Ten świat jest do radykalnej naprawy – trudno mieć co do
tego wątpliwości. Ogromne i stale powiększające się nierówności, głód jednych,
gdy inni marnują tysiące ton jedzenia, wojny, ksenofobia, różne rodzaje
dyskryminacji – a do tego nadciągająca katastrofa klimatyczna, która z
pewnością pogorszy wszystkie i tak już poważne problemy.
Potrzebna nam jest rewolucja, nie wiemy jednak, kto miałby ją
zrobić. Nasza wyobraźnia może kreślić wizje egalitarnej rzeczywistości, ale
jakimże to skokiem do królestwa wolności mielibyśmy je zrealizować? Co gorsza,
nawet gdyby jakiś deus ex machina pod postacią Sprawiedliwej Armii Światła
zaprowadził na tym świecie porządek, zapewniając wszystkim godne warunki życia
w sposób zgodny z możliwościami ziemskiego ekosystemu – czy nie zepsulibyśmy
tego natychmiast naszą zachłannością, żądzą władzy i górowania nad innymi?
Sprawa rozbija się o tak zwany czynnik ludzki. Problemem
rewolucji znanych nam z historii było właśnie to, że szczytne idee niweczone
były przez słabości czy wręcz patologie jednostek, które miały je realizować. W
teorii równościowe i partycypacyjne rządy ludowych rad stały się trampoliną do
władzy dla lokalnych kacyków, narzędziem walk frakcyjnych i niszczenia
niepokornych osób. Gospodarka oparta na wspólnej własności okazała się
niewydolna, bo to, co wspólne, uznawane było za niczyje – za zasób, którego tylko
frajer sobie nie przywłaszczy, jeśli akurat bezkarnie może to zrobić, i o który
nikt nie dba, o ile nie zostanie przymuszony narzuconym z góry „czynem
społecznym” wykonywanym z równą starannością, co przedrewolucyjna pańszczyzna.
Nie, nie twierdzę bynajmniej, że były to jedyne kłopoty
faktycznie przeprowadzonych rewolucji. Jednak podczas gdy kwestie ich
politycznych, militarnych i makroekonomicznych uwarunkowań były często
analizowane, problem tworzenia nowego typu rewolucyjnych podmiotów poruszany jest
znacznie rzadziej, a w odniesieniu do współczesnych potencjalnych rewolucji nie
pojawia się właściwie wcale. Nie jest to chyba zaskakujące, jeśli weźmiemy pod
uwagę, że kształtowanie nowego radzieckiego człowieka oznaczało w praktyce
totalitarną kontrolę państwa brutalnie ingerującego w każdy szczegół życia i
bez litości dokonującego swoich operacji na żywym materiale ludzkim.
Zaharowujący się przodownicy pracy ustanawiający kolejne rekordy to ideał
raczej dla stale zwiększających normy korporacyjnych nadzorców niż dla wolnego
społeczeństwa, o jakie chcielibyśmy walczyć. Wizja rewolucjonisty bohatersko
umierającego za miliony również niespecjalnie nas pociąga – potrzebujemy raczej
wskazówek jak żyć, a nie jak umierać.
Czy w takim razie należałoby porzucić ideę kształtowania
rewolucyjnych podmiotów? Kto w ogóle mógłby zrobić rewolucję? Czy można liczyć
na proletariat, skoro jego rola we współczesnych gospodarkach maleje, a klasa
robotnicza, zamiast zapisywać się do związków zawodowych, często słucha prawicowych
populistów kierujących jej frustracje w stronę słabszych innych? Może w takim
razie prekariat? Ale w jaki sposób zamożni przedstawiciele wolnych zawodów
mieliby znaleźć wspólny język z biedującymi pracownicami NGO-sów czy
wykonującymi „dzieła” sprzątaczkami?
Rewolucja to niewątpliwie zadanie dla zbiorowości – z
pewnością nie zrobią jej jednostki. Jednak twierdzenie, że „jednostka –
zerem, jednostka – bzdurą”, budzi w nas raczej lęk niż rewolucyjny zapał.
Wiemy już nie tylko, że taka postawa prowadzi do potwornych zbrodni, ale także,
że przelana w imię tak rozumianej rewolucji krew idzie na marne, bo jej efektem
jest świat pełen przemocy, w którym nierówności wciąż mają się świetnie.
