Od jakiegoś czasu –
prawdopodobnie dla równowagi po #metoo, gdy kobiety jakże niesmacznie epatowały
swoimi traumami – postępowe media coraz częściej zachęcają nas, by pochylić się
nad niedolą inceli. Jakby ktosia jeszcze nie wiedziała, to słowo to skrót od involuntary celibate i teoretycznie
oznacza po prostu mężczyznę, który nie może znaleźć partnerki. Jednak wokół
tego doświadczenia wytworzyła się jadowicie mizoginiczna subkultura
internetowa, która zainspirowała już kilka terrorystycznych zamachów na kobiety
jako winne męskiej udręki odrzucenia. I to do jej przedstawicieli zazwyczaj odnosi
się owo określenie.
W zeszłym roku
Dwutygodnik opublikował artykuł Marcelego Szpaka będący recenzją filmu dokumentalnego o incelach, uzupełnioną
sprowokowanymi przez ów film wspomnieniami z wczesnych lat 90., gdy nastoletni
Szpak odkrywał, że „było źle, jest okropnie, będzie jeszcze gorzej, a jedyne,
za czym warto się uganiać, to śmierć i seks. A ten drugi jest dobrem mocno
reglamentowanym.” Oczywiście w tekście nie ma nawet śladowo zaznaczonej
perspektywy tych, od których oczekuje się, by nieszczęśnikom owo „dobro”
dostarczać w sposób niereglamentowany. Niby dlaczego mielibyśmy się
zastanawiać, co ma do powiedzenia zasób?
Dziennikarz
przekonuje, by incelom „pomóc, obejmując ich empatią i wsparciem.” Ale umówmy
się – to nie empatia Marcelego Szpaka jest tym, co mogłoby uśmierzyć ich ból.
Przepis na niezbędną nieborakom pomoc zawarty jest w tekście nie wprost, gdy
autor pisze: „Nas ratowało to, że […] miejscowe dziewczyny mają wdrukowane w
obwody społeczne ratowanie upadłych i znajdowanie racjonalizacji dla ich
niedołęstwa.” Szpakowi oczywiście nie przychodzi do głowy, by zastanowić się,
jakie koszty musiały ponosić owe heroiczne ratowniczki. I czy aby na pewno ratowani
odpłacali się im wdzięcznością i miłością, czy może raczej patriarchalną pogardą
oraz przemocą fizyczną, psychiczną i seksualną?
Obowiązkiem feministki
jest jednak zadanie takich pytań i uzupełnienie obrazka mężczyzn cierpiących katusze
seksualnego postu perspektywą kobiet, od których „naturalnie” oczekuje się
zaspokajania ich potrzeb. Tego właśnie brakuje w głośnym ostatnio artykule
Patrycji Wieczorkiewicz zatytułowanym „Jak zdradziłam sprawę feministyczną i przeszłam na stronę inceli”.
Tytuł adekwatny, gdyż tekst niewątpliwie jest antyfeministyczny. Owszem,
zgodziłabym się z autorką, że pogarda dla inceli, jakiej faktycznie pełno w
postępowych mediach społecznościowych, może tylko pogłębić ich mizoginię.
Dlatego na pewno to, że feministka chce w ogóle z nimi rozmawiać i nie uważa
ich za gorszych, jest ważnym krokiem w stronę podważenia ich przekonania, że posiadanie
(!) kobiety jest podstawą męskiego człowieczeństwa – oraz związanego z tym
traktowania kobiet jak seksualnego zasobu. Jednak bezkrytyczna identyfikacja z
cierpieniem jej rozmówców sprawia, że w tekście pojawia się milcząca sugestia,
że skoro masz, dziewczyno, środki, by ulżyć tym katuszom, jak możesz być tak
okrutna, by odmawiać? To dobrze znany emocjonalny szantaż niszczący kobiecą
seksualną podmiotowość, która dopiero co zaczęła się upominać o swoje prawo do
odmowy i stawiania granic.
