Pandemia boleśnie
obala mit niezależnej, odrębnej jednostki, na którym oparta jest kultura Zachodu.
Łącząc nasze ciała potencjalnie śmiertelną nicią, wirus pokazuje nam
namacalnie, jak bardzo jesteśmy ze sobą powiązani. Dla niego jesteśmy jednym
wielkim żerowiskiem: jednym organizmem, który tylko wielkim wysiłkiem możemy
starać się porozdzielać dwumetrowymi odstępami, maseczkami, goglami czy
kombinezonami ochronnymi.
Nasze powiązania biją
także po oczach, jeśli spojrzymy na sferę ekonomiczną. I nie chodzi tylko o to,
że jak jedni nie kupują, to inni nie zarabiają. Jeśli brak wypłaty najemcy oznacza
brak czynszu dla wynajmującego, to widzimy wyraźnie, czyja praca dostarcza
zarobku temu drugiemu. A jeśli chwilowo nie da się po prostu wymienić
niewypłacalnej lokatorki na wypłacalną, to trudno zrzucić odpowiedzialność na
jakąś nie dość zaradną jednostkę i właściciele mieszkań orientują się, że w ich
interesie jest rządowe wsparcie dla osób, które utraciły dochody przez kryzys.
Okazuje się także, że w powszechnym interesie jest, by wszyscy mieli prawo do
płatnych zwolnień, ponieważ osoby, dla których przerwanie pracy oznacza brak
środków do życia, nie będą chciały narażać się na śmierć głodową, by ratować
przed potencjalnym zakażeniem współpracowników. I oczywista oczywistość:
niedofinansowanie ochrony zdrowia
sprawia, że zagrożone jest życie nas wszystkich.
Epidemia pokazuje
zatem naszą fundamentalną ranliwość. To pojęcie, którego jak dotąd nie ma
języku polskim, a jest nam ono bardzo potrzebne, ponieważ opisuje kluczową
własność ludzkiej kondycji. Ranliwość to neologizm, który proponuję jako
tłumaczenie angielskiego vulnerability,
zawsze sprawiającego problemy tłumaczkom. Słowo to bywa przekładane jako „podatność
na zranienie”, „kruchość” czy też „wrażliwość” i chociaż w niektórych
kontekstach wyrażenia te adekwatnie oddają sens, w innych wprowadzają błędne skojarzenia
ze słabością czy nadzwyczajną delikatnością. Vulnerability, owszem, może nieść ze sobą takie asocjacje, jednak zazwyczaj
oznacza po prostu fakt, że ktoś może nas skrzywdzić albo że coś złego może się
nam przytrafić.
Ranliwi jesteśmy zatem
wszyscy, chociaż niewątpliwie w różnym stopniu w różnych sytuacjach. Jesteśmy
ranliwi przez sam fakt bycia ciałami, które chorują i koniec końców umierają,
ale też dlatego, że potrzebujemy innych: ich przyjaźni, miłości i troski. W
obecnych rozwiniętych cywilizacjach potrzebujemy też społecznych systemów
zapewniających nam bezpieczeństwo, opiekę zdrowotną i edukację, a także
gospodarki umożliwiającej zaspokojenie materialnych potrzeb i godne życie.
Ranliwość jest pochodną naszej śmiertelności i naszej fundamentalnej współzależności,
lecz vulnerable mogą też być
instytucje, na przykład systemy ochrony zdrowia, ale także wywiady wojskowe
albo ministerstwa. O vulnerabilities
można również mówić w przypadku produktów czy metod działania, których
zawodność pociąga za sobą konsekwencje dla istot żywych. Połączona siecią
powiązań całość, jakiej częścią jesteśmy, obejmuje zatem również wytwory
techniki, idee czy społeczne mechanizmy.
Pojęcie uniwersalnej
ranliwości pozwala zatem dostrzec powiązania między tymi odmiennymi rodzajami
współzależności i właśnie to stanowi o jego niezwykłej przydatności do opisu
współczesnego świata. Gdy zastanawiałam się nad polskim odpowiednikiem vulnerability i przyszła mi do głowy
„ranliwość”, postanowiłam sprawdzić, czy przypadkiem ktoś już wcześniej nie
wpadł na ten pomysł. I owszem – był to sam Czesław Miłosz, który w jednym ze
swoich wierszy pisał o ranliwym ciele, co zachwyciło profesora Miodka. Szlak mamy zatem przetarty.
Kto na kim żeruje?
