Rafał Woś zaproponował, żeby
wzorując się na akcji #metoo ujawniać przypadki mobbingu i niesprawiedliwego
traktowania przez pracodawców używając hasztagu #przemocwpracy. Inicjatywa ta
jest z pewnością bardzo potrzebna. Chciałabym się w nią włączyć przedstawiając dwie
historie z mojej pracy publicystki usiłującej zarobić cokolwiek na pisaniu
lewicowych tekstów.
Mój przypadek nie jest
typowy i można by powiedzieć, że w ogóle nie podpada pod tę akcję, ponieważ nie
byłam zatrudniona w żadnej z redakcji, o których chcę napisać. Jeśli jednak
pisanie tekstów jest pracą, a podmiotami płacącymi za nią są redakcje, to mamy
tu do czynienia ze stosunkiem pracy, który niewątpliwie ma miejsce, gdy umowa o
dzieło zostanie już podpisana. Co jednak z sytuacją, gdy tekst zostaje
odrzucony? Trudno wymagać, by redakcje akceptowały wszystkie wysyłane im
teksty, ich przyjmowanie do druku powinno jednakowoż podlegać pewnym zasadom:
jeśli tekst jest dobry i zgodny z profilem ideowym danego pisma, to powinien
zostać przez nie opublikowany.
Oczywiście ocena
jakości tekstu jest w dużej mierze kwestią subiektywną, podobnie też jego zbieżność
z polityczną linią i tematycznym profilem danej redakcji. Duża dowolność kryteriów
daje osobom decydującym o publikacji ogromną władzę, co otwiera pole do
nadużyć: uznaniowego publikowania kiepskich tekstów znajomych, albo też
stosowania różnego rodzaju dyskryminacji. Wielokrotnie wykazywano, że nawet
osoby deklaratywnie opowiadające się za równością płci, nieświadomie stosują
inne standardy przy ocenie tekstów podpisanych męskim i kobiecym nazwiskiem.
Redaktorzy nie muszą jednak chować się za poprawnością polityczną: mają
możliwość celowego wycinania zbyt dobrych lub niewygodnych autorek, gdyż właściwie
nie istnieje możliwość wykazania, że kierowali się seksizmem.
Praktycznie
niekontrolowana władza redaktorów wzmacniana jest dodatkowo przez sytuację na
rynku medialnym, na którym nawet dużym graczom trudno jest się utrzymać,
honoraria systematycznie spadają, a chętnych do pisania przybywa. W coraz
lepiej wykształconym społeczeństwie brakuje pracy zgodnej z aspiracjami
absolwentów, a przecież wielu z nich ma dużo do powiedzenia o współczesnym
świecie. Bądź co bądź demokracja ma się przecież opierać na publicznych
debatach, dlatego możliwość dotarcia ze swoimi przemyśleniami do szerszej
publiki sprawia, że czujemy się uznani jako pełnoprawni obywatele. Jeśli natomiast
pewne perspektywy nie mogą zaistnieć w sferze publicznej, to takie osoby czy
grupy mogą słusznie skarżyć się na wykluczenie z demokratycznej wymiany opinii.
Od arbitralnych
decyzji redaktorów zależy zatem ekonomiczny byt zarabiających grosze i
żyjących w stałej niepewności jutra piszących, mają one także wpływ na kształt
naszej politycznej wspólnoty, na to, kto się w niej liczy i jakie poglądy czy
doświadczenia uznawane są za godne dyskusji. Stawka jest zatem naprawdę wysoka.
Nic dziwnego, że przy braku przejrzystych kryteriów decyzji redakcje często
zamieniają się w folwarki rządzone personalnymi układami i osobistymi
animozjami. Nierzadko uznaje się za oczywiste, że aby publikować w danym medium,
konieczne jest posiadanie odpowiednich znajomości – oryginalne pomysły oraz
umiejętność przelania ich na papier w jasny i ciekawy sposób są czymś stanowczo
drugorzędnym. Spotkałam się nawet z wyrażoną nie wprost opinią, że niechęć do
zabiegania o względy i „wkręcania się” w środowiska powiązane z redakcjami świadczy
o rozbuchanym indywidualizmie oraz braku umiejętności pracy zespołowej.
