Jakiś czas temu szeroki oddźwięk zyskało przemówienie Mariana
Turskiego, który w rocznicę wyzwolenia Auschwitz wezwał nas, byśmy nie byli
obojętni, kiedy mniejszościom odbierane są prawa. Nawet pozornie nieznaczące wykluczenia mogą prowadzić do nakręcającej
się spirali odczłowieczania, a następnie przemocy, także tak skrajnej, jaka
miała miejsce podczas Zagłady.
Słowa Turskiego wybrzmiały niezwykle silnie, myślę jednak,
że podane przez niego jedenaste przykazanie jest niewystarczające. Po pierwsze,
gdy patrzymy na tłumy wiwatujące na hitlerowskich wiecach, obojętność nie jest
akurat tym określeniem, które przychodziłoby nam na myśl. Owszem, nie wszyscy
łykali nazistowskie szczucie, ale sprzeciwienie się takiemu zbiorowemu szałowi jest
niezwykle trudne i główną przyczyną braku reakcji był prawdopodobnie znacznie
częściej lęk niż obojętność. Dlatego aby zapobiec powtarzaniu się najgorszych
kart historii, musimy zachować szczególną czujność w sytuacjach, gdy ktoś
próbuje nas szczuć na jakichś innych insynuując, że zagrażają naszej wspólnocie
lub są odpowiedzialni za wszelkie nawiedzające nas nieszczęścia.
Po drugie, Turski mówił o mniejszościach, ale we współczesnym świecie powszechne jest też szczucie na większość. Nie, oczywiście
nie chodzi mi o rzekome krzywdy tych, którzy czują, że ich przywilej kruszy
się, gdy dyskryminowani walczą o swoje prawa, i dlatego próbują sami ustawić
się w ich roli. Biali, heteroseksualni mężczyźni jako najwięksi przegrani
historii, katolicy dyskryminowani w Polsce itd. To oczywiście bzdury, jednak
mówiąc o opresji często zapomina się o pewnym jej typie, w którym to większość
jest ofiarą mniejszości: kapitalistycznych elit finansowych.
Wyzysk rzadko bywa ujmowany jako zjawisko podobne do
dyskryminacji ze względu na płeć, rasę czy orientację seksualną, ponieważ
uznaje się, że w przeciwieństwie do odmiennego traktowania na podstawie cech,
na które nie mamy wpływu, rynek całkowicie merytokratycznie nagradza ciężką
pracę i zaradność. Jeśli ktosia ma gorzej, ponieważ urodziła się kobietą lub ma
ciemniejszy kolor skóry, to jest to niesprawiedliwe, ale jak się nie chciało
uczyć albo wcześnie wstawać, to czego się spodziewała? I chociaż wielokrotnie
wykazywano, że w kapitalizmie sukces zależy znacznie bardziej od wyjściowej
pozycji jednostki, niż od jej osobistych talentów czy wytrwałości, przekonanie,
że biedni są sami sobie winni, wciąż jest powszechne. A wierzymy w to tak
uparcie właśnie dlatego, że kapitalizm wytwarza symboliczne systemy szczucia na
tych, którzy są w nim wyzyskiwani, zaś wynikające stąd odczłowieczenie
uzasadnia następnie ów wyzysk.
Dokładnie tak samo działa rasizm i seksizm. Wbrew pozorom stereotypy
nie są wyłącznie błędem poznawczym, nieuprawnionym uogólnianiem i upraszczaniem.
Bardzo często są narzędziem władzy, która definiuje zdominowanych tak, by umożliwić
i usprawiedliwić ich opresję. Jeśli ktoś ma łatkę Innego, to musi też istnieć ktoś,
komu przysługuje przywilej bycia „normalnym” Tym Samym. Gdyby nie było
uprzednich dysproporcji władzy, inność byłaby wzajemna: my byśmy byli inni dla
nich, oni zaś dla nas. I gdyby w takiej sytuacji wykształciły się jakieś
stereotypy, byłyby one relatywnie nieszkodliwe. Jeśli uważamy, że ci z drugiej
strony rzeki, z innej wsi czy innego państwa robią pewne rzeczy w pokręcony
sposób, ale przy tym wiemy doskonale, że nasze zwyczaje z ich perspektywy są równie
dziwaczne, to nie stajemy się w ten sposób „normą”, do której trzeba wszystkich
przykroić.