Ranliwość pociąga za
sobą różnorakie zagrożenia, dlatego nic dziwnego, że staramy się ją redukować i
neutralizować. Medycyna chroni nas przed chorobami, ubrania i mieszkania przed
zimnem, wysokowydajne rolnictwo przed głodem, ale jak wiemy, żadne z tych zabezpieczeń
nie jest stuprocentowe: głód, chłód oraz choroby zabijają ludzi także w naszych
rozwiniętych społeczeństwach, o tych mniej zamożnych nie wspominając. Łatwo
jednak ulec złudzeniu, że naszą ranliwość damy radę usnąć, jeśli tylko będziemy
mieć więcej. Więcej jedzenia, więcej pieniędzy, więcej przestrzeni dla siebie –
i oczywiście więcej siły, by bronić się przed tymi, którzy również będą chcieli
mieć więcej. Władza i bogactwo z pewnością w dużej mierze redukują ranliwość,
ale jednocześnie wytwarzają inne jej formy. Nasze dobra mogą zostać zniszczone
przez czas lub naturalne katastrofy, lecz przede wszystkim jeśli zagarniemy dla
siebie tak dużo, że dla innych prawie nic nie zostanie, będziemy musieli się liczyć
z inwazją zdesperowanych głodnych.
Ponadto w rozwiniętych
gospodarkach wartość naszych dóbr zależna jest od tego, jakie zasoby oraz
możliwości życiowe mają inni. Fabryki są nic niewarte bez ludzi, którzy by w
nich pracowali, a żeby wyprodukowane towary przyniosły zyski, trzeba znaleźć na
nie rynki zbytu – jak nie u nas, to może wcisnąć je jakimś koloniom? Poza tym
jeśli chcemy naprawdę dobrze zarobić, potrzebujemy ludzi gotowych do pracy za
minimalne stawki. Może nam to umożliwić naturalne wydarzenie odbierające
możliwość innego zarobku, takie jak susza czy epidemia, lecz kluczową rolę
odgrywają tutaj polityczne decyzje, które mogą wzmocnić pozycję pracownic i pracowników
lub też zostawić ich na łasce właścicieli środków produkcji.
Powszechna świadomość
tego, że wartość pracy, towarów i usług kształtowana jest za pomocą instrumentów
dostępnych politykom, mogłaby sprawić, że niezamożna większość zaczęłaby
domagać się programów ekonomicznych zmniejszających nierówności. Dlatego samemu
mając do perfekcji opanowane techniki lobbingu i wspaniałe kontakty z
politykami wszystkich opcji, z jakich słynął na przykład nieodżałowany doktor
Jan, dobrze jest jednocześnie wmawiać wszystkim wokół, że ceny i płace
kształtowane są przez święte wyroki wolnego rynku, a próby ich podważenia sprawią,
że nastąpi ogólna katastrofa i w sklepach da się kupić wyłącznie ocet. W ten
sposób silni budują ideologiczną zasłonę, która maskuje ich zachłanność oraz umożliwia
im utrzymywanie iluzji własnej niezależności kosztem innych.
Niezbędnym
uzupełnieniem ideologii wolnego rynku jest ideologia autonomii zaprzeczająca
uniwersalnej ranliwości i czyniąca z niej powód do wstydu. Amerykańska
prawniczka i filozofka, Martha Albertson Fineman, pisze, że w zachodniej
kulturze, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, przyjmuje się, iż autonomia oznacza
całkowitą niezależność od innych, zaś wszelka zewnętrzna ingerencja – także pomocna!
– ją zaprzepaszcza. Zgodnie z tymi założeniami, państwo wspierające w
jakikolwiek sposób swoje obywatelki upupia je i niszczy ich indywidualną
inicjatywę. Fineman argumentuje jednak, że naprawdę autonomiczne decyzje możemy
podejmować tylko wtedy, gdy nasze podstawowe potrzeby są zaspokojone, ponieważ
konieczność ciągłej walki o byt ogranicza nas znacznie bardziej niż zależność
od zasiłku. Ponadto wolny rynek sterowany przez silnych tylko pozornie otwiera
przed nami niezliczone możliwości wyboru, w rzeczywistości zaś dąży do tego, by
nam je ograniczać, gdyż to właśnie brak autentycznego wyboru sprawia, że można
nas zmusić do pracy na niekorzystnych warunkach.
