W zeszłotygodniowym Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej
ukazał się artykuł Wojciecha Orlińskigo zatytułowany „’Spokojnie, nic ci za to
nie grozi, to nie Ameryka’. Dlaczego młodzi i zdolni porzucają kariery?” Jeśli pomyślałyście,
że to tekst o ludziach uciekających od wyścigu szczurów i szukających
spełnienia w życiu zgodnym z naturą, wolontariacie, aktywizmie itp., to się
mylicie. Jest głównie o molestowaniu.
W tym momencie mamy lekki dysonans – czy w takim razie w
tytule nie powinny występować „młode zdolne”? Owszem, Orliński zaznacza, że „te
znikające ‘młode zdolne’ osoby to niemal zawsze kobiety”, ale na jednym wydechu
dodaje do tego od razu „osoby wyróżniające się wyglądem, etnicznością, sposobem
mówienia czy zachowania.” Do jednego worka z molestowaniem wrzuca mobbing oraz
„chamskie docinki”, co usprawiedliwia zastosowanie „ogólnoludzkiej”, czyli
oczywiście męskiej, formy przymiotników.
W ten sposób teoretyczna inkluzywność prowadzi do wymazania
kobiet z warstwy językowej tekstu i do ukrycia faktu ich systemowej opresji. Oczywiście
mobbing również może mieć destrukcyjne konsekwencje dla psychiki, ale to
zupełnie inny problem niż przemoc seksualna, która jest jednym z głównych
narzędzi, jakie patriarchat stosuje do utrzymania podległości kobiet.
I nie chodzi tylko o to, że to one stanowią większość ofiar
przemocy, a mężczyźni większość sprawców, lecz o to, że w naszej kulturze
kobiety są konstruowane jako obiekty seksualne, które istnieją dokładnie w celu
zaspokajania męskich żądz. Z drugiej strony, mężczyzna to ktoś, kto posiada kobiety,
dlatego kobieca odmowa odczuwana jest jako odebranie mu jego męskości czy wręcz
pełni człowieczeństwa. To stąd właśnie pochodzi męczeństwo inceli, o którym szerzej trzeba będzie napisać przy innej okazji. Tutaj chcę zwrócić uwagę na to,
że podział na pieprzących mężczyzn-podmioty i pieprzone kobiety-przedmioty jest
fundamentalnym podziałem patriarchatu.
Owszem, mężczyźni również padają ofiarami przemocy seksualnej,
jednak głównie ze strony innych mężczyzn. I zazwyczaj nie chodzi tu wcale o
pożądanie, lecz o to, by upokorzyć. „Cwel” nie jest w pełni mężczyzną, bo
został sprowadzony do roli kobiety, czyli tej, którą można zgwałcić, o ile
tylko pretensji do niej nie rości sobie inny podmiot pieprzący. Ona sama nie ma
tu nic do powiedzenia. Jeśli bez męskiej eskorty udała się na imprezę albo szła
sama ulicą, to czego się spodziewała? Skoro była bez właściciela, to ktoś ją
sobie wziął.
Dla mężczyzny gwałt jest doświadczeniem, którego zasadniczo
się nie spodziewa, podczas gdy kobietom jego możliwość stale czai się z tyłu
głowy. Potrafimy z marszu wymienić dziesiątki środków ostrożności, jakie
podejmujemy, by się przed nim uchronić i to nam od dziecka się mówi, że musimy
być stale wyczulone na pewnego typu panów i pewne sytuacje.
W patriarchalnym schemacie do roli przedmiotów pieprzonych sprowadzane
są wszystkie istoty pozbawione upodmiotawiającej męskości, czyli oprócz
upokorzonych mężczyzn także wszystkie osoby nieheteronormatywne. Jak mówiła w
jednym z wywiadów Margot, chociaż nie mogła wyegzekwować żeńskich form
językowych od personelu więzienia, inni osadzeni używali ich konsekwentnie. Nie
był to jednak przecież wyraz ich szacunku dla jej tożsamości, lecz po prostu
szydercze potwierdzenie jej przynależności do nie-mężczyzn. Do tych, których
można gwałcić.
Bo chociaż teoretycznie kobieta również może mężczyznę
zgwałcić, w praktyce jest to bardzo trudne i to nie tylko dlatego, że
przeciętnie jesteśmy fizycznie słabsze. Główną przyczyną jest to, iż seks konstruowany
jest kulturowo nie jako wymiana, lecz jako coś, co kobieta daje, a mężczyzna
bierze. Dlatego nawet jeśli został on wbrew swojej woli doprowadzony do kontaktu
seksualnego, w opinii społecznej zostanie uznany za tego, który właśnie coś
dostał – ona zaś za godną pogardy, niewyżytą nimfomankę, która oddaje się na prawo
i lewo. Bynajmniej nie za tę, która właśnie coś sobie podmiotowo wzięła.
Przypomnijmy, jakim błotem została obrzucona na przykład Marta Linkiewicz, gdy publicznie
pochwaliła się, że zaliczyła amerykańskich raperów. Nie, kobietom nie wolno zaliczać.
One są od tego, by być zaliczane, dlatego jeśli próbują same przejąć inicjatywę
i wziąć to, na co mają ochotę, zostają sprowadzone do roli puszczających się
dziwek.