Jeśli jednak chcemy nad nimi panować, odebrać im ich ziemię
i zmusić do pracy dla nas, to potrzebujemy uzasadnić to ich gorszością –
najlepiej biologicznie wrodzoną. Jak wiadomo, kolonizowane ludy były dzikie i
barbarzyńskie, dlatego trzeba było zawieźć im cywilizację. Z kolei przypięcie
pewnym ludziom łatki leniwych wspaniale uzasadnia zmuszanie ich do niewolniczej
pracy. Zwróćmy uwagę, że na cudze lenistwo zawsze najbardziej narzekają
wyzyskiwacze. Robili to amerykańscy właściciele niewolników i cecha ta wciąż
stereotypowo przypisywana jest Afroamerykanom. Ale dokładnie tak samo polska
szlachta już w XV wieku narzekała, że leniwi chłopi „gdy dzień panu robić mają, częstokroć odpoczywają.” Nic się od tego czasu nie
zmieniło i wciąż za najbardziej pracowitych uważają się ci, którzy w pocie
czoła zaganiają do pracy innych.
Analogiczną funkcję
usprawiedliwiania i podtrzymywania władzy spełniają kulturowe definicje
kobiecości. Aby zamknąć kobiety w domach uzależniając je ekonomicznie od
mężczyzn, trzeba było im wmówić, że są „z natury” opiekuńcze, bez macierzyństwa
nie osiągną szczęścia w życiu, a niezależność finansowa pozbawia je kobiecości.
Jeśli „kobieca kobieta” nie może być silna fizycznie, ułatwia to mężczyznom
stosowanie przemocy. Natomiast twierdzenia, że kobiety obdarzone są wrodzonym
wstydem, który sprawia, że zawsze mówią „nie”, gdy myślą „tak”, usprawiedliwiają
przemoc seksualną.
Wśród różnego rodzaju
wielokrotnie opisywanych izmów i fobii rzadko wspomina się o klasizmie. Gdy
piszę to słowo, edytor tekstu podkreśla mi je na czerwono, w publicznym
dyskursie również dla mało kogo brzmi ono znajomo. Ba! Jak wykazywałam kilka miesięcy temu,
klasizmu nie są w stanie dostrzec nawet socjologowie,
którym z ich własnych badań wychodzi, że jest on główną przyczyną podziałów w
polskim społeczeństwie.
Ze wszystkich rodzajów
uprzedzeń to klasizm w najbardziej oczywisty sposób wiąże się z wyzyskiem, a zwrócenie
uwagi na to, że mamy tu do czynienia także z przemocą symboliczną pozwala
przełamać obecne w lewicowym dyskursie pęknięcie na lewicę kulturową oraz
ekonomiczną. Jeśli przemoc ekonomiczna oraz symboliczna wzajemnie się
wspierają, to nie ma sensu oddzielać problematyki dyskryminacji osób
naznaczanych jako inne od walki o państwo, w którym każdy ma prawo do
zaspokojenia podstawowych potrzeb materialnych. Konflikty między różnego
rodzaju postulatami okazują się wtedy po prostu wynikiem uprzedzeń: klasizmu niektórych
feministek lub aktywistów walczących o prawa osób nieheteroseksualnych, albo
też z drugiej strony: seksizmu, homofobii lub rasizmu wyzyskiwanych. Jak
wiadomo, „dziel i rządź” to stara zasada opresyjnych reżimów i współczesny
kapitalistyczny, rasistowski patriarchat nie jest tu wyjątkiem.