Według ideologii
autonomii otrzymywanie pomocy od państwa jest czymś upokarzającym, jednak jak
zauważa Fineman, dotyczy to wyłącznie osób niezamożnych. Zasiłek jest powodem do
wstydu, ale przecież nie miliardowe zwolnienia z podatku czy państwowe dotacje
dla firm. Osobami, które najczęściej piętnowane są za żerowanie na
opiekuńczości państwa, są samodzielne matki, na które w Ameryce ukuto stygmatyzujące
określenie welfare queens. Nie jest
to jednak bynajmniej amerykańska specjalność: medialne rozdmuchiwanie
prawdziwych lub rzekomych nadużyć osób korzystających z opieki społecznej znane
jest w całym zachodnim świecie. W Polsce jest to oczywiście nieustające szczucie
na beneficjentki i beneficjentów programu 500+. Mogłoby się wydawać, że decyzja,
by przyznać to świadczenie wszystkim niezależnie od stopnia zamożności zapobiegnie
naznaczaniu pobierającej je grupy, nie zatrzymało to jednak niezliczonych tyrad
przeciwko „patologii 500+” przepijającej pieniądze podatników i płodzącej wciąż
nowe „bombelki”.
Chociaż piętno
zależności i żerowania na pracy podatników spada na osoby wychowujące dzieci,
Fineman zwraca uwagę, że w rzeczywistości to państwa i firmy żerują na
nieodpłatnej pracy opiekuńczej, a bez jej efektów kształtujących nowe pokolenia
i zapewniających spójność społeczną zwyczajnie przestałyby istnieć. Każda
„autonomiczna jednostka” była kiedyś dzieckiem, o które ktoś musiał się troszczyć,
a podeszły wiek, choroba czy wypadek może w każdej chwili pokazać nam boleśnie
złudność naszej niezależności. Iluzję tę można podtrzymywać wyłącznie czyimś
kosztem: zarówno ekonomicznie wyzyskując osoby kulturowo przymuszane do
nieodpłatnej pracy opiekuńczej, jak też symbolicznie upokarzając je jako
niedorastające do ideału autonomicznej jednostki. W ten sposób ranliwość uprzywilejowanych
zostaje przerzucona na zdominowane jako poniżające piętno, a nie po prostu
uniwersalna cecha ludzkiej kondycji.
Z podobnymi
mechanizmami mamy do czynienia w sferze gospodarki, gdzie pracownice i
pracownicy naznaczani są jako roszczeniowi, chociaż to ich nisko opłacana praca
sponsoruje zyski przedsiębiorców. Ci drudzy ujmowani są zaś jako samodzielni
kowale własnego losu, dzielnie podejmujący słynne wyzwanie „weź kredyt, załóż
firmę”. A przecież gdyby wszyscy mieli się do niego zastosować, owe firmy nie
miałyby kogo zatrudniać. Zależność przedsiębiorców od pracowników jest oczywista,
chociaż przy każdej okazji powtarzają oni, że do wszystkiego doszli własną
pracą. Ci, którzy mają więcej, lubią podkreślać swoją niezależność. Wystarczy
jednak zastanowić się, jak poradziliby sobie na bezludnej wyspie, na której nie
byłoby nikogo, kogo mogliby zatrudnić, a przy braku banków zera na ich koncie
byłyby tylko zerami. Taki eksperyment myślowy pokazuje wyraźnie, jak bardzo
iluzoryczna jest autonomia bogatych. Jeśli zaś chodzi o codzienną sztukę
samodzielnego przetrwania, ekspertkami są raczej osoby niezamożne.
Autonomiczne jednostki przegrywają z pandemią
Przerzucając ranliwość
na podporządkowanych i czyniąc z niej upokarzające piętno, ideologia autonomii utrudnia
walkę z pandemią, która pokazuje wyraźnie, że ranliwi jesteśmy wszyscy. Owszem,
pieniądze mogą zapewnić najlepszą opiekę lekarską oraz możliwość odizolowania
się od reszty świata, lecz jeśli zachoruje większość pracowników produkujących
i dostarczających żywność, trzeba będzie wyjść poza bezpieczne mury i naprawdę
samodzielnie zatroszczyć się o własny byt. Jeśli zaś załamanie gospodarcze
będzie głębokie, zera na koncie mogą przestać być wymienialne na zdrowie i
bezpieczeństwo. Także ci, którym wydawało się, że są całkowicie niezależni, bo
stać ich absolutnie na wszystko, nie mogą uciec od ranliwości.
Odpowiedzią na uniwersalną
ranliwość może być tylko uniwersalna troska i odpowiedzialność za innych.