Ale chociaż sądzę, że
artykuł jest niezwykle szkodliwy, nie twierdzę bynajmniej, że jego autorka
utraciła w ten sposób prawo do nazywania się feministką, a cała jej działalność
przeciwko przemocy seksualnej przestaje niniejszym istnieć. Uważam, że tego
rodzaju wymazywanie jest zwyczajnie barbarzyńskie, a siostrzeństwo wymaga, by
krytyki nie zastępować werbalną przemocą i wykluczeniem z grona postępowych, co
jest jedynie wodą na młyn patriarchatu. Tekst Wieczorkiewicz może i powinien
być dla nas raczej okazją, by zastanowić się, jak głęboko wciąż mamy „wdrukowane
w obwody społeczne ratowanie upadłych”, jak całkowicie ślepe jesteśmy przy tym
na potrzeby własne oraz innych kobiet i jak „naturalnie” bagatelizujemy ogromne
koszty, jakich ponoszenia domaga się od nas patriarchat.
W artykule uderza brak
dziennikarskiego krytycyzmu w stosunku do źródeł. Na podstawie swoich rozmów z
polskimi incelami Patrycja Wieczorkiewicz przekonuje nas, że w przeciwieństwie
do amerykańskich wcale nie mają oni morderczych zamiarów, a ich mizoginia jest
jedynie nieprzyjemnym, lecz niegroźnym, kostiumem skrywającym autentyczne
cierpienie. Zastanawiam się, czy dziennikarka faktycznie uważa, że planujący
akty fizycznej przemocy, zwierzyliby się jej ze swoich zamiarów? Czy nie bierze
pod uwagę, że to, co prezentują jej rozmówcy, może być ugrzecznioną wersją
uszytą pod tę dziwną feministkę, co to przyszła ich wypytywać? Wieczorkiewicz
zdaje sobie sprawę, że trolle „stanowią większość najpopularniejszych
użytkowników na portalach takich jak Wykop, siejąc ferment i manipulując
pozostałymi”, nie bierze jednak pod uwagę, że sama może być manipulowana.
Skupiając się na postaciach cierpiących przegrywów, nie pyta o serwowaną im ideologię,
która wyjaśnia źródło owych cierpień i podaje na tacy rozwiązania. Nie wątpię,
że ból samotności jest w przypadku znacznej części jej rozmówców autentycznie
dojmujący, przypominam jednak, że równie autentyczne było cierpienie Niemców upokorzonych
przegraną w I Wojnie Światowej i zmagających się z kryzysem ekonomicznym, na co
lekarstwo zaproponował niejaki Adolf H.
Czyż nie znaczy to
właśnie, że powinniśmy zaproponować inne wyjaśnienia i rozwiązania? Oczywiście.
Taki właśnie zamiar deklaruje Patrycja Wieczorkiewicz przekonując, że potrzebne
jest systemowe podejście do tego problemu. Jednak w jej tekście próżno szukać konkretnych
rozwiązań, zasugerowane między wierszami zostają jedynie te z tekstu Szpaka:
powinnyśmy się empatycznie poświęcić i ratować. Być może sugestia ta jest
niezgodna z intencjami autorki – bądź co bądź podkreśla ona, że ograniczanie
kobietom możliwości decydowania o własnym ciele jest niedopuszczalne, co
wyklucza proponowane przez inceli systemowe rozwiązania takie jak finansowana
przez państwo prostytucja, przymusowa monogamia lub legalizacja gwałtów.
Jak jednak sprawić, by
kobiety zaczęły chcieć uprawiać seks z tymi, z którymi nie chcą, nie zmuszając
ich do tego czy to brutalną przemocą, czy emocjonalnym szantażem? Tym drugim
przesiąknięty jest artykuł, który de facto przekonuje, że to mężczyźni mają
gorzej w patriarchacie. Robi to zarówno za pomocą kompletnie nieuzasadnionych
stwierdzeń („rozsądna feministka nie powinna kłócić się z faktem, że na
mężczyznach ciąży większa presja udowodnienia, że są godni przynależności do
swojej płci, a okazywana przez nich słabość rzadziej spotyka się ze
zrozumieniem i współczuciem” – serio?), jak i nie wprost, gdy jej opisom
męskich udręk brakuje przeciwwagi w postaci analizy, jaka jest w sferze
seksualno-romantycznej sytuacja kobiet i z jakimi cierpieniami wiąże się ich
patriarchalny ucisk.