Czy jednak naprawdę w przypadku
uprzedzeń klasowych można mówić o podobnej dehumanizacji, jaka była udziałem
Żydów podczas Zagłady? Jak najbardziej. Wyszydzanie „Sebiksów i Karyn” nie
różni się niczym od narastającej dyskryminacji i szczucia w Trzeciej Rzeszy,
jakie opisywał w swoim przemówieniu Turski. Jednym z bardziej uderzających
przykładów dehumanizacji biednych jest niedawny „wynalazek”
pewnego brytyjskiego multimilionera i
pro-Brexitowego polityka. Zaproponował on, by bezdomni do spania wykorzystywali
kosze na śmieci demonstrując, w jaki sposób można je połączyć w pewnego rodzaju
plastikowy „śpiwór” i całkiem serio przekonując, że to wspaniałe rozwiązanie
problemu bezdomności. Za kogo trzeba uważać ludzi, żeby proponować im spanie w
koszu na śmieci? Jak bardzo nisko trzeba ustawić próg ich potrzeb, by uznać, że
mogliby chcieć się zamknąć w twardej, ciasnej kapsule, w
której nie ma czym oddychać i z której w razie niebezpieczeństwa trudno byłoby
uciec?
Klasizm nie różni się co do
zasady od innych uprzedzeń i podobnie jak one definiuje podporządkowanych tak, by
usprawiedliwiać istniejące relacje władzy. Aby dokładniej zbadać, na czym on
polega, musimy zastanowić się, jak współcześnie przejawia się dominacja klasowa.
Od czasu gdy Marks podjął analizę społeczeństwa w terminach klas, wiele się w tej
materii zmieniło i obecnie samo zakreślenie ich granic jest trudne. Gdyby brać
pod uwagę wyłącznie stopień zamożności, okazałoby się, że wykwalifikowanego,
dobrze zarabiającego robotnika trzeba by zaliczyć do klasy średniej, zaś
nauczycielkę, biedującego doktoranta lub pracownicę kultury – do ludowej. Posiadacza
drobnego pakietu akcji albo małej firmy trudno nazwać kapitalistą, a
zarabiający krocie dyrektor może formalnie być pracownikiem najemnym tak samo
jak jego podwładni. Istotnym czynnikiem określającym pozycję klasową jest z
pewnością wykształcenie oraz rodzaj wykonywanej pracy: ta fizyczna zdecydowanie
nie dorasta do średnioklasowych aspiracji. Kluczowy jest też kapitał kulturowy,
dzięki któremu nasze opinie mają szanse być poważnie potraktowane. Jeśli nosisz
dresy albo masz stanowczo za bardzo blond włosy, możesz mieć z tym problem. Jeśli
nie umiesz mówić pełnymi, okrągłymi zdaniami, zaczepiona na ulicy przez osobę z
mikrofonem będziesz co najwyżej robić za pocieszny „folklor” w programie.
Skoro pozycję klasową wyznacza
wiele czynników, które nie muszą występować razem, to nic dziwnego, że trudno jednoznacznie
podzielić społeczeństwo na rozłączne klasy. Podobnie też władza klasowa, jaką
niektórzy posiadają nad innymi, ma wiele aspektów. W teorii Marksa władzę
dawało posiadanie środków produkcji umożliwiające wyzyskiwanie innych, natomiast
ich brak pociągał za sobą konieczność sprzedawania swojej pracy. Jeśli
przyjrzymy się bliżej dwudziestowiecznemu kapitalizmowi, w którym między
kapitalistów a robotników wchodzi klasa menedżerska, jako jedna z głównych
relacji władzy klasowej rysuje się władza rozkazywania, nadzorowania i
pouczania.
To klasa średnia określa ponadto,
jakie kody kulturowe są uznawane za właściwe. Tak zwane „kulturalne zachowanie”
nie jest przecież wyłącznie kwestią etyki i nie chodzi tam tylko o to, by nie
krzywdzić innych. Idea ta służy przede wszystkim do dyscyplinowania i
naznaczania osób, które w trakcie socjalizacji nabyły odmiennych nawyków. Na
przykład głośny i bezpośredni sposób mówienia nie jest obiektywnie lepszy ani
gorszy od komunikacji, w której „kulturalnie” unika się okazywania zbyt
gwałtownych emocji i raczej sugeruje się przyciszonym tonem, niż wali prosto z
mostu. Dominacja klasy średniej rozciąga się także na wszelkie inne kwestie
estetyczne, gdyż to ona ma władzę definiowania, co jest w dobrym guście, a co „prostacko”
niekulturalne. W ten sposób obciach staje się narzędziem władzy politycznej.