Dlatego to, jak w danej kulturze ujmuje się relację jednostki i społeczeństwa, stanowi
o sukcesie walki z epidemią – lub jego braku. Jej skuteczne opanowanie przez
Chiny zawstydziło zachodnie demokracje przyzwyczajone, że są światowymi
liderami cywilizacji. Pojawiły się tezy, że najwyraźniej system autorytarny
radzi sobie lepiej z tego typu zagrożeniami, co z kolei spotkało się ze
zdecydowanymi, chociaż nieco nerwowymi, reakcjami zwolenników demokracji. Jednak
to nie stosunek do liberalnych wolności jest tu kluczowym czynnikiem, lecz
właśnie pozostawanie w sidłach ideologii autonomii, albo przeciwnie: pewność,
że wszyscy jesteśmy od siebie nawzajem zależni, dlatego nikt nie może zostać za
burtą. Owszem, w demokracji, zwłaszcza w jej liberalnym wydaniu, prawa
jednostek uznawane są za fundamentalne, co może skłaniać do łączenia jej z
ideologią autonomii. Jednak jak wykazywałam, a niżej jeszcze do tego wrócimy,
szacunek dla jednostki niemożliwy jest bez uznania jej ranliwości. Zaprzeczając
jej, ideologia autonomii promuje fałszywą niezależność jednych kosztem
innych.
Dla walki z epidemią
niezbędne jest zatem silne państwo opiekuńcze hojnie finansujące ochronę
zdrowia, a także zasiłki dla wszystkich potrzebujących. A jeśli państwo
troszczy się o nas, to możemy się z nim identyfikować i odpowiedzialnie
potraktować zalecenia epidemiologiczne, albo też w miarę możliwości społecznie
wspierać potrzebujących. Owszem, demokracja może też się tu przydać –
demokratyczny Tajwan sprostał wyzwaniom epidemii nawet lepiej niż autorytarne
Chiny i prawdopodobnie nie ukrywano by tam odkrycia nowego wirusa z lęku przed
tym, co powie wierchuszka, jak miało to miejsce w Chinach.
Doskonale z epidemią
radzi sobie także indyjski stan Kerala, w którym od 30 lat rządzą lub
współrządzą komuniści. Strategia przyjęta przez władze była zarazem surowa i
humanistyczna. Zgodnie z wytycznymi WHO: dużo testów, izolowanie przyjezdnych i
szeroko zakrojone monitorowanie wcześniejszych kontaktów osób, u których
wykryto wirusa. Ale oprócz tego pracownicy administracji aktywnie
przeciwdziałali społecznemu stygmatyzowaniu tych, którzy nieświadomie zarażali
innych, żeby lęk przed piętnem nie powstrzymywał ludzi przed zgłaszaniem się z
objawami. Przede wszystkim jednak rząd stanowy zatroszczył się, żeby wszyscy
mieli możliwość stosować się do zaleceń epidemiologicznych: zbudowano schroniska
dla napływowych pracowników, którzy nie mieli jak wrócić do domów w innych
stanach, wydawano darmowe posiłki, zadbano o poszerzenie przepustowości łączy
internetowych oraz wdrożono projekt wsparcia dla gospodarki o wartości 2,6
miliarda dolarów. Jak pisze zachwycony Washington Post,
chociaż inne indyjskie stany chcą skorzystać z doświadczenia Kerali, może nie
być to łatwe, ponieważ nie da się z dnia na dzień uzyskać efektu, jaki dają wieloletnie
inwestycje w edukację i służbę zdrowia. „Kerala ma najwyższy wskaźnik
piśmienności i najlepszy system publicznej ochrony zdrowia w kraju. Jest na
szczycie indyjskich rankingów jeśli chodzi o współczynnik umieralności
noworodków, liczbę szczepień czy dostępność specjalistów w przychodniach.” No
po prostu komunizm!
Yin Zhi Guang,
dyrektor Global China Research Center na uniwersytecie w Exeter, napisał, że
Europa nie jest w stanie powtórzyć chińskiego sukcesu w walce z epidemią
właśnie z powodu swojego indywidualizmu. Trudno się nie zgodzić, że
indywidualizm jest tu kluczowym czynnikiem, jednak całkowicie fałszywa jest
teza, że myślenie oparte na trosce o wspólnotę bierze się wyłącznie z tysięcy
lat chińskiego dziedzictwa kulturowego. Komunizm i socjalizm to przecież także
europejskie idee. Poza tym skoro uniwersalna ranliwość jest niepodważalnym faktem,
każda cywilizacja musi w jakiś sposób się z nią zmierzyć, nawet jeśli publicznie
jej zaprzecza. Słabe zwierzę stadne, jakim jest człowiek, nie mogłoby
przetrwać, gdyby pod oficjalnie głoszoną ideologią autonomii nie istniała i nie
była codziennie praktykowana troska. Myślenie wspólnotowe zostało w naszej
cywilizacji zepchnięte na margines jako coś kobiecego, a zatem nie do końca
ludzkiego, ale to właśnie ono ją podtrzymuje.