Osoby wchodzące w tego
rodzaju wyścig po łaski i fawory muszą liczyć się z różnego rodzaju
upokorzeniami. Jest to jednak szczególnie niebezpieczne dla kobiet, które w ten
sposób stają się łatwym łupem dla przestępców seksualnych, albo też padają
ofiarami emocjonalnych nadużyć i manipulacji, o czym pisała niedawno Joanna Stryjczyk. Napisanie
tekstu przedstawiającego nowe spojrzenie na współczesne problemy czy proponującego
oryginalne rozwiązania jest aktem politycznym, dlatego często spotyka się z
kontrofensywą czujnych obrońców męskiej władzy objaśniania świata. W rezultacie
także kobieta pozostająca poza układzikami, może boleśnie odczuć, jak wielką
bezczelnością jest roszczenie sobie prawa do opisywania rzeczywistości, gdy nie urodziło się mężczyzną. #przemocwpracy niewątpliwie ma płeć, a mężczyźni często nawet nie zdają sobie sprawy,
że #zycieniemeskie wygląda zupełnie inaczej, dlatego ten hasztag jest tu także niezbędny.*
Przejdźmy jednak do
konkretnych historii. W początkach mojej pracy publicystki kilkakrotnie
wysyłałam artykuły do pewnego lewicowego pisma nie otrzymując żadnej odpowiedzi
– prawdopodobnie nikt nawet nie przeczytał tekstów podpisanych nieznanym
kobiecym nazwiskiem. Zmieniło się to, gdy znajoma pisująca do tego pisma
poleciła redakcji mój artykuł. W efekcie został on opublikowany, otrzymałam też
niewielkie honorarium. Jednak gdy dwa miesiące później wysłałam im inny tekst,
dostałam wiadomość, że chętnie wezmą, lecz tym razem nie zapłacą. Nie mogłam
się na to zgodzić, bo parę miesięcy wcześniej, gdy pytałam znajomego współpracującego
z tą redakcją, czy płacą tam honoraria, odpowiedział, że owszem, ale nie wie,
czy wszystkim. Fakt, że człowiek o lewicowych poglądach, którego skądinąd
bardzo szanowałam, nie widzi absolutnie żadnego problemu w tym, że płaci się
tylko wybranym osobom, solidnie mnie wtedy przygnębił. Przytoczyłam redakcji tę
rozmowę i napisałam, że nie zgadzam się być traktowana jak osoba gorszej
kategorii i jeśli mam publikować tekst za darmo, to wolę to zrobić w miejscu, w
którym autentycznie nie ma pieniędzy na honoraria dla nikogo. Artykuł koniec końców
ukazał się na portalu Lewica.pl.
Potem jeszcze
kilkakrotnie wysyłałam artykuły do tego pisma pytając wprost, czy redakcja jest
zainteresowana publikacją i na jakie honorarium mogłabym liczyć. Za każdym
razem otrzymywałam odpowiedź, że nie są zainteresowani. Przy czym w jednym
przypadku wyszło mi to stanowczo na dobre, bo pomyślałam, że czemu nie
spróbować w takim razie w Gazecie Wyborczej. I chociaż nie liczyłam specjalnie
na sukces, tekst jednak został tam opublikowany.
Honorarium było znacznie wyższe niż w owym piśmie, liczba czytelników
prawdopodobnie też. Ponadto fakt, iż artykuł został przyjęty do druku w
ogólnopolskim, poczytnym dzienniku świadczy o jego jakości i przemawia za tym,
że decyzja o jego odrzuceniu nie była merytoryczna, lecz personalna, bo ideowo
z pewnością był on zgodny z linią tego pisma. Czyżby redakcja tak bardzo nie
chciała płacić osobie, która stoi nisko w towarzyskiej hierarchii i mimo to nie
zamierza wkupiać się w niczyje łaski, za to bezczelnie domaga się równego
traktowania? Cóż, po kilku nieudanych próbach przestałam im cokolwiek wysyłać.
Dziwniejsza przygoda
przytrafiła mi się z pewnym lewicowym portalem. Tekst został przyjęty do
publikacji, dostałam informację, że został wrzucony na stronę, ale jak
dopytałam o wysokość honorarium, dowiedziałam się, że naczelny wycenia
publicystykę około dziesiątego każdego miesiąca, a był dwudziesty trzeci. Jeśli
nie ma ustalonej z góry stawki, ani nawet orientacyjnych widełek, to –
pomyślałam sobie – stwarza to okazję do tego, żeby uznaniowo płacić więcej
swoim i premiować na przykład bycie mężczyzną. Ale cóż, uznałam, że poczekam.