Wykształcenie klasy średniej
sprawia, że praktycznie w niepodzielny sposób dominuje ona w mediach i
kulturze. Jej perspektywa przyjmowana jest domyślnie, wymazując wszystkie inne.
Mówiąc słowami Marksa i Engelsa: jej myśli są myślami panującymi. Na potrzebach
klasy średniej skupiają się komentatorzy, co przychodzi im naturalnie, ponieważ
sami z niej pochodzą. Jej dobrobyt uznawany jest za warunek konieczny
demokracji, a niektórzy publicyści
w poszukiwaniu „ludu”, jaki reprezentować ma lewica, prędzej wymyślą sobie średnioklasowy „lud koderski,” niż dostrzegą potrzeby „ludu ludowego”, który
nie mieści się w kulturowej „normie” społecznej. To zaś oczywiście w
bezpośredni sposób przekłada się na finanse: jeśli jakieś rozwiązanie prawne
może zagrozić portfelom klasy średniej, media zgodnie biją na alarm. Jeśli natomiast
efektem będzie pogorszenie sytuacji klas ludowych? Cóż, dziejowa konieczność,
trzeba zaciskać pasa, a nie roszczeniowo protestować! Bez dyplomu na godne
życie nie ma co liczyć.
Ale głównym składnikiem
ideologii, jaką klasa średnia narzuca współczesnym społeczeństwom, jest
oczywiście indywidualizm oraz wiara w to, że aby osiągnąć sukces, wystarczy się
przyłożyć. Teza ta jest nie do obalenia, ponieważ podobnie jak w kalwińskiej
doktrynie, która stała się podstawą kapitalistycznej etyki pracy, to sukces
oznacza, że włożony wysiłek był wystarczający, porażka dowodzi natomiast, że po
prostu się nie postaraliśmy. Zarówno dobrobyt jak i bieda mają być bezpośrednim
odbiciem zasług, dlatego wszelkie interwencje naruszające ten przyrodzony,
wręcz boski, porządek, są niedopuszczalne, a domaganie się ich to nieracjonalna
i nieodpowiedzialna roszczeniowość.
Fakt, że klasa średnia jest
apostołką kapitalizmu, nie powinien oczywiście dziwić, gdyż to dzięki niemu
przecież powstała. To handel i przemysł dały początek burżuazji, która w
przeciwieństwie do szlachty nie dziedziczyła majątków, lecz wypracowywała je za
pomocą własnych zdolności. A mogła to zrobić – w przeciwieństwie do klas
niższych, którym pozostało zasuwanie na majątki możnych – właśnie dlatego, że
rozwój globalnego handlu oraz industrializacja dały jej uprzywilejowaną pozycję
w owym wyścigu zaradnych. Klasa średnia jest zatem zarówno dzieckiem
kapitalizmu, jak i jego kołem napędowym.
Ideologia uznająca materialne
powodzenie za obiektywną miarę włożonej pracy, a bogactwo za dowód, że była ona
tytaniczna, została jednak natychmiast wykorzystana przez najsilniejszych. Zarówno
tych, których pozycja wywodziła się z dawnych feudalnych hierarchii, jak i przez
nową, kapitalistyczną arystokrację opartą na dziedziczonych finansowych
imperiach. Na użytek walki z państwem, które miałoby je adekwatnie
opodatkowywać, najbogatsi posługują się średnioklasowymi uzasadnieniami i bez
mrugnięcia okiem twierdzą, że prezes po prostu pracuje tysiąc razy wydajniej od
szeregowego pracownika. We własnym gronie jednak zgodnie ze starą
arystokratyczną doktryną uznają, że to po prostu błękitna krew, czyli mówiąc
współczesnym językiem: lepsze geny.