Aby móc zrobić rewolucję, potrzebujemy zatem wspólnot
szanujących poszczególne jednostki i przeciwstawiających się jakiejkolwiek
dyskryminacji. Trzeba przy tym pamiętać, że samo bycie wyzyskiwanym czy
dyskryminowanym nie daje odporności na pokusy władzy. Wielokrotnie pisano na
przykład o braku solidarności między kobietami, które przebijając się na
pozycje dotychczas zarezerwowane dla mężczyzn, wcale nie pomagają koleżankom,
lecz zwalczają je jako rywalki. To samo dotyczy ludu, tak często idealizowanego
przez głoszących równościowe hasła inteligentów. Śpiewaczki z Gałek
Rusinowskich opowiadały kiedyś, że podczas załatwiania jakiejś sprawy najgorzej
trafić na urzędniczkę pochodzącą ze wsi, bo w przeciwieństwie do miastowej musi
wykazać, jak wysoko zaszła i jaką ma teraz władzę. Tego rodzaju postawa jest
doskonale przedstawiona w zjadliwej piosence, którą od nich usłyszałam:
Jak pojechał chłop do miasta na
wakacyje
Objął sobie na przedmieściu jedną
stancyje
Jak go zacyni panowie na wódke prosić
On się zacoł z familijo swoją wynosić
Nie myślijta wy panowie, ze ja chłop prosty
Moja cała familijo same starosty
A mój wuj jest wojewodą, co wozi wodę
Wsystkim ludziom na przedmieściu robi
wygodę
A mój śwagier kierownikiem, dobrze
kieruje
A co pójdzie do spółdzielni, to
obrabuje
Moja siostra prackum była, nigdy nie
prała
A co inni rozwiesili, ona zebrała
Moja matka świntum była, cuda cynieła
A najwięcej wyprawiała, jak się
napiła
A mój dziadek pułkownikiem, śtylet za
pasem
Jego wojsko to całe jest świnie pod
lasem
Jak widać, „miastowy chłop” rości sobie pretensje do
koligacji z wszelkiego rodzaju hierarchiami: zarówno wojskowymi, jak i
kościelnymi; tradycyjnymi oraz tymi wprowadzonymi przez nową władzę. Jedno się
nie zmienia: ci, co na górze, zbierają owoce naszej pracy – także jeśli są tam
dopiero od niedawna.
Czy to znaczy, że rewolucja jest niemożliwa? Że jesteśmy
skazani na logikę błędnego koła, zgodnie z którą nawet jeśli podporządkowani w
końcu wygrają, to i tak sami koniec końców zmienią się w dominujących? Niekoniecznie.
Można by tego uniknąć, gdyby rewolucyjna zbiorowość została skonstruowana w
sposób przeciwdziałający takim tendencjom. Gdyby istniały w niej mechanizmy
budowania i utrzymywania równowagi uniemożliwiające zarówno autorytarnym
jednostkom, jak i różnego rodzaju „grupom trzymającym władzę” zdobycie
dominującej pozycji.
Na czym miałyby te mechanizmy polegać? Niewątpliwie kontrola
władzy musi być rozproszona – nie spełni swojej funkcji, jeśli skupi się w
rękach jednej silnej grupy, gdyż wtedy nie będzie komu hamować jej
autorytarnych tendencji. Jak jednak znaleźć odważnych, którzy bez
instytucjonalnego wsparcia przeciwstawią się apodyktycznym osobom albo
wpływowym kółkom wzajemnej adoracji? Jak w ogóle rozpoznać, kto ma rację w
sporze, w którym obie strony oskarżają się nawzajem o chęć zagarnięcia pełni
władzy? Z pewnością nie jest to łatwe i nawet jeśli dałoby się tu sformułować
jakieś ogólne reguły, musiałyby one za każdym razem być dopasowywane do
szczegółów konkretnych sytuacji, bo to w nich, oczywiście, tkwi diabeł. Bardzo
dużo zależałoby od reakcji poszczególnych jednostek, ich odwagi bądź też
oportunizmu, ale również od relacji w danej społeczności i dynamiki jej
grupowych procesów.
Dogłębna analiza tego rodzaju złożonych czynników oczywiście
wykracza poza możliwości krótkiego tekstu. Moim celem jest jedynie zwrócenie
uwagi, że takie kwestie są kluczowe dla przeprowadzenia i utrzymania zmiany
społecznej, a obecnie często zbywa się je jako personalne rozgrywki, którymi
nikt rozsądny nie powinien się zajmować. Gryzą się? Ja się w to nie będę
angażować, mam ważniejsze sprawy na głowie! W ten sposób, nie zadając sobie
nawet pytania, kto ma rację, kto stosuje przemoc, a kto usiłuje się przed nią
bronić, zostawiamy bez pomocy słabszą stronę sporu. Jednostka nie ma szansy na
wygranie z kliką, liczy się siła, umiejętność manipulacji i, oczywiście,
przywilej: szanse zwiększa bycie mężczyzną, posiadanie wykształcenia oraz
różnego rodzaju kapitałów.