Wbrew temu, co pisała osoba pełniącą wtedy funkcję sekretarza redakcji, tekstu
na stronie nie było, więc pomyślałam, że może postanowili jednak wstrzymać się
z publikacją do czasu decyzji o wysokości honorarium, na wypadek gdybym nie była
zadowolona z jego wysokości.
Wyczekiwany czas w
końcu nadszedł, kwota była niższa niż się spodziewałam, a nie oczekiwałam
kokosów, uznałam jednak, że niech i tak będzie, skoro już tyle to trwało. Tekstu
wciąż nie było widać na stronie, więc napisałam w tej sprawie do sekretarz
redakcji. Przysłała mi linka i wtedy zobaczyłam, że artykuł został opublikowany z datą
naszej wcześniejszej rozmowy. Było to dziwne, bo od jej czasu szukałam go kilka
razy na stronie i na pewno go tam nie było. Najwyraźniej po jego zamieszczeniu tekst został ukryty na portalu, a jego widoczność przywrócono dopiero ponad dwa
tygodnie później, po ustaleniu honorarium. To oznaczało, że nie ukazał się na
stronie głównej jak wszystkie nowe artykuły publicystyczne, a znaleźć go można
było jedynie zaglądając głęboko do starszych artykułów z tego działu. Ponieważ nie
został także udostępniony na facebookowym profilu portalu, więc zasadniczo nie
miał żadnych szans dotrzeć do czytelniczek i czytelników. A biorąc pod uwagę
symboliczną wysokość honorarium, to właśnie było jedynym sensem pracy włożonej w
artykuł.
Napisałam o tym do
sekretarz redakcji – przeprosiła, napisała, że najwyraźniej ktoś zrobił jakiś
błąd i obiecała, że po weekendzie tekst zostanie zamieszczony na stronie głównej
i na profilu fb. W poniedziałek jednak dostałam wiadomość, że naczelny
zadecydował, że tak się nie stanie. Serio. Pan redaktor postanowił zapłacić
(grosze, ale jednak) za artykuł opublikowany z datą dwa tygodnie wsteczną,
którego nikt nie miał szansy z tego powodu przeczytać. Dlaczego tak zadecydował?
Bo mógł. A ponieważ mógł jeszcze wiele innych rzeczy, więc inteligentna
skądinąd osoba, jaką wydawała się być sekretarz redakcji, napisała mi, że nie
rozumie, w czym problem, bo tekst jest przecież na stronie. Żeby przeżyć trzeba
przecież wiedzieć, gdzie wolno widzieć problemy, a gdzie stanowczo ich nie ma. Ja
ze swej strony mogę tylko spekulować, co spowodowało tę kuriozalną decyzję. Z
korespondencji z sekretarz redakcji wynikało, że artykuł bardzo jej się
spodobał, więc trudno było naczelnemu stwierdzić, że go odrzuca, bo kiepski.
Ale skoro nadarzyła się okazja sprawienia, by przynajmniej nikt go nie
przeczytał i utarcia w ten sposób nosa wrednej feministce, to jak można by nie
skorzystać?
O takich rzeczach nie
pisze się publicznie, tylko co najwyżej opowiada zaufanym osobom na boku. Ja
również zastanawiałam się, czy warto podawać nazwy opisanych wyżej redakcji, zdecydowałam
jednak, że ryzyko jest zbyt duże. I nie chodzi nawet o to, że nie mogłabym już
nic więcej tam opublikować, bo i tak nie zamierzałam przecież pisać dla pism,
które w ten sposób traktują ludzi nie dość dla nich ważnych, bo pozbawionych
towarzyskich koneksji. Jednak to, co najbardziej zagraża osobie ujawniającej
takie przypadki, ma swoje źródło w środowiskowej mentalności. Zgodnie z nią brudy
pierzemy w domu po kryjomu, zaś publiczne wyciąganie tego typu historii jest
czymś niesmacznym, świadczącym o żenującej frustracji i kłótliwości takiej
osoby, którą dla własnego towarzyskiego bezpieczeństwa należy omijać szerokim
łukiem.