Myślenie macierzyńskie
Ciekawym ujęciem takiej przeciwwagi dla ideologii autonomii
jest macierzyńskie myślenie opisane przez Sarę Ruddick. W artykule z 1980 roku,
rozwiniętym następnie w książkę, autorka stwierdza, że matkowanie nie jest
czynnością wyłącznie instynktowną lub emocjonalną: codzienna praktyka milionów
kobiet opiera się na pewnym paradygmacie myślenia, który jest pochodną celów,
jakie przyświecają wychowywaniu dzieci. Przede wszystkim trzeba zapewnić ich
przeżycie i ochronić je przed głodem, chorobami, a także najrozmaitszymi
niebezpieczeństwami, które zresztą często same na siebie sprowadzają. Ten cel
wymusza postawę ochronną: przewidywanie możliwych zagrożeń i uprzednie
zabezpieczanie się przed nimi, ale jednocześnie pełną pokory świadomość, że
nawet najlepsze przygotowanie nie daje gwarancji sukcesu. Wypadki, naturalne
katastrofy, ale także ludzkie zło czy głupota mogą zniweczyć nasze wysiłki.
Myślenie macierzyńskie stara się zatem uzyskać kontrolę nad zagrożeniami, lecz
jednocześnie ma pełną świadomość naszej nieusuwalnej ranliwości.
Świadomość ta jest niezbędna, by ochronę życia połączyć z
drugim celem matkowania: wzrostem i rozwojem. Całkowita kontrola nad dzieckiem
uniemożliwiłaby mu przecież poznawanie świata i rozwijanie umiejętności
radzenia sobie w nim, dlatego trzeba pogodzić się z ryzykiem i różnego rodzaju
niepowodzeniami. I dopiero na bazie takiej elastycznej troski i
nienarzucającego się wsparcia może być budowana autonomia dziecka: jeśli nie
może ono liczyć na pomoc w potrzebie, nie będzie miało odwagi, by podejmować
własne decyzje.
Jak daleko taka autonomia może jednak sięgać? Na pewno jej
granicą są prawa innych – trzecim celem myślenia macierzyńskiego jest
ukształtowanie społecznie akceptowalnej jednostki. Ruddick zastrzega od razu,
że pułapką jest tutaj reprodukowanie systemów dominacji, w jakich żyjemy, na
przykład nieświadome kształtowanie w chłopcach poczucia, że mają prawo domagać
się zaspokajania własnych potrzeb od osób płci żeńskiej, zaś w dziewczynkach,
że muszą poświęcać się dla innych. Dlatego myślenie macierzyńskie musi zostać
uzupełnione świadomością feministyczną, która pozwoli na krytyczną ocenę tego, czego
społeczeństwo oczekuje od swoich członków.
Autorka nie proponuje konkretnego zestawu wartości, jaki
matki miałyby wpajać dzieciom i z pewnością jest tu miejsce na różnice
kulturowe i światopoglądowe. Jednak wydaje się, że są tu pewne podstawowe
warunki, które muszą zostać spełnione: aby myślenie macierzyńskie mogło
przetrwać, musi być kształtowane w kolejnych pokoleniach. I to bynajmniej nie
tylko w dziewczynkach! Ruddick stwierdza wyraźnie, że zgodnie z zasadami
myślenia wypływającego z praktyki matkowania mogą postępować osoby dowolnej
płci, nie musi też ono wiązać się z biologicznym pokrewieństwem. W jej ujęciu
może to zatem być postawa stosowana na szerszą skalę w społeczeństwie oraz
instytucjach państwowych. W szczególności można, a nawet należy, macierzyńsko
zaopiekować się tymi, które i którzy matkują innym.
Myślenie macierzyńskie to jednocześnie troska o innych i
szacunek dla ich odrębności. I pandemia pokazuje nam, że dokładnie takiego
systemu wartości potrzebujemy. Widzimy wyraźnie, że najważniejsze jest zachowanie
życia i zdrowia oraz zaspokojenie podstawowych potrzeb materialnych: matkujące
państwo hojnie finansowałoby zatem ochronę zdrowia i zapewniłoby wszystkim
środki utrzymania. Ale kluczowy jest też rozwój, czyli publiczna edukacja na
wysokim poziomie, a także system praw chroniący jednostki przed zbyt dużą
ingerencją państwa. Obecne dylematy, jak wyważyć między zakazami
ograniczającymi rozprzestrzenianie się epidemii a wolnością jednostek, są
analogiczne do tych, jakie mają matki szukające złotego środka między ochroną
życia a kształtowaniem w dzieciach samodzielności. I powinniśmy mierzyć się z
nimi czerpiąc z myślenia macierzyńskiego, które uwzględnia naszą uniwersalną ranliwość,
bo próba rozwiązania ich w oparciu o fikcję w pełni odrębnej, autonomicznej
jednostki skazana jest na niepowodzenie. Liberalna idea jednostkowych praw
zwyczajnie nie jest w stanie poradzić sobie z naszą fundamentalną współzależnością.