Wieczorkiewicz
podkreśla ekonomiczne wykluczenie inceli, by przekonać nas, że lewica powinna zająć
się ich problemami. W komentarzu na swoim profilu facebookowym, autorka
stwierdza, że lekarstwem na ich problemy powinno być „zmniejszenie nierówności
społecznych, ucywilizowanie rynku pracy przez walkę ze śmieciowym zatrudnieniem
i wyzyskiem, […] tańsze mieszkania na wynajem, by się chłopcy mogli od starych
wyprowadzić, […] dentysta w każdej szkole, by nie wpadali w kompleksy przez
problemy z zębami, […] walka z bullyingiem w szkole, […] kampanie zachęcające
mężczyzn do leczenia się psychiatrycznie, […] upowszechnienie dostępu do
psychoterapii”.
To wszystko są z
pewnością słuszne cele dla lewicowej polityki, pozostaje jednak pytanie,
dlaczego mielibyśmy to wszystko robić właśnie ze względu na inceli, a nie np.
kobiety, które dzięki temu mogłyby łatwiej wyprowadzić się od przemocowych
partnerów? (W sumie mogłoby to wpędzać nieboraków w incelstwo, więc może tanie
mieszkania rzeczywiście powinny być wyłącznie dla „chłopców” potrzebujących niezależności
od „starych”?) Ponadto w ten sposób autorka sugeruje nie wprost, że podstawowym
kryterium wyboru partnerów dla kobiet są zasoby finansowe i stan uzębienia, co
wydaje się jednak sporym przekłamaniem. Owszem, ekonomia jest tu ważna, lecz większa
równość mogłaby co najwyżej złagodzić, ale na pewno nie zlikwidować problem. Nie
to stanowi jego sedno.
Aby je zbadać,
przyjrzymy się na początek sytuacji incelek, zarówno współczesnych, jak i tych
sprzed lat a nawet wieków. Następnie przeanalizujemy, czego tak naprawdę chcą
incele, do czego posłuży nam Incelopedia, czyli tworzony prawdopodobnie przez
samych zainteresowanych internetowy przewodnik po świecie inceli. Na koniec zaś
szukając systemowych rozwiązań, zapytamy, na czym polega ten system? Jakie założenia
meblują nasz seksualno-romantyczny świat społeczny i kształtują nasze działania
w tej sferze?
Małżeńska prostytucja i PRL-owskie incelki
To nie przypadek, że słowo
„incel” zostało ukute przez kobietę.
Nie, bynajmniej nie chciała w ten sposób pogardliwie naznaczyć facetów, którzy
„nie ruchają.” Chodziło jej o nazwanie jej własnej samotności i trudności ze
znalezieniem partnera. Jednak jak większość kobiecych wynalazków, ten również
został zawłaszczony przez płeć dominującą. Przedstawiciele internetowej
subkultury inceli uważają, że słowo to może się odnosić wyłącznie do mężczyzn,
ponieważ kobiety bywają samotne wyłącznie na własne życzenie
i mogłyby znaleźć partnera, gdyby tylko nie były zbyt wybredne i realistycznie
obniżyły oczekiwania.
Historycznie patrząc
jednak, to staropanieństwo było powodem do wstydu. Ponieważ tylko mężczyźni
mogli się oświadczać, był to znak, że żaden jej nie chciał. Natomiast stary
kawaler był sam na mocy własnej autonomicznej decyzji, dlatego jego niechęć do
wikłania się w rodzinne obowiązki mogła być co najwyżej uznana za aspołeczne
dziwactwo. Jeśli jednak decydował się poświęcić życie sprawom „wyższym”
(religii, nauce, sztuce), jego przywiązanie do wolności i dystans do cielesnych
chuci budził raczej szacunek.
Ale tym, co spędzało
sen z oczu pannom zbliżającym się do wieku, w którym ich szanse na zamążpójście
drastycznie malały, nie była wyłącznie społeczna pogarda, lecz przede wszystkim
lęk o swój finansowy byt. W patriarchalnym systemie większość kobiet zwyczajnie
nie miała możliwości samodzielnego zarobienia na życie i to właśnie dlatego
Mary Wollstonecraft, uważana za pierwszą feministkę, nazwała małżeństwo legalną
prostytucją, argumentując, że kobiety zmuszone są sprzedawać prawo do
seksualnego wykorzystania swoich ciał mężom, by nie zostać bez środków do życia.
