Biskup Pieronek
udzielił niedawno wywiadu,
w którym padło sporo zadziwiających wypowiedzi. Na przykład stwierdzenie
dziennikarza, że „Kościół w Niemczech uznał swoją odpowiedzialność finansową, a
Kościół w Polsce – nie”, zostało skomentowane tezą, że „odpowiedzialność zbiorowa
to faszystowska zasada.” Czyżby ksiądz biskup chciał w ten sposób coś zasugerować
swoim niemieckim przyjaciołom?
Oburza też zakończenie
wywiadu, w którym czytamy, że nie można oczekiwać, że Kościół upora się kiedyś
w pełni z problemem pedofilii, bo „ludzka natura jest skażona”. Tak jakby
biskup, będący jednocześnie profesorem nauk prawnych, nie rozumiał, że problem nie
polega na istnieniu zwyrodniałych jednostek, lecz na systemowym kryciu ich przestępczej
działalności w imię obrony dobrego imienia instytucji.
Chciałabym jednak przyjrzeć
się bliżej innemu fragmentowi wywiadu, w którym biskup stwierdza: Statystyki mówią, że najwięcej przypadków
pedofilii ma miejsce w rodzinie. Każde środowisko ma swoich pedofilów. Niech
każde środowisko się przyjrzy sobie i niech zrobi listę własnych pedofilów.
Zawsze jednak, gdy przychodzi jakaś plaga albo rusza jakaś nagonka, to pierwszy
pod pręgierz trafia i jest bity Kościół.
Oczywiście jeśli nas o
coś oskarżają, wystarczy pokazać, że inni też tak robią, i już jesteśmy oczyszczeni!
Co z tego, że ja ukradłam, jeśli Zosia też? Słyszeliśmy już w kontekście kościelnych
afer pedofilskich, że gwałcą to muzułmanie, zaś według rzecznika Ministerstwa
Sprawiedliwości, Jana Kanthaka, problem pedofilii dotyczy nauczycieli, a nie
księży. Można pogratulować niezwykle wysokich moralnych standardów oraz strategii
mającej niewątpliwie długą tradycję: „Plose pani, oni też!”
Zdumiewać może także,
że miliony bardzo różnorodnych rodzin zostały nazwane „środowiskiem” i
porównane do scentralizowanej instytucji, jaką jest Kościół katolicki, gdzie tuszowanie
przestępstw odbywało się za zgodą i wiedzą wielu osób na różnych szczeblach
hierarchii, łącznie z najwyższym.
Jednak takie ujęcie
sprawy ma też swoje zalety, ponieważ pozwala przyjrzeć się rodzinie jako
instytucji społecznej, której forma jest przecież kulturowo zmienna i silnie
związana z kształtem danego społeczeństwa. Obecnie rodzina – a dokładnie pewna
jej postać – jest na sztandarach nie tylko ruchów prawicowych, lecz także
Kościoła, który stale przestrzega przed nadciągającymi zagrożeniami dla tej
„podstawowej komórki społecznej.” W tym kontekście zadziwia, że próbując
odwrócić uwagę od win Kościoła, biskup wskazuje akurat na rodzinę. Gdyby to jednak
właśnie ta konkretna, wspierana i broniona przez Kościół forma rodziny umożliwiała
przemoc seksualną wobec dzieci, to byłby on współodpowiedzialny także za tę
krzywdę.
O jaki model rodziny
tu chodzi? Oczywiście tradycyjny, patriarchalny: z ojcem jako głową, podległą
mu matką oraz dziećmi, które, tak jak ryby, głosu nie mają. Podstawą tego
modelu jest posłuszeństwo wobec osób stojących wyżej w hierarchii egzekwowane
za pomocą kar, także fizycznych. Dzieci nie mają prawa sprzeciwić się rodzicom,
żona mężowi, zaś hierarchia płci sprawia dodatkowo, że syn ma do powiedzenia
znacznie więcej niż córka, a od pewnego wieku także więcej niż matka.
Tradycyjna rodzina
jest zatem strukturą, w której pewne osoby mają władzę nad innymi, co samo w
sobie pozwala silniejszym na nadużycia wobec słabszych. Ale w przeciwieństwie
na przykład do hierarchicznej struktury korporacji, rodzinę otacza nimb
świętości, a wykroczenie przeciwko ojcowskiej władzy jest grzechem. Religia
chrześcijańska nakazuje nie tylko kochać czy szanować rodziców, ale ich jak
bogów czcić – przy czym w zestawie
przykazań nie znajdziemy ani słowa o obowiązkach rodziców wobec dzieci, co tym bardziej
wyostrza występującą tu nierównowagę sił.
Zatem w tradycyjnej
rodzinie dziecko nie tylko jest we władzy osób silniejszych od siebie, od
których zależy jego byt i które musi kochać, ale też stale wbija mu się do
głowy, że jakikolwiek sprzeciw jest karygodnym i ohydnym grzechem. I jeśli nawet
dorosłej osobie trudno jest się bronić, gdy molestuje przełożony, w rodzinie
taka obrona jest właściwie niemożliwa, gdyż oprócz przewagi władzy mamy tu
zależność emocjonalną oraz moralny nakaz posłuszeństwa. Gorsza ekonomiczna pozycja
kobiet oraz głoszona przez Kościół nierozerwalność małżeństwa sprawia, że matki,
często same gwałcone, w swojej bezradności wolą nie widzieć krzywdy, jaka
dzieje się ich dzieciom.