Problem leży w tym, że
znam wiele osób współpracujących z tymi redakcjami, które jednocześnie cenią
sobie lewicowe wartości równości i sprawiedliwości. Teoretycznie wynikałoby z
tego, że jeśli ujawnię postępowanie sprzeczne z tymi wartościami, to otrzymam
wsparcie. Niestety w praktyce często działa to dokładnie na odwrót i jeśli
osoba o niskiej pozycji społecznej oskarża kogoś ustosunkowanego, to spotyka ją
powszechna niechęć. Rafał Woś pisał niedawno,
że to właśnie dystans, a nawet otwarta wrogość koleżanek i kolegów z pracy jest
najtrudniejsza do zniesienia dla osób ujawniających mobbing. I nie jest to
tylko kwestia naszego chorego rynku pracy. Niedawno wyszło na jaw, że
wielokrotnie nagradzany dziennikarz, gwiazda renomowanego tygodnika „Der
Spiegel” zmyślił znaczną część swoich reportaży, a kolega, który wpadł na trop
jego fałszerstw, „przez trzy-cztery tygodnie […] przechodził piekło, ponieważ
jego koledzy i przełożeni nie wierzyli w jego oskarżenia”.
Władza korumpuje –
zwłaszcza jeśli nie musi się bać, że jej praktyki zostaną ujawnione. Często
ludzie boją się jej przeciwstawić, ponieważ skutkiem może być koniec kariery i utrata
środków do życia. Ale powodem braku reakcji oraz zapobiegawczego dystansu do
osób zgłaszających nieprawidłowości bywa też po prostu chęć zachowania świętego
spokoju. Bo wyobraźmy sobie, że piszemy do jednego ze wspomnianych wyżej pism i
dowiadujemy się, że jego redakcja źle potraktowała naszą znajomą łamiąc
wartości, które głosi i które nam również są drogie. Co powinniśmy zrobić?
Protestować? Zerwać współpracę? Niszczyć nasze dobre relacje z ludźmi, których
być może autentycznie lubimy? Nawet jeśli ich władza nad nami jest znikoma, bo
mamy niezależne źródło utrzymania a publikować możemy też gdzieś indziej, to i
tak wchodzenie w konflikty jest stresujące i zwyczajnie nieprzyjemne. I jeśli
osoba oskarżająca nie jest naszą bliską przyjaciółką, a jej pozycja towarzyska
jest niska, czy można się dziwić, że nie chce nam się w coś takiego pakować? A
ponieważ brak reakcji oznacza akceptację dla naruszenia wyznawanych przez nas
zasad, więc żeby móc bez problemu spojrzeć sobie w oczy w lustrze, trzeba
uznać, że sygnalistka to po prostu kłótliwa, czepiająca się wszystkiego osoba,
która zresztą na pewno wszystko zmyśliła, bo przecież nasi przyjaciele nie mogliby
się tak zachować!
Przyjemniej jest żyć w
sprawiedliwym świecie,
a osoby zgłaszające nieprawidłowości nam to uniemożliwiają. Ujawnianie nadużyć
uznawane jest w naszej kulturze za donosicielstwo i od najmłodszych lat
jesteśmy uczeni, że z przemocą czy nękaniem powinniśmy sobie radzić sami, a
bycie ofiarą jest czymś wstydliwym, co świadczy o naszej gorszości i
niedostosowaniu. Normalnym ludziom to się po prostu nie zdarza. Normalni ludzie
potrafią sobie wyegzekwować szacunek, nikt by się nie ośmielił potraktować ich
tak jak ciebie, cieniasie, nikt by im nie zaproponował, żeby pracowali za
darmo, frajerko!
Akcja #metoo wywróciła
te założenia do góry nogami. Miliony kobiet wściekłych za lata cierpień w
ukryciu uznały, że już dłużej nie będą milczeć. Nie, to nie my mamy się
wstydzić, lecz gwałciciele i molestatorzy ujawniani bez najmniejszej troski o
ich reputację zasłużonych obywateli, ojców rodzin czy dobrze zapowiadających
się młodych zdolnych. W ten sposób obalone zostało przeświadczenie, że silni
mogą krzywdzić słabszych, bo publiczne ujawnienie ich nadużyć zaszkodzi
wyłącznie ujawniającym. Fala opisów kobiecego cierpienia zaszokowała wielu
mężczyzn, którzy nie byli świadomi skali problemu. I chociaż oczywiście nie
obyło się bez reakcji ze strony kultury gwałtu,
coraz mniej wypada twierdzić, że o pewnych rzeczach nie należy mówić publicznie,
bo przynosi to wstyd opowiadającej. Coraz częściej z potępieniem spotyka się zamykanie
oczu na krzywdę dziejącą się tuż pod naszym nosem i dyskredytowanie świadectw tych, którzy jej doznali.