W efekcie osoba pokonana zwykle odchodzi z grupy i często
zostaje przy tym zniechęcona do jakiejkolwiek działalności społecznej, co samo
w sobie jest działaniem kontrrewolucyjnym. To jednak nie wszystko, gdyż
zwycięzcy utwierdzają się w przekonaniu, że są bezkarni, ponieważ nikt rozsądny
nie odważy się z nimi zadrzeć, natomiast osoby nienależące do dominującej
frakcji muszą przyjąć do wiadomości, że jeśli chcą pozostać w grupie, nie
powinny podważać opinii tych, którzy mają w niej władzę. Buta i bezczelność
uprzywilejowanych jest tym bardziej wzmacniana przez konformizm
podporządkowanych – i w ten sposób grupa stacza się po równi pochyłej w stronę
autorytaryzmu. Co gorsza, zaczyna też wtedy tracić zdolność trafnej oceny
rzeczywistości, ponieważ osoby myślące niezależnie odchodzą z niej, a zostają
wyłącznie ci, którym nie będzie przeszkadzało powtarzanie jedynie słusznych
opinii. Tego typu społeczność może być bardzo skutecznym podmiotem w walce o
władzę, ale z pewnością nie zrobi skoku do królestwa wolności.
Żyjemy w indywidualistycznym świecie, w którym więzi między
jednostkami rozbijane są przez kapitalistyczną ideologię rywalizacji. W
rezultacie jakakolwiek przynależność staje się dobrem mocno deficytowym,
dlatego zaczynamy fetyszyzować działania kolektywne, zapominając, że grupa nie
zawsze ma rację w sporze z jednostką, a fakt, że zwykle jest silniejsza, tym
bardziej utrudnia sprawiedliwe wyważenie racji w takich konfliktach. Chcąc
zachować tak trudne do utrzymania w atomistycznym świecie więzi, boimy się
ryzykować stanięcia po stronie dysydentek. Nie chcemy nawet w ogóle słuchać o
tym, że być może w naszej wspaniałej, przyjacielskiej i ciepłej wspólnocie
komuś dzieje się krzywda, ktoś jest wykluczany czy pozbawiany głosu. Liczy się
przecież kolektyw, a nie jakieś kłótliwe, czepiające się nie wiadomo czego jednostki!
Jakże łatwo uwierzyć, że dbanie o dobre samopoczucie naszych
przyjaciół i nas samych jest równoznaczne z dbałością o dobro całej grupy, a
jeśli ktosia śmie wydrapywać jakieś rysy na naszym pięknym autowizerunku, to
jest po prostu nieumiejącą współpracować wichrzycielką. Ale prawdziwa przyjaźń
nie polega na poklepywaniu się po plecach i jeśli nasza przyjaciółka kogoś
krzywdzi, to wcale nie wyświadczamy jej przysługi, stając za nią murem i
obrzucając błotem jej oskarżycielki. Wręcz przeciwnie, w ten sposób
uniemożliwiamy jej dostrzeżenie własnych błędów. Podobnie też grupa, w której
wszyscy są dla siebie „kochani”, ale wyłącznie pod warunkiem bezwzględnego
respektowania istniejących w niej hierarchii i entuzjastycznego popierania
obowiązujących opinii, jest grupą patologiczną, degenerującą charaktery, a
także intelektualne zdolności jednostek cenzurujących efekty własnego
krytycznego myślenia.
Miałam nieszczęście wielokrotnie trafiać do takich
społeczności – i odchodzić z nich, gdy okazywało się, że na niezależne opinie
nie ma w nich miejsca, a za obronę osób oczernianych czy szykanowanych przez
„grupy trzymające władzę” dostaje się mocno po głowie. To, że z takimi klikami
po prostu nie należy zadzierać, jest często uznawane wręcz za aksjomat, który
może podważać tylko osoba szalona albo jakoś społecznie upośledzona. Kiedyś
opowiadałam pewnej marzącej o rewolucji koleżance o tym, jak zostałam źle
potraktowana przez pewnych znanych jej ludzi. Powiedziała mi wprost, że
przecież nie mam szans z nimi wygrać, bo to kółko wzajemnej adoracji. Gdy zaś
potem dołączyła do organizacji założonej przez tych właśnie ludzi, zerwała
relacje ze mną i zwyczajnie przestała mnie zauważać, gdy gdzieś się przypadkiem
spotykałyśmy. Nieco później pewien kolega chciał mnie wciągnąć do tejże
organizacji, więc powiedziałam mu, że nie widzę możliwości współpracy, ponieważ
kilka osób należących do niej bardzo źle się wobec mnie zachowało. Jak
najbardziej zgodził się z moją oceną owej historii i wyglądało na to, że jest
gotów podjąć jakieś działania mające na celu naprawę mojej krzywdy – dopóki się
nie dowiedział, że chodzi o osoby mające bardzo wysoką pozycję w tej grupie.
