnego rozdawnictwa. Co gorsza, wykazanie nowej władzy jej obciachowości
nikogo już nie zawstydzało, a machanie chamom przed nosem mezonami
przestało ich zbijać z tropu i z automatu zamykać im usta.
Postawiłabym tezę, że
takie właśnie są źródła tej jakże zaskakującej nienawiści światłych i
tolerancyjnych do ich obciachowych przeciwników: na przywileju pojawiły się
rysy. Ich argumenty przestały być z definicji słuszne, a powtarzanie ich w
kółko nie było już skutecznym sposobem dyskusji. O zgrozo, wystąpiła konieczność
zmierzenia się z kontrargumentami, których nie można już było zbyć pogardliwym
prychnięciem! Rozpadanie się przywileju budzi wściekłość – jako pisząca kobieta
doświadczam jej bardzo często.
Mowa przywileju jest
przemocą, która używa atrap logiki i rozumu, by unieważniać doświadczenie
podporządkowanych, odbierać im głos i niszczyć w nich poczucie, że są w stanie
cokolwiek wiedzieć. Nawet jeśli masz wiedzę i umiejętności pozwalające na
zdemaskowanie stosowanych przeciwko tobie manipulacji, uprzywilejowani nie
przejmą się ani trochę argumentami czy podtykanymi im pod nos faktami.
Spokojnie, pouczającym tonem powtórzą to, co mówili wcześniej – pewni, że nikt
im ich racji nie odbierze. Ta bezczelna pewność siebie, na której nie da się
zrobić żadnej rysy, wzbudza nieopisaną frustrację i poczucie bezsilności. Dlatego
jedyną możliwą reakcją wydaje się wtedy wściekłość – tym bardziej ślepa, im bardziej
zniszczono twoje zdolności rozpoznawania i nazywania rzeczywistości.
Mowa nienawiści jest
zatem często (chociaż nie zawsze) bezsilną reakcją na przemoc mowy przywileju.
Na przykład, jak argumentowałam,
wyrażanie „oświeconej” awersji do wszystkiego, co polskie, pośrednio wspiera nacjonalizm.
Gdyby ktoś za każdym razem zwracając się do drugiej osoby dodawał „a co ty w ogóle możesz
wiedzieć, idiotko?”, nie mielibyśmy wątpliwości, że jest to przemoc.
Mowa przywileju nie jest jednak zazwyczaj bezceremonialnie szczerą mową
nienawiści, a ponieważ ukrywa się za pozorami rozumu lub troski o nieuczonych,
jej destrukcyjna siła pozostaje niezauważona i przemoc uchodzi sprawcom na
sucho.
Najwyższy czas w końcu
to zmienić.