Podkreślając wagę ochrony życia i zdrowia, myślenie
macierzyńskie jest też odpowiedzią na inny kryzys, przed jakim stoimy: kryzys
klimatyczny. Wszystkie żyjące stworzenia i planeta jako całość są tak samo
ranliwe jak my, słabe istoty ludzkie. I tak samo jak nie możemy usunąć naszej
ranliwości przerzucając ją na zdominowanych i pozbawionych zasobów innych, tak
też bezwzględna eksploatacja planety nie daje nam wcale pełnej kontroli nad
światem, lecz przeciwnie: grozi, że wyginiemy eksterminując przy okazji
niezliczone gatunki roślin i zwierząt. Ucieczki z systemu współzależności
nie ma, dlatego konieczna jest troska o całość, jakiej częścią jesteśmy, i jednocześnie
o każdy jej element z osobna. O jednostki, grupy, ekosystemy – ale też państwa.
Geopolityka ranliwych
Ranliwość może bowiem być użytecznym pojęciem także w
geopolityce: pandemia odsłoniła naszą współzależność także w tej sferze. I nie
chodzi tylko o to, że wirus przenika przez granice, dlatego nikt nie będzie
mógł w pełni odetchnąć z ulgą, dopóki nie wyeliminuje się go wszędzie. W
ostatnich tygodniach boleśnie odczuliśmy na przykład konsekwencję tego, że Zachód
od dawna wyzyskuje tanią chińską siłę roboczą przenosząc tam produkcję
wszystkiego, co się da. Przyjemnie było budować swój majątek na pracy „małych
chińskich rączek” zasuwających za miskę ryżu, ale co jeśli nagle okazuje się,
że to właśnie tam ulokowana jest większość światowej produkcji środków ochrony
niezbędnych do walki z epidemią? Co jeśli małe chińskie rączki nie sprzedadzą
nam maseczek? Albo jeśli okaże się, że forsowana od lat kultura maksymalnego
cięcia kosztów, na której tak ładnie rosły nasze dywidendy, sprawi, że sprzęt,
który miał ratować życie, będzie wykonany wadliwie i w rezultacie stworzy
zagrożenie?
Od kilku tygodni w mediach stale przewijają się Chiny i to
nie tylko dlatego, że wirus zaatakował na początku właśnie tam. Europa dość
niefrasobliwie podeszła do zagrożenia, bo przecież zaraza to w jakichś
niecywilizowanych krajach, a nie u nas. Dlatego gdy epidemia
dotkliwie w nas uderzyła, Chiny, którym właśnie udało się opanować wirusa u
siebie, weszły w rolę wybawiciela. Gdy we Włoszech system ochrony zdrowia był
na krawędzi załamania, a państwa Unii Europejskiej postanowiły przede wszystkim
zadbać o swoich obywateli, na ratunek zrozpaczonym Włochom przybyli Chińczycy. Europa
zareagowała nerwowo uznając, że Chiny chcą rozbić naszą solidarność. Aby
pokazać, że wbrew pozorom ona jednak istnieje, UE wsparła najbardziej dotknięte
epidemią państwa członkowskie, a Ursula von der Leyen oficjalnie przeprosiła za
spóźnioną reakcję, chociaż odrzuciła złożoną przez Włochy propozycję koronaobligacji.
Jeśli chińska pomoc była w stanie zmobilizować europejską solidarność, to trzeba
przyznać, że tym bardziej była przydatna.
Państwa, podobnie jak ludzie, są ranliwe na wiele sposobów.
Mogą zostać ofiarami agresji albo też przemocy ekonomicznej niszczącej ich
gospodarki. Ale bardzo ważnym elementem jest tutaj także sfera symboliczna.
Każdy człowiek potrzebuje mieć poczucie, że jego zdanie się liczy i dotyczy to
także państw. Jeśli z góry zakłada się, że nasze pomysły są nic nie warte i to
my musimy grzecznie stosować rozwiązania innych, bo od nas nikt niczego
wartościowego nie może się nauczyć, to podważone zostaje nasze poczucie
wartości jako istot ludzkich. Tego rodzaju przemoc była podstawą zachodniego
kolonializmu i wciąż podtrzymuje neokolonialne relacje we współczesnym świecie.