Społeczne oburzenie na
przemoc seksualną było tak duże, ponieważ niewątpliwie jest to jeden z
najbardziej niszczących rodzajów przemocy. Przytoczone przeze mnie zdarzenia to
znacznie mniejszy kaliber. Czy to znaczy, że nic się nie stało i nie należy
takimi bzdurami zawracać ludziom głowy niszcząc spójność i tak już podzielonego
środowiska? Poza tym przecież opisane przeze mnie redakcje robią dużo dobrego,
z większością publikowanych przez nie tekstów się zgadzam – czy warto
dostarczać amunicji znacznie silniejszej prawej stronie pisząc publicznie, że
lewica nie przestrzega głoszonych przez siebie zasad? Wszyscy byliśmy
socjalizowani, aby bagatelizować niesprawiedliwe traktowanie kobiet i
oczekiwać, że będą poświęcać się dla dobra ogółu, mamy więc skłonność do
takiego myślenia. Nie chodzi tu jednak tylko o jednostkową krzywdę, ani też o
pryncypialne założenie, że należy przestrzegać zasad, które się głosi – chociaż
niewątpliwie warto to robić, żeby ich nie kompromitować.
W tym przypadku stawka
jest jednak większa, ponieważ opieranie naszych wspólnot na sitwiarskich
powiązaniach towarzyskich, w których za ujawnianie nadużyć płaci się wysoką
cenę, uniemożliwia budowanie równego i sprawiedliwego świata, o jaki przecież
walczymy. Jeśli sprzeciwiamy się dyskryminacji ze względu na płeć, rasę czy
orientację seksualną, nie możemy jednocześnie uznawać, że nie ma nic złego w
tym, że znajomym płacimy – a pozostałym nie. Dyskryminacja ze względu na
(nie)przynależność towarzyską nie jest wcale mniej bolesna niż gorsze
traktowanie z powodu któregoś z listy atrybutów stanowiących podstawę systemowych
wykluczeń. Niższe stawki są taką samą przemocą ekonomiczną w każdym przypadku.
Równość nie jest tylko
kwestią sprawiedliwych przepisów i inkluzywnych instytucji, bo nawet w
społeczeństwie, w którym nie byłoby już seksizmu, rasizmu, klasizmu czy
homofobii zawsze może się zdarzyć, że ktoś będzie miał przewagę nad inną osobą –
i postanowi ją wykorzystać. Dlatego możliwość zgłaszania nadużyć jest konieczna
dla kontroli władzy na wszelkich jej poziomach: od instytucjonalnych po relacje
personalnych zależności. Bez sygnalistek niemożliwe jest równe społeczeństwo,
dlatego ich odwaga sprzeciwienia się silniejszym musi spotykać się z solidarnym
wsparciem. Bo jeśli reakcją będą różnego rodzaju sankcje, a w najlepszym razie zdystansowana
obojętność, to nigdy nie zbudujemy równego społeczeństwa. Żeby pokonać opisaną
przez Wosia Rzeczpospolitą Mobberską, potrzebujemy Rzeczpospolitej Sprzeciwu i
Solidarności.
Powiedzmy to wprost:
jeśli w naszej społeczności zgłaszanie nadużyć kończy się źle dla zgłaszających,
jeśli pewne osoby są nietykalne, bo grupa zniszczy każdą i każdego, kto ośmieli
się zrobić rysę na ich idealnym wizerunku – to nie jest to grupa lewicowa. Tak
samo też nie można nazwać tak społeczności, do której dołączyć można wyłącznie
poprzez „wkręcanie się”, zabieganie o względy i płacenie „frycowego”, gdyż samo
podzielanie wartości i celów oraz chęć pracy na rzecz ich realizacji nie
wystarczy. Tego typu grupy nigdy nie uciekną od łatki „lewicy kawiorowej”, a
ich wykluczający elitaryzm nie tylko uniemożliwia walkę o głoszone przez nie
równościowe ideały, ale też napędza zwolenników populistycznej prawicy.