Dziwką jest oczywiście także zgwałcona. Jeśli do urazu związanego
z niechcianym kontaktem seksualnym dochodzi potępienie społeczeństwa, które
uznaje, że właśnie oto zostałaś zbrukana i to wszystko twoja wina, to trauma
będzie znacznie większa niż w sytuacji, gdy otoczenie mówi ci, że to tylko dowód,
jak bardzo jesteś atrakcyjny. Że ci się poszczęściło, skoro zaliczyłeś, nawet
jeśli wcale tego nie chciałeś. Oczywiście takie racjonalizacje nie zawsze działają
i nie twierdzę bynajmniej, że mężczyźni nie bywają straumatyzowani przez
przemoc seksualną ze strony kobiet. Chodzi mi tylko o to, że patriarchalna
konstrukcja seksualności nie tylko usprawiedliwia przemoc seksualną wobec
kobiet, lecz także dodatkowo wzmaga doznane przez nie traumy, zaś krzywdy mężczyzn
zamienia w tryumfy.
I są to kwestie systemowe. W ten sposób kulturowo podważa
się podmiotowość kobiet oraz zepchniętych w gwałconą kobiecość nie-mężczyzn, dlatego
nie można pomijać kluczowego czynnika patriarchalnej dominacji przy analizie
takich zjawisk. Jednak dla wielu mężczyzn, którzy jako podmioty pieprzące
zwyczajnie chyba nie chcą sobie wyobrażać, jak to jest być gwałconym przedmiotem,
różnica między przemocą seksualną, psychiczną i fizyczną zasadniczo nie
istnieje. Dlatego połączenie przemocy seksualnej z mobbingiem wydaje się im
naturalne – tym bardziej, że pozwala przyjąć „ogólnoludzką” perspektywę,
zgodnie z którą ofiarami przemocy są po prostu przedstawiciele różnych
mniejszości. O przedstawicielkach można taktycznie zapomnieć, bo rodzaj męski
jest przecież neutralny.
A skoro to sprawy ogólnoludzkie, to czemu nie miałby się o
nich wypowiadać biały cis mężczyzna? Skoro istnienie patriarchatu zostało
wymazane, to przecież nie zastanowi nas fakt, że głosy kobiet piszących od
dawna o przemocy seksualnej nie mają nawet ułamka tej słyszalności, co głos
pana Wojtka, eksperta od molestowania na uczelniach. I nie przyjdzie nam do
głowy pytanie, czy fakt ten nie jest przypadkiem przejawem tej samej patriarchalnej
opresji co owo molestowanie?
Niewykluczone też, że redakcje chętniej przyjmują (a może
nawet zamawiają?) opinie takich „bezstronnych” ekspertów, ponieważ są one
bardziej wyważone. Skoro ktoś sam nigdy nie był ofiarą przemocy seksualnej, to na
pewno podejdzie do tematu bez zgubnych emocji. Na przykład Orliński
skrupulatnie rozważa argumenty przeciwko bardziej energicznym działaniom na
rzecz eliminacji molestowania z uniwersytetów czy zakładów pracy, pisząc, że może
w ich wyniku dojść do pewnych nadużyć. Ostatecznie wprawdzie dochodzi do
wniosku, że przyniosą one „więcej korzyści niż szkody”, ale smutna świadomość
owych szkód mocno wybrzmiewa w jego wywodach. Zdaniem dziennikarza
miejsca nauki i pracy powinny być „strefami bezpieczeństwa”, gdyż nie idziemy
tam „dla towarzyskiej przyjemności”. Czyżby autor chciał przez to powiedzieć,
że w miejscach, gdzie owa przyjemność (czyja?) jest na pierwszym planie, takie ograniczenia
byłyby niewskazane? Nie idźmy przecież w ekstrema, prawda? Zresztą sądząc po
komentarzach, jego propozycje są i tak przesadnie radykalne dla oświeconych
czytelników Gazety Wyborczej i proponowanie całkowitej eliminacji przemocy seksualnej
mogłoby zostać uznane za krwiożerczy feminazizm.
Jedną ze szkód wypływających z walki z dyskryminacją, jakie Orliński
przytacza, jest potencjalna cenzura. Czy to znaczy, że nie będziemy już mogli czytać
Marka Twaina, skoro używał w swoich książkach obraźliwego dla czarnoskórych języka? Co
z „Murzynkiem Bambo” albo „W pustyni i w puszczy”? Gorzej jeszcze: co z całym
szeregiem seksistowskich przedstawień kobiet w literaturze? Autor uspokaja, że
wystarczy po prostu dodawać to nich ostrzeżenia zwane trigger warnings i
konstatuje tolerancyjnie: „Co w tym złego, poza tym, że to trochę zabawne?”
I tu niestety okazuje się, że słuchanie „bezstronnych
ekspertów” oprócz korzyści niesie też ze sobą szkody. Bo tak się składa, że nie
o to chodzi, by na okładce „Zbrodni i kary” napisać ostrzeżenie „przemoc,
prostytucja, alkoholizm”, zaś na okładce „Hamleta”: „przemoc, horror,
samobójstwo” (autentyczne przykłady Orlińskiego!), lecz o to, by omawiane dzieła
umieścić w odpowiednim kontekście. Na przykład „Przygody Tomka Sawyera” albo „Murzynek
Bambo” mogą służyć pokazaniu, w jaki sposób skądinąd dobrzy ludzie wpadają w
rasistowskie klisze serwowane im przez kulturę, jak język niezauważalnie wsącza
nam niższość pewnych grup do świadomości. W analogiczny sposób artykuł
Orlińskiego kapitalnie pokazuje nam, jak dobrzy lewicujący liberałowie podtrzymują
patriarchat także wtedy, gdy chcą się ująć za kobietami, którym uniemożliwia on
rozwój. Jak przepełnieni współczuciem dla krzywdy swoich koleżanek replikują
mechanizmy, które do niej doprowadziły.