Lodowate przyjęcie chińskiej pomocy sprawia, że Chińczycy czują, iż zachodnie
państwa dotknięte kryzysem nie chcą czerpać z ich doświadczeń i są zwyczajnie
zazdrosne o sukcesy Azjatów w walce z wirusem.
Pandemia sprawia, że świat Zachodu czuje, iż pozycja
światowego lidera cywilizacji wymyka się mu z rąk. Przywykliśmy do tego, że to
my jesteśmy w awangardzie postępu i niesiemy innym kaganek oświaty. Jeśli okazuje
się, że ktoś inny mógłby lepiej od nas znać kluczowe rozwiązania i nas ich
uczyć, rozbija to nasze poczucie cywilizacyjnej wyższości. Tak samo też
przyzwyczailiśmy się, że to nam przypada rola silnych i bogatych, którzy
wielkodusznie wyślą pomoc humanitarną biedakom i będą oczekiwać wdzięczności
także, jeśli to nasze polityczne i gospodarcze działania doprowadziły do tego,
że pomoc była w ogóle potrzebna. Chiny podważają naszą pozycję Pierwszego
Świata, dlatego ich działania postrzegane są jako zagrożenie. Na przykład Josep Borrell, wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki
bezpieczeństwa, wypowiedział zdanie niezwykle interesujące z psychologicznego
punktu widzenia: „Chiny agresywnie propagują tezę, iż są odpowiedzialnym i
godnym zaufania partnerem.”
Ałaaa! Przestańcie nas atakować tą waszą odpowiedzialnością!
Tak samo jak ludzie, państwa mogą próbować uciec od swojej
ranliwości tylko cudzym kosztem i nigdy w tej ucieczce nie odniosą pełnego
sukcesu. Mogłoby się wydawać, że udało się to Stanom Zjednoczonym, które do
swojej potęgi militarnej dorzuciły ekonomiczną, opartą na narzucaniu biedniejszym
krajom niekorzystnych dla nich zasad „wolnego handlu.” Ale kluczowa jest tu także
przewaga symboliczna, której źródłem jest rola światowego strażnika demokracji
oraz jednostkowych praw i wolności.
I to właśnie ta intelektualno-propagandowa hegemonia
sprawia, że ciężko nam jest choćby pomyśleć świat, w którym Ameryka nie byłaby
liderem. Dobrym przykładem jest tutaj wywiad, jakiego Bartłomiej Radziejewski
udzielił Grzegorzowi Sroczyńskiemu.
Chociaż politolog gromi w nim miałkość polskiej debaty nie
podejmującej prawdziwych, globalnych problemów, on również nie potrafi wyjść poza
utarte sposoby myślenia, nawet gdy sam poniekąd wykazuje, że są one nie do
utrzymania. Rozmowę przenika lęk, a nawet panika, co stanie się z Polską i ze
światem, jeśli hegemonia USA upadnie. I to pomimo tego, iż udzielający wywiadu
zdaje sobie sprawę, że na amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa nie ma co
polegać, a liberalny porządek narzucany światu ma niewiele wspólnego z
wolnościowymi ideami, lecz jest po prostu narzędziem budowania politycznej i
gospodarczej władzy.
Zastanawiający jest moment, gdy prowadzący wywiad usiłuje
się dowiedzieć, cóż takiego stałoby się, gdyby Ameryka pozwoliła Chinom na
rozwijanie swojej potęgi i uzyskanie statusu lokalnego, azjatyckiego mocarstwa.
Otóż stałoby się to, że podważyłoby to hegemoniczną pozycję Ameryki, a bez niej
przestałaby po prostu być sobą. Jak sugeruje Radziejewski, byłby to dla naszego
dobrotliwego Wuja Sama cios tak dotkliwy, że aby go uniknąć, nie powstrzymałby
się przed rozpętaniem wojny światowej. Mówiąc: „Nie wiemy, jak będzie wyglądał
następny porządek międzynarodowy, ale możliwe, że będzie operował jeszcze bardziej wysublimowanymi i ukrytymi
formami przemocy, żeby wymuszać wolę silnych na słabszych”, Radziejewski
stwierdza nie wprost, że Ameryka utrzymuje swoją hegemonię przemocą – która
nawiasem mówiąc tylko w naszej części świata jest wysublimowana, w innych zaś
brutalnie naga.