W przypadku redakcji
taka postawa prowadzi też dodatkowo do ogłupiania społeczeństwa, ponieważ
zamknięty krąg znajomych nie jest w stanie wyjść poza swoją ograniczoną perspektywę,
a niezależne myślenie paraliżowane jest przez lęk przed towarzyskim
odrzuceniem. Takie media stają się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości i
coraz słabsze wzbudzając w odbiorcach poczucie, że są karmieni propagandową
papką. Brak godnych zaufania źródeł informacji czyni ludzi podatnymi na
manipulacje ruchów, których siła przekonywania oparta jest na stawianiu się w
kontrze do zakłamanych mediów, czego typowym przykładem są antyszczepionkowcy.
W demokracji każdy ma
jeden głos, jednak równość ta jest tylko teoretyczna. Nasze opinie nie mają jednakowej
siły przebicia w publicznej debacie, a to właśnie ten rodzaj głosu decyduje o możliwości
wpływania na rzeczywistość. Czwarta władza nie jest władzą ogółu – jest ściśle powiązana
z władzą ekonomiczną, polityczną oraz środowiskową. Pisanie jest ciężką i
czasochłonną pracą i jeśli dana osoba nie ma niezależnych źródeł utrzymania, odmowa
płacenia honorariów albo zaniżanie stawek jest bardzo skutecznym sposobem zamknięcia
jej ust. Ale nawet jeśli zaciśniemy pasa i z determinacją będziemy pisać kosztem
czasu wolnego, to i tak pozostaje jeszcze kwestia dotarcia z napisanymi tekstami
do czytelniczek i czytelników. Nie posiadając dostępu do poczytnych mediów można
założyć sobie bloga, jednak jego promowanie również zależne jest od zasobów finansowych
i towarzyskich. Pomimo negatywnych doświadczeń takich jak opisane wyżej, staram
się nie poddawać i jestem niezmiernie wdzięczna wszystkim, którzy mnie do tej
pory wspierali dobrym słowem, udostępnieniami, a także pieniężnie. Jeśli uważacie,
że teksty, jakie piszę, powinny powstawać i być czytane, będę bardzo zobowiązana
za dzielenie się nimi ze znajomymi, a także, jeśli macie takie możliwości, za wsparcie
finansowe. Regularnych wpłat można dokonywać przez portal patronite,
można też jednorazowo wrzucić coś do kapelusza.
Niewątpliwie jednak potrzebne
są zmiany systemowe: zarówno na poziomie regulacji instytucjonalnych, jak i powszechnie
akceptowanych norm. Słyszeliśmy setki razy zapewnienia o niezależności tych czy
innych mediów, bo bez niej z pewnością nie ma rzetelnej informacji. Umiejętności
dziennikarskie czy analityczne nie przydadzą się na nic, jeśli z przyczyn ekonomicznych
czy środowiskowych trzeba pisać tekst wbrew najlepszym regułom sztuki. Dlatego
żeby nasze media mogły naprawdę stać się sferą merytorycznej dyskusji, na
jakiej opiera się demokracja, konieczna jest rewolucja w ich finansowaniu. Jak
pisałam, jedną z przyczyn redakcyjnych patologii jest trudna sytuacja
ekonomiczna większości mediów. Jednak nawet jeśli kwoty do podziału pomiędzy
piszących nie będą już tak żenująco niskie, to pokusa przeznaczania większej
części tortu dla swoich nie zniknie sama przez się. Jedynym sposobem ukrócenia
dyskryminacji jest stworzenie jasnego i publicznie dostępnego systemu stawek honorariów.
Oczywiście dana redakcja ma prawo zadecydować na przykład, że reportaże wyceniane
są wyżej niż analizy pisane zza biurka, a najmniej płaci się za recenzje, ale
różnica stawki może zależeć wyłącznie od tekstu a nie od tego, kto go napisał.