Egzemplifikacją jej
tez jest postać Charlotte Lucas z „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen, która z
pewnością czytała Wollstonecraft. Najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki
wychodzi za mąż za pana Collinsa, który nie dość, że jest kompletnym idiotą z
namaszczeniem wygłaszającym najdurniejsze farmazony, to jeszcze posiada
żenujący zwyczaj uniżonego nadskakiwania stojącym wyżej w hierarchii
społecznej. Charlotte nie jest urodziwa i nie ma posagu, za to ma już 27 lat,
dlatego przyjmuje jego oświadczyny wyłącznie po to, by nie być ekonomicznym
ciężarem dla rodziny i uniknąć wstydu staropanieństwa.
Tak, ten system został
tak zaprojektowany właśnie po to, by nawet najgłupszy i najbrzydszy pan Collins
mógł przebierać w zdesperowanych kandydatkach. I chociaż obecnie wiele się pod tym względem zmieniło, wciąż kwestie ekonomiczne utrudniają lub nawet uniemożliwiają
kobietom odejście od przemocowych partnerów. Wciąż jesteśmy słabiej opłacane i
obarczone lwią częścią pracy opiekuńczej, dlatego po rozwodzie sytuacja
finansowa kobiet zwykle drastycznie się pogarsza. To zmusza kobiety do trwania
w niesatysfakcjonujących związkach i do tego, by przełykać różnego rodzaju
agresję czy upokorzenia, troskliwie łagodząc złe nastroje dominujących
ekonomicznie mężów.
Przewińmy jakieś 150
lat do przodu i przenieśmy się do Polski lat 70. zeszłego wieku. Niedawno moje
wakacyjne drogi zawiodły mnie do pewnego ośrodka wypoczynkowego, w którym czas
zatrzymał się właśnie w tej epoce. Koleżanka znalazła tam na półce dawnej biblioteczki
książkę o niezwykle zachęcającym tytule: „Piekło mężczyzn.” Oczywiście musiałam
do niej zajrzeć! To wydany w 1977 roku zbiór reportaży i esejów Jerzego
Lovella, gdzie znajdujemy artykuł zatytułowany „Dlaczego się nie żenią?” Inspiracją
do jego powstania był list kobiety podpisanej jako „Polonistka”, w którym namawia
ona dziennikarza do zajęcia się problemem dotykającym ją samą oraz kobiety z
jej otoczenia: wykształcone, młode, ładne i zadbane kobiety, „często z
mieszkaniem i nabitymi książeczkami PKO,” pozostają samotne, chociaż bardzo by
chciały założyć rodzinę.
Lovell postanowił
zrobić sondę społeczną i na jego apel w gazecie napłynęło wiele listów
potwierdzających, że problem nie dotyczy wyłącznie towarzyskiego
kręgu „Polonistki”. Także przewodnicząca Zarządu Wojewódzkiego Ligi Kobiet w
Rzeszowie, z którą rozmawiał reporter, potwierdza, że znane jej „kobiety
poważne, na stanowiskach, z cenzusem naukowym” mają problem ze znalezieniem
męża. To, że wykształcenie kobiet jest tutaj czynnikiem kluczowym, potwierdzają
też listy od panów, które zacytuję w całości, gdyż ich pokrewieństwo duchowe z
dzisiejszymi incelami jest uderzające.
W innym liście
czytamy, że ponieważ nowoczesne kobiety nie chcą poświęcać się trosce o męża,
młodzi mężczyźni „pozostają przy matkach. Matka potrafi ich zrozumieć, potrafi
cieszyć się ich sukcesami i dzielić ich klęski. Taki już czas, że rolę
osiemnasto-, dziewiętnastowiecznej »muzy« przejęły od żon matki.” Co gorsza, wykształcenie
i finansowa niezależność sprawiają, że kobiety coraz głośniej mówią o swoich
potrzebach, także seksualnych. W efekcie, jak pisze Lovell na podstawie swoich
konsultacji ze specjalistami, rośnie liczba mężczyzn „mających kłopoty z
potencją lub znerwicowanych seksualnie; charakterystyczne, że wielu z nich
cierpi na kompleks niewydolności na tle przesadnych wyobrażeń o wymaganiach
seksualnych współczesnych kobiet […]. Równocześnie wykształca się u nich
swoisty antyfeminizm, odruch niechęci, a nawet pogardy wobec kobiet, zwłaszcza