Dlaczego zatem mielibyśmy się kurczowo trzymać wojskowych
portek hegemona? Bo nie jesteśmy w stanie się sami obronić. Radziejewski
pozostaje w szponach ideologii autonomii, zgodnie z którą bezpieczeństwo można
zapewnić sobie tylko samodzielnie. A ponieważ kraj taki jak Polska nie ma na to
szans, więc musi podczepić się pod jakiś większy – na jego warunkach i bez
względu na niekorzystne konsekwencje. A biorąc pod uwagę, że Ameryka zdecydowanie
torpeduje wysiłki zminimalizowania katastrofy klimatycznej, następstwa jej
hegemonii mogą być zaiste dramatyczne.
W logice „kto kogo”, poza którą nie jest w stanie wyjść
Radziejewski, powszechna ranliwość ukrywana jest za uparcie podtrzymywaną
iluzją amerykańskiej siły, nawet jeśli pruje się ona na naszych oczach. Ale kluczowym geopolitycznym pytaniem nie jest obecnie to, kto zostanie następnym
światowym hegemonem, lecz to, czy uda się nam zbudować globalną wspólnotę opartą
na myśleniu macierzyńskim: dbającą o wszystkich, a jednocześnie zapewniającą
szacunek i odrębność zarówno jednostkom, jak i państwom. W dzisiejszym
świecie nikt niczego w pełni autonomicznie nie wytwarza i wszyscy jesteśmy
subsydiowani – jak nie przez państwo, to przez cudzą pracę lub opiekę – dlatego kluczowe
jest pytanie, jak to wytworzone wspólnym wysiłkiem dobro dzielić. I to nie tylko
w poszczególnych państwach, lecz globalnie. Niepohamowany rozwój kosztem „małych
chińskich rączek” albo producentów z krajów Trzeciego Świata, którzy tracą
źródło utrzymania, gdy Ameryka zalewa ich rynki tanimi produktami subsydiowanymi
przez rząd, wytwarza globalne nierówności, których efektem są fale migrantów. Owszem,
można próbować się od nich odgradzać, ale wtedy nasze ręce zaczyna brudzić krew
tysięcy ludzi tracących co roku życie na granicach Twierdzy Europa, lub też latynoamerykańskich dzieci umierających w niewyobrażalnym cierpieniu w klatkach
ośrodków imigracyjnych w USA. Moglibyśmy wprawdzie zamykać na to oczy – a mamy w
tym przecież dużą wprawę! – jednak jak pokazuje przykład Chin, może się kiedyś zdarzyć,
że wyzyskiwani zbudują swoją własną potęgę ukazując dobitnie iluzoryczność
naszych prób ucieczki od uniwersalnej ranliwości.
Macierzyńskie myślenie na globalną skalę to troska o planetę
oraz wszystkie żyjące na niej stworzenia. Jak pisałam wyżej, ideologia
autonomii uniemożliwia dostrzeżenie naszych wzajemnych powiązań. Dlatego
chociaż idealizowanie Chin z pewnością jest błędem i nie można zapominać na
przykład o obozach koncentracyjnych dla Ujgurów albo o prześladowaniach
opozycji w Hong Kongu, jednak nie ma wątpliwości, że ich wspólnotowa retoryka,
a także konkretne solidarnościowe działania są ważną przeciwwagą dla
amerykańskiego liberalizmu. Jak bardzo zagrażająca życiu potrafi być ideologia
autonomii w połączeniu z brakiem darmowej edukacji na wysokim poziomie, można
się przekonać słuchając Amerykanów protestujących przeciwko polityce społecznego
dystansu, twierdzących, że wirus jest wymysłem mediów i domagających się, żeby
pozwolono im wrócić do pracy, by nie musieli upokarzać się pobieraniem zasiłku.
Owszem, jak pisał Adam Mickiewicz, musimy zestrzelić myśli w
jedno ognisko i w jedno ognisko duchy. Chińczycy bardzo trafnie nam o tym
przypominają zamieszczając cytat z wieszcza na paczkach wysyłanych do Polski. I
przyznajmy, że po (nie)miłościwie nam panującym hegemonie zza oceanu nie
spodziewalibyśmy się, że czytałby jakichś dawnych środkowoeuropejskich autorów. Chińczykom zaś, prawdopodobnie dlatego, że znają smak marginalizacji
na międzynarodowej arenie, jak najbardziej przychodzi do głowy, że dalekie,
małe państwo mogło wydać poetę, od którego oni też mogą się czegoś nauczyć.
Serdecznie podziękowania za poszerzanie mojej wiedzy o Chinach, inspirujące rozmowy i ciekawe linki dla Martyny Świątczak-Borowy, sinolożki i filozofki, absolwentki Fudan University w Szanghaju, która obecnie pisze na Uniwersytecie Warszawskim doktorat dotyczący pojęcia wspólnoty politycznej w progresywnym konfucjanizmie.