W ten sposób klasa średnia sama kręci bicz na siebie, gdyż to jej ideologia
umożliwia najbogatszym wyzyskiwanie średniaków, którzy jednak znajdują pociechę
w tym, że sami mogą dawać wycisk stojącym niżej w hierarchii, bezwzględnie
potępiając ich roszczeniowość. Nic to, że sami nie przeżyliby bez interwencji
państwa hamującego przemoc wielkiego kapitału.
Jaki zatem obraz klas ludowych
wspiera przywileje i władzę klasy średniej? Do lenistwa, które od wieków służy
za usprawiedliwienie biedy wyzyskiwanych, dochodzi tutaj kapitalistyczne
potępienie dla roszczeniowego domagania się ingerencji w wyroki wolnego rynku i
braku indywidualistycznie rozumianej zaradności. Do tego niesubordynacja i
bałaganiarstwo, które mają uzasadniać kontrolę, jaką zdyscyplinowana i porządna
klasa menedżerów sprawuje nad „fizycznymi.” Niższe wykształcenie klas ludowych,
ich „obciachowe” gusta oraz odmienne kody kulturowe, stanowią rację dla ich
pouczania i pogardliwego wyśmiewania oraz odebrania im prawa do współtworzenia
społecznej rzeczywistości. Chamów i prostaków nie można przecież traktować
poważnie! Brzydcy i źle ubrani ludzie nie powinni brukać naszej czystej i nowocześnie
lśniącej przestrzeni.
Jak widać, niektóre elementy
kampanii szczucia na klasę ludową pokrywają się z tymi stosowanymi wobec Żydów,
gdzie również przywoływano zagrożenia kulturowe, a żydowską biedotę naznaczano
jako brudną i przenoszącą różnego rodzaju zarazy. Pozostałe elementy się
różnią, ale sam mechanizm już nie. Jego działanie możemy zaobserwować w
mediach, ale też w codziennych społecznych interakcjach czy na
społecznościowych profilach szczujących na roszczeniowych beneficjentów 500+,
lokatorów komunalnych lub też na obciachowych Sebixów i Karyny. Oczywiście podstawowa
różnica jest tu taka, że klasa średnia nie planuje eksterminacji ludu – nie
miałaby wtedy od kogo czuć się lepsza. Celem szczucia jest wyłącznie
usprawiedliwienie wyzysku i kontroli, a także odebranie głosu i miejsca w
przestrzeni publicznej, które mogłyby umożliwić klasie ludowej obronę i
polityczną walkę o ekonomiczną i symboliczną równość.
Próby sformułowania aktualnej
definicji klas w oparciu o obiektywne i mierzalne wskaźniki takie jak wysokość
zarobków, rodzaj wykonywanej pracy czy wykształcenie jak dotąd nie przyniosły w
pełni przekonujących rezultatów. Odmienne kryteria i metody dają rozbieżne wyniki
i kwestia ta pozostaje mocno kontrowersyjna. Postawienie w centrum uwagi
klasizmu pozwala natomiast ująć klasę średnią jako wytwór ideologii, za pomocą
której konstruuje ona własną tożsamość oraz stygmatyzuje klasę ludową, uzasadniając
w ten sposób jej wyzysk i niższą pozycję społeczną.
Przyjęta przeze mnie metoda
jest analogiczna do współczesnych badań nad rasą. Biologia i antropologia
odrzuciły już to pojęcie jako nienaukowe: genetyczne oraz fizyczne różnice
między ludźmi nie układają się w jasno odgraniczone grupy, które miałyby
odpowiadać rasie białej, czarnej, żółtej czy czerwonej. Rasa jako pojęcie
biologiczne nie istnieje, ale rasizm owszem. Dlatego rasę można rozumieć
wyłącznie jako twór społeczny, pochodną ideologii mających uzasadniać
niewolnictwo i kolonizację, czy też obecnie: wyzysk krajów Globalnego Południa.