młodych.” Obrazuje to list czytelnika z Bytomia:
W rozpoczętej w ten
sposób dyskusji możemy również zaobserwować wiele przypadków internalizacji
patriarchatu. „Botana” z Wrocławia pisze: „Mężczyźni chcą kochać głupie
dziewczyny – proszę bardzo, będę głupia jak but! Wprawiam się ostatnio w
świergotaniu i pochlebianiu byle matołom, nie dyskutuję o polityce, w ogóle nie
dyskutuję z mężczyznami. To znaczy teoretycznie, bo jednak temperament mnie
ponosi, dyskutuję, dowodzę, zbijam argumenty… i nikt się już potem ze mną nie
umawia i jestem zła na swój ozór.” Mamy też serię listów od kobiet (!) piszących,
że samotne magisterki są same sobie winne. Ich problemem jest to, że „nie
posiadają mądrości swoich babek, które były doskonałymi dyplomatkami i umiały
po prostu lepiej udawać. […] Umiały cudownie dogadzać męskiej próżności
rezygnując z własnej dumy, nie starały się być »mądrzejszymi«.” Natomiast współczesne kobiety zrzucają
(tak!) na mężów obowiązki domowe, zbyt szybko mówią im, że nie chcą mieć
dzieci, a do tego „przejęły na siebie rolę zdobywców.” Magisterki są „tak
rozsądne, że ręce opadają” i kalkulują zamiast „rzucić wszystko […] i pójść za
kochanym mężczyzną.” Prawdziwy romantyzm wymaga przecież poświęceń, a nie
uwzględniania własnych potrzeb!
Jednak najbardziej
poruszył mnie list Lukrecji B. z Kielc, która wprawdzie ma męża, lecz uważa, iż
źródło dyskutowanego problemu leży w tym, że jej pokolenie wychowywane było do
egoizmu. Jako przykład podaje sytuację we własnym małżeństwie: obecnie nie mogą
z mężem dojść do porozumienia, na co wydać uzbierany „mały kapitalik.” On
chciałby kupić samochód, żeby tracić mniej czasu na dojazdy do pracy, a także
zaimponować kolegom. Ona zaś chce większe mieszkanie, by mieć oddzielny pokój i
móc pracować naukowo: „to sprawia mi przyjemność, nie wystarcza mi
magisterium.” I ten dylemat – wygoda i towarzyska satysfakcja jednej osoby,
kontra możliwość intelektualnego i zawodowego rozwoju drugiej – sama autorka
listu przedstawia jako starcie dwóch równorzędnych egoizmów! A ponieważ żadne z
nich nie chce się poświęcić, „zaczekamy kilkanaście lat. Będziemy ciułać
pieniądze, aż załatwimy obie sprawy jednocześnie.” Odłożenie kariery naukowej o
kilkanaście lat z pewnością przecież jej nie zaszkodzi! Jest już i tak
wystarczającą egoistką, że w ogóle chciałaby ją mieć i z tego powodu blokuje
biednemu mężowi zakup upragnionego samochodu.
Jak widzimy zatem,
problem nie polega na tym, że, jak twierdzą incele, kobiety są biologicznie
uwarunkowane, by preferować mężczyzn o wyższym niż własny statusie społecznym.
Przeciwnie: to mężczyźni czują, że kobieta równie lub bardziej od nich
wykształcona, posiadająca wysoką pozycję zawodową lub finansową zagraża ich
męskości. Małżeństwo w patriarchacie to relacja, w której mężczyzna z definicji
musi górować. Nie tylko pod względem
fizycznym, ale też intelektualnym i ekonomicznym. Chociaż obecnie teoretycznie
istnieje większa akceptacja dla sytuacji, w których to kobieta ma pod jakimś
względem przewagę, wciąż uznawane jest to za problem, z którym mężczyźni muszą
sobie jakoś – lepiej lub gorzej – radzić. Dlatego też kobiety często czują się
z tego powodu winne, tym bardziej jeśli mąż czy partner posuwa się do werbalnej,
psychicznej, a czasem nawet fizycznej lub seksualnej przemocy, próbując sobie w
ten sposób powetować doznany dyshonor. Mężczyzna, który nie stara się
zaimponować kobiecie, z którą się spotyka, nie musi jej kompulsywnie wykazywać,
że jest lepszy i mądrzejszy, wciąż jest niestety rzadkością.