Jak wiadomo, w gwałcie
i molestowaniu nie chodzi o seksualną przyjemność, lecz o dominację: o
możliwość wykazania sobie, że druga osoba nie jest już osobą, bo to ja mam
pełną kontrolę nad jej ciałem. A władza korumpuje i sam fakt, że możemy
całkowicie bezkarnie kogoś skrzywdzić, uruchamia patologiczne skłonności. Dlatego
patriarchalna władza wsparta nimbem świętości otwiera szeroko pole do nadużyć i
według oficjalnych, prawdopodobnie mocno zaniżonych, szacunków w Polsce około
2% mężczyzn dopuszcza się kazirodztwa, chociaż niektórzy psychologowie uważają,
że w rodzinie molestowane jest nawet co siódme dziecko.
I to właśnie Kościół
jest także współodpowiedzialny za te potworności nauczając o świętości i
nierozerwalności rodziny, torpedując wszelkie próby walki z przemocą w
rodzinie, a starania, by wyrównać jej hierarchiczną strukturę i upodmiotowić
dzieci oraz kobiety, wyklinając z ambony jako zgubną ideologię gender.
Zauważmy, że Kościół
nie tylko wspiera patologiczną, patriarchalną postać rodziny, ale sam jest
zorganizowany w analogiczny sposób. Głowa Kościoła tytułowana jest Ojcem
Świętym – świętość stwierdzona jest tutaj oficjalnie. Księża i zakonnicy również
nazywani są ojcami bądź braćmi – i oczywiście stoją znacznie wyżej w hierarchii
od matek i sióstr. I podobnie jak w zwykłych rodzinach hierarchiczność,
świętość oraz obowiązek posłuszeństwa czynią sprawców praktycznie bezkarnymi.
To jednak nie
wszystko. Czynnikiem, który ogromnie utrudnia walkę z pedofilią, jest także
kościelna wizja seksualności, zgodnie z którą seks jest z zasady grzeszny,
brudny i zły, chyba że zostanie uświęcony przez sakrament małżeństwa a jego
celem będzie nie zmysłowa przyjemność, lecz płodzenie dzieci. Oczywiście ponieważ
wizja ta jest również patriarchalna, obowiązują tu podwójne standardy i męskie łamanie
zakazów usprawiedliwiane jest nieokiełznanymi hormonami, podczas gdy
jakakolwiek pozamałżeńska aktywność seksualna czyni kobietę zepsutą dziwką.
W patriarchalnych
systemach władzy kobiety są towarem służącym do budowania relacji między
mężczyznami, którzy oddając swoje
córki czy siostry za żony budują w ten sposób sojusze. Towar musi oczywiście
być nienapoczęty, dlatego dziewictwo jest wymogiem fundamentalnym, a jego brak
bezpowrotnie bruka honor nie tylko kobiety, lecz przede wszystkim jej męskich
krewnych. Dlatego to oni mszczą się na tym, który „odebrał cnotę”, a często
także na samej kobiecie. I nie, nie możemy się pocieszać, że to przecież nie u
nas, bo zabójstwa honorowe to muzułmanie. Proszę lepiej posłuchać, jak nazywane
są przez kolegów aktywne seksualnie dziewczyny. Ja sama słyszałam historię o
pewnym gorliwie katolickim znajomym znajomych, którzy porzucił swoją narzeczoną
po tym, jak została zgwałcona, bo ślub z kobietą nie będącą dziewicą absolutnie
nie wchodził dla niego w grę.
A jeśli seks bruka
także wtedy, gdy doszło do niego wbrew naszej woli, to zgłoszenie przestępstwa
seksualnego staje się znacznie trudniejsze, bo niesie ze sobą ryzyko oskarżenia,
że tak naprawdę chciała, tylko teraz kłamie, żeby nie zostać uznaną za dziwkę. Zresztą,
jak wiadomo, one zawsze chcą,
a dzieci same pchają się księżom do łóżek. To ofiary są winne, bo zbrukane, a
zatem grzeszne.
Odium seksu jako
bezpowrotnie odbierającego fetyszyzowaną „czystość” wzmagane jest przez
budowanie wokół niego atmosfery mrocznej, zakazanej i niebezpiecznej tajemnicy.
Atmosferę tę rozbija w pył rzetelna informacja. Jeśli seksualność to normalna
sfera życia ludzkiego, o której można mówić wprost używając rzeczowego języka,
jeśli nie chodzi w niej o grzech, lecz o bliskość i dawaną sobie nawzajem
przyjemność, a niezbędny do tego jest szacunek i obopólna zgoda, to znacznie trudniej
wmówić ofierze, że to ona była winna. I znacznie łatwiej przełamać wstyd, który
wiąże się z mówieniem o intymnych doświadczeniach – i oskarżyć sprawcę.