W podobny sposób proponuję, by uznać klasę średnią za ideologiczny wytwór
klasizmu. Taka perspektywa pozwala uwidocznić dominację jako kluczowy element
definicji klasy średniej: to ci, którzy są nad
klasą niższą i czerpią z tego zarówno symboliczne, jak i ekonomiczne profity.
Jednym z narzędzi władzy ideologicznej
jest zadekretowanie, że to my jesteśmy normą. W ten sposób ci, których chcemy
dominować, okazują się od normy odstawać, co bardzo wygodnie uzasadnia ich
podrzędną pozycję. Jednak chociaż domyślnie człowiek to biały mężczyzna, a
kobiety oraz ludzie z innych kultur uznawani są za niedorastających do „ogólnoludzkiego”
wzorca, to jednocześnie kultywuje się ich inność: owe „piękne różnice”, które
mają usprawiedliwiać istniejące hierarchie. Natomiast zagarnięcie sfery
publicznej, mediów i kultury przez klasę średnią jest tak doszczętne, że klasa
ludowa zostaje z nich praktycznie całkowicie wymazana, a zaistnieć może co
najwyżej jako karykaturalny obiekt pogardy i strofowania.
I to właśnie owa „normalność” klasy
średniej ogromnie utrudnia klasową analizę współczesnych społeczeństw. To
dlatego tak łatwo ulec złudzeniu, że dawne podziały klasowe uległy zamazaniu i
teraz wszyscy już jesteśmy klasą średnią. Że różnice w zarobkach to nie rezultat
klasowego rozwarstwienia czy wyzysku, lecz po prostu efekt w pełni obiektywnych
wycen wolnego rynku. Jeśli klasa średnia to norma, to ci, którzy do niej nie
należą, powinni się po prostu wstydzić, że do normy nie dorośli. Gdyby tylko
nie byli tacy niezaradni, leniwi, niewykształceni i niekulturalni, mogliby żyć
normalnie.
Gdyby bycie klasą średnią miało
oznaczać wyłącznie zarobki umożliwiające godne życie, to owszem, wszyscy moglibyśmy
do niej należeć. Państwo ma ekonomiczne narzędzia, takie jak progresywne
podatki albo coraz częściej dyskutowany dochód podstawowy, by zapewnić
wszystkim obywatelkom i obywatelom środki nie tylko na mieszkanie, jedzenie,
leki i ubrania, lecz także na aktywny udział w kulturze oraz niewygórowane
cenowo wakacje.
Podwyższenie ogólnego standardu
życia oraz odpowiednia reforma systemu edukacji mogłyby też upowszechnić
średnioklasowość rozumianą jako wykształcenie. Trzeba by zadbać, by szkoły w
małych miejscowościach miały równie wysoki poziom co w wielkich miastach, ale
też podważyć dominację uniwersyteckiego modelu wykształcenia. Nie każdy ma czas
i chęci, by przez kilka lat intensywnej pracy zdobywać specjalistyczną wiedzę, jednak
większość ludzi chce rozumieć otaczających ich świat i państwo powinno
dostarczać im do tego narzędzi. Mogłoby się to odbywać za pomocą różnego rodzaju
kursów omawiających ważne kwestie społeczno-kulturowe (na przykład, czym jest gender)
oraz naukowe (wpływ człowieka na klimat). W tym celu trzeba by na pewno skrócić
czas pracy, by dało się poświęcić kilka godzin tygodniowo na zdobywanie wiedzy,
ale też opracować inkluzywne sposoby jej przekazywania oraz prowadzenia
dyskusji.
Takie działania podważyłyby
jednak kluczowy atrybut klasy średniej: jej wyższość w stosunku do „plebsu”. A o
tyle, o ile tożsamość klasy średniej oparta jest na dominacji, z pewnością nie da
się jej upowszechnić: nie możemy wszyscy być lepsi od innych. Pouczający
potrzebują pouczanych, nadzorujący nadzorowanych. Nie możemy też wszyscy pracować
umysłowo, ponieważ bez różnego rodzaju prac fizycznych, których nie da się
zautomatyzować, społeczeństwo po prostu nie mogłoby funkcjonować.