Przejrzystość finansowa powinna być podstawą dla równościowych organizacji,
jednak jak na razie o czymś takim można jedynie pomarzyć. Na przykład we
wskazówkach dla nowych autorek
redakcja Krytyki Politycznej pisze: „Warunki publikacji tekstu przyjętego
każdorazowo omawiamy z autorkami / autorami przed publikacją.”
Jednak oprócz zmian na
płaszczyźnie ekonomicznej konieczna jest także radykalna przebudowa naszej
mentalności tak, aby środowiskowa solidarność i towarzyskie wykluczenia przestały
być czymś normalnym i akceptowalnym. Jeśli chcemy budować autentycznie równościowy
świat, musimy mieć świadomość, że obrona uciskanych nie polega tylko na walce ze
„złymi onymi”, bo często wykluczeń i niesprawiedliwości dokonują też „dobrzy
nasi”. I jeśli nie zdobędziemy się na odwagę, żeby zaprotestować przeciwko
takim sytuacjom, to jedną ręką niszczymy to, co usiłujemy budować drugą. Nie da
się stworzyć sprawiedliwego świata bez solidarności z tymi, które wydobywają na
światło dzienne różnego rodzaju nadużycia. I podkreślmy, że to solidarne
wsparcie jest obowiązkiem przede wszystkim tych, którzy w obecnym systemie
stoją na uprzywilejowanej pozycji i dołączając do sprzeciwu mogą stracić niewiele
więcej niż święty spokój.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
* Pierwotna wersja tego wpisu zawierała hasztag #zyciebezpenisa. Nina Kuta z TransGrysy napisała mi, że takim hasztagiem nie mogłaby posłużyć się transkobieta, aby opowiedzieć o swoim doświadczeniu mobbingu czy dyskryminacji.
Użyłam utożsamienia męskości z penisem, żeby sprowadzić do absurdu myślenie typu "jest mądrzejszy, bo jest mężczyzną", "powinien zarabiać więcej/zostać szefem, bo jest mężczyzną". Takie argumenty wciąż brzmią przekonująco dla wielu ludzi, a inni wprawdzie nie wypowiedzieliby ich wprost, ale posługują się nimi w swoich decyzjach i ocenach. Jeśli zamiast "bo jest mężczyzną" napiszemy "bo ma penisa", widać, jak bardzo jest to głupie.
Ale chociaż takie utożsamienie jest użyteczne retorycznie i było wykorzystywane wcześniej np. w akcji "przyczep sobie ptaszka", to niewykluczanie osób spotykających się z wieloraką dyskryminacją oczywiście jest ważniejsze, a płeć na pewno nie jest ani binarna, ani determinowana przez biologię.
Nowy hasztag ma dodatkowo tę zaletę, że odwołuje się do obecnego w naszej kulturze ujmowania męskości jako pewnego ideału - niemęskie są kobiety i osoby niebinarne, ale także niektórzy mężczyźni, którzy z tego powodu też bywają gorzej traktowani.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
* Pierwotna wersja tego wpisu zawierała hasztag #zyciebezpenisa. Nina Kuta z TransGrysy napisała mi, że takim hasztagiem nie mogłaby posłużyć się transkobieta, aby opowiedzieć o swoim doświadczeniu mobbingu czy dyskryminacji.
Użyłam utożsamienia męskości z penisem, żeby sprowadzić do absurdu myślenie typu "jest mądrzejszy, bo jest mężczyzną", "powinien zarabiać więcej/zostać szefem, bo jest mężczyzną". Takie argumenty wciąż brzmią przekonująco dla wielu ludzi, a inni wprawdzie nie wypowiedzieliby ich wprost, ale posługują się nimi w swoich decyzjach i ocenach. Jeśli zamiast "bo jest mężczyzną" napiszemy "bo ma penisa", widać, jak bardzo jest to głupie.
Ale chociaż takie utożsamienie jest użyteczne retorycznie i było wykorzystywane wcześniej np. w akcji "przyczep sobie ptaszka", to niewykluczanie osób spotykających się z wieloraką dyskryminacją oczywiście jest ważniejsze, a płeć na pewno nie jest ani binarna, ani determinowana przez biologię.
Nowy hasztag ma dodatkowo tę zaletę, że odwołuje się do obecnego w naszej kulturze ujmowania męskości jako pewnego ideału - niemęskie są kobiety i osoby niebinarne, ale także niektórzy mężczyźni, którzy z tego powodu też bywają gorzej traktowani.