Jednak jak wiadomo Kościół
stanowczo sprzeciwia się edukacji seksualnej, a prawicowi politycy także w tej
kwestii stoją za nim murem. Na przykład Janusz Korwin-Mikke swoją dezaprobatę
dla lekcji wychowania seksualnego wyraził następująco: Od prokuratury zażądałem dochodzenia w sprawie bezczelnego, oficjalnego
uprawiania pedofilii w szkołach. Z tym, że osobiście wolałbym, by moja córka
trafiła w łapy pedofila (pedofila – nie „gwałciciela”!), który po pupie
poklepie, biuścik pomaca, może popieści i pocałuje – niż poszła na taką lekcję.
Bo po zetknięciu z pedofilem pozostanie cenne uczucie wstydu i napięcie
erotyczne – a po takiej lekcji zapewne bezpowrotnie utraciłaby zdolność
kochania.
Zatem dla prawicowego
polityka „napięcie erotyczne” to coś, co powstaje wtedy, gdy dziecko obmacuje
śliniący się wujek, nauczyciel, czy ksiądz. Tzn. pod warunkiem, że nie gwałci (ciekawe,
czemu autor daje to słowo w cudzysłowie?), bo to już jednak naruszenie męskiej
kontroli nad „naszymi kobietami”, napoczęcie zapieczętowanego towaru. Natomiast
przekazywanie wiedzy o ludzkiej seksualności bezpowrotnie (!) niszczy zdolność
kochania. Zgodnie z tą perspektywą, dobry seks to taki, w którym „cenny” wstyd
miesza się z lękiem i całkowitą niewiedzą co do okrytych mgłą tajemnicy „tych
spraw”. Oczywiście zgoda nie tylko nie jest konieczna, ale wręcz niszczy tak
rozumianą erotykę, bo jak pamiętamy z innej wypowiedzi publicysty „mężczyzna
zawsze trochę gwałci.” Nic dziwnego, że nauczanie dzieci, jaki dotyk jest krzywdą,
przed którą powinny się bronić zawiadamiając odpowiednie władze, uznawane jest
za zagrożenie.
Seksualna etyka Kościoła opiera się po prostu na zakazach z Biblii, a kwestia obopólnej zgody w niej zasadniczo nie istnieje. W linkowanym wyżej
wywiadzie na pytanie dziennikarza: Mówił
ksiądz biskup, że widział gorsze rzeczy, niż pokazywane w filmie „Kler”. Jakie?,
biskup Pieronek odpowiada następująco: Jeśli
chcemy się obracać w kręgach seksu, który jest pokazywany w „Klerze”, to na świecie
są tysiące domów publicznych. One nie są gorsze? Przykłady można mnożyć i pokazywać,
jak ludzie zachowują się w tej materii i jak nie stosują się do tego, co mówi
Biblia.
Można się domyślać, że
dziennikarzowi chodziło raczej o gorsze rzeczy na gruncie Kościoła, a nie gdziekolwiek
indziej – mamy tu kolejny przypadek omówionej już wyżej strategii obronnej „a
oni też!” Jednak przede wszystkim zdumiewające jest przeświadczenie, że to, co
dzieje się w domach publicznych, jest gorsze niż pedofilia w Kościele. Serio?
Czy naprawdę seks uprawiany przez dorosłe osoby za pieniądze można uznać za
gorszy od sytuacji, gdy dorosły molestuje dziecko wykorzystując swoją władzę
oraz moralny autorytet, którym obdarzyła go instytucja roszcząca sobie
pretensje do świętości? Nawet jeśli przyjmiemy, że pracownice seksualne często padają
ofiarami nadużyć, raczej nie uznalibyśmy, że krzywda wyrządzona dziecku
połączona z wmawianiem mu, że stało się przez to brudne i grzeszne, jest czymś
mniej strasznym – a ksiądz biskup owszem. Czyżby przyczyną było to, że Biblia nie grzmi przeciwko pedofilom tak często (jeśli w ogóle), jak przeciwko ladacznicom?
Przemoc seksualna jest
tak wszechobecna i tak trudno z nią walczyć, ponieważ sprawcy mają poczucie
bezkarności. Jego źródłem jest nierównowaga sił między mężczyznami a kobietami oraz dziećmi, ale także pojmowanie seksualności jako ciemnej, wstydliwej sfery grzechu,
w której każda aktywność nieautoryzowana przez posiadających władzę mężczyzn bruka
i na zawsze odbiera „czystość”. Dlatego jeśli mamy skutecznie walczyć z
gwałtami i molestowaniem, podstawą moralnej oceny dobrych lub złych aktów
seksualnych musi być to, czy doszło do nich za obopólną zgodą, a nie to, czy
jakaś patriarchalna instytucja przyznała danemu mężczyźnie prawo do ciała danej
osoby. Otaczając nimbem świętości patriarchalne hierarchie w rodzinie i torpedując
próby wprowadzenia do szkół rzetelnej edukacji seksualnej Kościół pośrednio wspiera kazirodztwo oraz przemoc seksualną wobec kobiet.