Nie do utrzymania są także inne
elementy średnioklasowej ideologii. Nie moglibyśmy wszyscy być indywidualistycznymi
kowalami własnego losu, ponieważ, jak pisałam niedawno,
autonomia jest iluzją, która może być utrzymywana jedynie czyimś kosztem. Człowiek
jest słabym zwierzęciem stadnym, które nie przetrwa bez opieki i społecznego
wsparcia. Na sukces zdobywców świata pracują zatem osoby wykonujące niezbędne
prace reprodukcyjne. Podobnie też iluzja niezależności „zaradnych” przedsiębiorców
opiera się na dostępności taniej siły roboczej, której mogą dowolnie dyktować
warunki, bo „na twoje miejsce czeka dziesięciu chętnych.”
Wszystko, co wytwarzamy we
współczesnych złożonych ekonomicznie społeczeństwach, jest tak naprawdę efektem
wspólnej pracy, a to, że niektórym udaje się zagarnąć większą część jej owoców,
nie jest kwestią ich zasług, lecz dominującej pozycji w systemie władzy.
Dlatego twierdzenie, że bogactwo i sukces są wiernym odzwierciedleniem indywidualnego
wysiłku, jest fałszem umożliwiającym silniejszym wyzyskiwanie słabszych. Bez
czerpania zysków z cudzej pracy nie ma kapitalizmu, dlatego ta część ideologii
klasy średniej również nie może zostać zuniwersalizowana: wyzyskiwacze nie
istnieją bez wyzyskiwanych.
Ze względu na swoje
wykształcenie klasa średnia postrzegana jest często jako dźwignia postępu: nie
tylko intelektualno-produkcyjnego, lecz także moralnego. Wolnorynkowy podział
dóbr ma jednak niewiele wspólnego z merytokracją i jest przede wszystkim
zasłoną dymną usprawiedliwiającą przemoc tych, którzy w rzekomo egalitarnym
wyścigu mają fory. Zatem jako dziecko i rzeczniczka kapitalizmu klasa średnia
absolutnie nie może być apostołką równości ani wolności – bo z pewnością nie
jest nią posiadanie wyboru, czy zasuwać za miskę ryżu, czy może umrzeć z głodu.
Fundamentalne dla ideologii
klasy średniej przekonanie, że sukces i bogactwo są świadectwem zasług, uniemożliwia
również walkę z innymi nierównościami. Owszem, otwarta dyskryminacja jest w
merytokracji nieakceptowalna. Jednak gdy już „nikt niczego ci nie zabrania”, to
jesteś sama sobie winna, jeśli nie osiągasz takich samych wyników jak
uprzywilejowani. Na gruncie indywidualizmu nie da się dostrzec strukturalnych
barier lub zawoalowanych uprzedzeń, które blokują możliwości rozwoju znacznie
silniej niż wyrażana wprost niechęć.
Dla klasy średniej tolerancja
dla inności jest kwestią dobrego wychowania. Pewnych rzeczy po prostu nie
wypada mówić, ale nie idźmy w ekstrema! To nie może przecież oznaczać, że nasza
dominująca pozycja zostanie nam odebrana! Jak daleko może się posunąć
postępowość klasy średniej, pokazuje tekst Jakuba Chabika,
który narzeka na „pakietowanie” lewicowych wartości z „rewolucją obyczajową”: „O
ile postulaty dostępnej antykoncepcji, dostępności i refundowania in vitro oraz
edukacji seksualnej wydają się akceptowane przez większość Polaków, o tyle
temat adopcji dzieci przez pary homoseksualne, ewentualnej liberalizacji ustawy
antyaborcyjnej lub wycofania religii ze szkół – niekoniecznie.” „Polacy nie
patrzyliby przychylnie na muzułmanów jako sąsiadów i uważają chrześcijaństwo za
część swojej tożsamości. […] Serio, można spróbować przebudować państwo bez
kompletnej inżynierii dusz.”