Wtedy przestał odpisywać i chociaż wciąż mówi mi „cześć”, nabrał do mnie
znacznego dystansu.
Jestem przekonana, że większość czytelniczek i czytelników
również zna takie historie. Może też dostawaliście po głowie za odwagę
wygłaszania niepopularnych opinii? Albo tylko widzieliście, jak inni dostają? I
aby zachować dobre zdanie o ludziach, których lubiliście i z którymi
chcieliście współpracować (bo przecież, do cholery, z kimś trzeba!),
wmówiliście sobie, że to przecież normalne, bo zawsze są jakieś tarcia? Trzeba
po prostu umieć wyczuć relacje w danej grupie, znać swoje miejsce i nie
sprzeciwiać się silnym, jeśli się nie ma wysokiej pozycji społecznej – na
przykład jak się jest kobietą. Jeśli jednak myślicie, że na tym właśnie polega
polityczny realizm, to proszę bardzo, róbcie sobie taką politykę, lecz nie
łudźcie się, że w ten sposób budujecie nowy świat. Żadnej rewolucji z tego nie
będzie.
A z tworzenia prawdziwie równościowych organizacji to niby
będzie? – zapytacie. Owszem. Jeśli okażą się autentycznie otwarte i inkluzywne,
to ludzie będą chętnie do nich dołączać i nie będą odchodzić zrażeni walkami
frakcyjnymi. Jeśli takich organizacji powstanie więcej i następnie połączą się
one na równych zasadach w większe stowarzyszenia, te zaś w jeszcze większe, to
w końcu ogarną całą planetę. I rewolucja gotowa! Oczywiście, takie
stowarzyszenia oparte na równych zasadach są niemożliwe, gdy mamy do czynienia
z nierównościami ekonomicznymi, rasizmem, seksizmem, homofobią czy też
dyskryminacją osób niepełnosprawnych. W żadnym wypadku nie twierdzę zatem, że
dbanie o równościowy charakter naszych lokalnych grup wystarczy. Lecz działania
systemowe nie przydadzą się na nic, jeśli na poziomie mikro wzajemne wygryzanie
się będzie wciąż uznawane za normę, a mówienie o nim – za czepianie się
szczegółów i rozbijanie naszej jedności w wielkich, globalnych walkach.
Personalne jest polityczne. Polityka jest właśnie tam, gdzie
rozstrzygają się relacje władzy i hierarchie w naszych społecznościach, gdzie
decyduje się, kto będzie w nich dominował, a kto zostanie zmuszony do odejścia
lub podporządkowania. Pominięcie tego istotnego wymiaru polityki sprawia, że
potem w skali makro również staje się ona czystą walką o dominację, grą o
stołki, żyrandole i satysfakcję z podstawienia przeciwnikowi nogi. Jak niedawno
pisało Stronnictwo Popularów, okazuje się, że elektoraty poszczególnych partii
różnią się pod względem poglądów znacznie mniej, niż można by przypuszczać, i
na przykład aż 63% zwolenników partii KORWiN „nie odżegnuje się od idei państwa
opiekuńczego i uważa, że państwo powinno zapewnić obywatelom opiekę zdrowotną,
wykształcenie oraz inne świadczenia społeczne”. Co zatem sprawia, że „zamiast
liści” chcą wieszać na drzewach komunistów? Tak właśnie: kwestie personalne!
Społecznie powielone i spiętrzone relacje typu „to są nasi, a to ci wredni
oni”. Nie lubimy ich, bo nikt z naszych przyjaciół ich nie lubi, nawet jeśli
koniec końców niespecjalnie różnimy się poglądami.
Rewolucji nie da się zrobić za kogoś. Przekonanie, że
istnieje jakaś klasa lub grupa społeczna, która niczym marksowski proletariat
miałaby poprowadzić całą ludzkość do królestwa wolności, jest złudzeniem.
Zastanawianie się, kto mógłby obecnie przyjąć rolę ZSRR na białym koniu i
rozbić w pył złych kapitalistów, to mrzonki, wizje nie tylko nierealistyczne,
ale też szkodliwe, gdyż taka rewolucja skończy się jedynie wymianą jednych elit
na inne, a daninę krwi zapłacą jak zwykle najsłabsi i najbiedniejsi. Rewolucję
musimy zrobić my. Właśnie dzięki temu, że staniemy się równościowym podmiotem
do takiej rewolucji zdolnym i uda nam się rozbudować to „my” tak, by objęło
cały świat.
Artykuł ukazał się w 43 numerze pisma Wakat