Zatem klasa średnia jako
formacja ideologiczna nie może być motorem postępowej zmiany społecznej. Nawet
więcej: o tyle, o ile jej podstawą jest dominacja nad klasą ludową, jej
istnienie jest zwyczajnie sprzeczne ze społeczną równością. Jeśli zawłaszcza
ona sferę publiczną wykluczając z niej inne perspektywy i zatruwając ją
szkodliwymi ideologiami pełnej autonomii oraz merytokracji ślepej na społeczne
uwarunkowania, to znaczy, że w walce o równość klasa średnia po prostu musi
zostać zniesiona.
Kto jednak miałby to zrobić? Podważenie
przezroczystej „normalności” klasy średniej wymaga wykształcenia oraz dostępu
do mediów, który został odebrany klasie ludowej przez wieloletnie szczucie na
obciachową „patologię.” Jednak jak pisałam wyżej, różne czynniki definiujące
klasę średnią nie muszą współwystępować, zatem można posiadać umiejętności
niezbędne, by nasz głos był słyszalny, a jednocześnie zdecydowanie nie
podzielać klasistowskiej ideologii. Można być wykształconą, ale nie uważać się
z tego powodu za lepszy gatunek człowieka. Można dobrze zarabiać, ale nie mieć wątpliwości,
że praca fizyczna również powinna być godnie opłacana.
I to właśnie pozwala nam
wyjaśnić pozorną sprzeczność ukazywaną przez badania elektoratów. Jak to
możliwe, że partie lewicowe wspierają osoby zamożne i wykształcone? Czy nie
oznacza to, że tak naprawdę reprezentują one interesy klasy średniej, a nie
ludowej? Jeśli przynależność klasową mierzyć wyłącznie za pomocą obiektywnie
mierzalnych czynników, można dojść do takiego wniosku. Zostaje on jednak podważony,
jeśli przyjmiemy, że tym, co tworzy klasę średnią, jest pewnego rodzaju
ideologia.
Skuteczna zmiana społeczna
wymaga narzędzi intelektualnych, ale też pewnego luzu w finansach, który
sprawia, że nie musimy zużywać całej naszej energii życiowej na walkę o
przetrwanie. Aby domagać się równych praw, trzeba czuć, że się nam one należą,
a trudno zachować takie przeświadczenie, jeśli od zawsze wmawiano nam, że
balansowanie na granicy przeżycia to maksimum tego, czego możemy oczekiwać od
życia. Jeśli z oburzeniem naznaczano nas łatką niedojrzałej roszczeniowości, nawet
gdy formułowaliśmy najbardziej podstawowe żądania. To właśnie dlatego centrum
Warszawy blokują swoimi luksusowymi autami strajkujący przedsiębiorcy, zaś
ludzie nieporównanie mocniej dotknięci przez kryzys nie są w stanie upomnieć
się o swoje.
Klasistowskiemu szczuciu, na którym
opiera się ideologia klasy średniej, muszą zatem sprzeciwić się ci, którzy mają
po temu odpowiednie kulturowo-ekonomiczne warunki. To osoby posiadające
możliwość zabrania głosu w sferze publicznej muszą walczyć o to, by zrobić w
niej miejsce dla „nienormalnych” perspektyw. Jednocześnie jednak musimy
pamiętać, że jest to nasz przywilej, a nie świadectwo naszej lepszości. Musimy
zachować szczególną czujność, czy sami nie powielamy
kolonizatorsko-pouczających sposobów „rozmawiania z ludem”
i oddawać głos wykluczanym, gdy będą chcieli go zabrać.
Czy w ten sposób działamy wbrew
własnym interesom? Nie, bo nie widzimy naszego interesu w tym, żeby dominować
innych. Wręcz przeciwnie: wiemy, że dominacja niszczy także dominujących i
dlatego chcemy żyć w społeczeństwie opartym na ekonomicznej równości, w którym
jest miejsce na odmienne perspektywy i nikt nie przypisuje sobie pozycji „normy.”
Ale przede wszystkim wiemy, jak niebezpieczne jest szczucie i dokąd może
prowadzić wypływające z niego odczłowieczanie pewnych grup ludzi.