To pozwala nam
zarysować systemowe przyczyny samotności kobiet. Po pierwsze, są one odrzucane
przez mężczyzn, którzy nie mogą znieść, że są od nich pod jakimś względem
lepsze. Często też same nie decydują się na wejście w relację, w której ich
rozwój będzie blokowany, a partner będzie starał się zredukować je do roli kury
domowej skrzyżowanej z opisaną wyżej matko-muzą, dla której sensem życia jest
wspieranie kariery swojego wybranka. Piętno staropanieństwa jest współcześnie dużo słabsze i nawet jeśli samotność boli, coraz więcej kobiet uznaje, że
przyjmowanie na siebie takiego ciężaru byłoby znacznie gorsze. Dlatego jeśli
nie mogą znaleźć mężczyzny, z którym mogłyby stworzyć prawdziwie równą relację,
wolą być singielkami.
To oczywiście nie
jedyna przyczyna samotności kobiet. Znaczna część z nas pada przecież ofiarą
różnego rodzaju przemocy w związkach lub też wszechobecnej przemocy seksualnej.
Z takim bagażem trudno jest zaufać mężczyźnie i jakkolwiek ciężko byłoby żyć
samej, te, którym udało się wyrwać z toksycznego związku, trzy razy się
zastanowią, zanim wejdą w kolejny. Inną przyczyną jest to, że w patriarchacie
kobiety uznawane są za atrakcyjne znacznie krócej niż mężczyźni, co oczywiście
wiąże się z tym, że wraz z wiekiem mają zwykle więcej władzy i doświadczenia.
Dlatego porzucona przez męża dojrzała kobieta będzie miała spory problem, by
zbudować nowy związek, zwłaszcza jeśli jej były, leczący kryzys wieku średniego w ramionach
znacznie młodszej kobiety, zostawił na jej głowie wychowanie dzieci.
Większość z nas
potrzebuje bliskiej osoby, z którą łączyłyby nas romantyczne i seksualne więzi.
Jednak w patriarchacie dla kobiet, które chciałyby budować takie relacje z
mężczyznami, wiąże się to z wyzyskiem ich pracy opiekuńczej, z koniecznością
porzucenia własnych ambicji i przyjęcia podległej pozycji, by ukochany mógł się
czuć „męsko,” a także często z przemocą psychiczną, ekonomiczną, seksualną lub fizyczną.
Nigdy dość przypominania, że w jej wyniku giną w Polsce statystycznie trzy
kobiety tygodniowo. I to jest jedna z przyczyn, dla których nie słyszymy o
naglącej potrzebie systemowego zajęcia się problemem seksualnego niespełnienia
kobiet: mają one na głowie znacznie poważniejsze problemy, a samotność,
jakkolwiek trudna do zniesienia, bywa w porównaniu z nimi wybawieniem. Drugą przyczyną
jest oczywiście to, że, wbrew tezom Patrycji Wieczorkiewicz, to mężczyźni mają
w patriarchalnym systemie status męczenników,
zaś kobiece problemy wywołują znacznie mniej współczucia, o ile w ogóle zostaną
dostrzeżone. Zanim jednak przejdziemy do dalszych systemowych analiz,
zastanówmy się, czego tak naprawdę chcą incele i jakie koszty musiałaby ponieść
kobieta, która chciałaby się poświęcić i swoją miłością ratować jednego z nich
przed samotnością i potencjalnie wypływającą z niej morderczą frustracją.
Czego chcą incele?
Jak zaznaczyłam na
wstępie, słowo „incel” jest wieloznaczne i ten konkretny samotny mężczyzna nie
musi wcale podzielać ideologii propagowanej na incelskich forach. Jednak gdy je
odwiedza, obecne tam mizoginiczne treści zaczynają kształtować jego stosunek do
kobiet, nawet jeśli świadomie nie podpisałby się pod nimi. Trzeba wziąć pod
uwagę, że rozmówcy Patrycji Wieczorkiewicz mogli nie być z nią do końca szczerzy.
Można ponadto przypuszczać, że incele, którzy w ogóle zdecydowali się rozmawiać
z feministką, raczej nie są reprezentatywni dla tej grupy. Ale nawet jeśli ten
czy inny autentycznie marzy „o szarej myszce, która pokocha go bezinteresownie,”
jak ujmuje to dziennikarka, wpływ incelskiej subkultury najprawdopodobniej
doprowadziłby do tego, że „szara myszka,” która zdecydowałaby się wejść w taką relację,
gorzko by tego pożałowała.
Obfitych zasobów
umożliwiających zapoznanie się ze światem inceli dostarcza Incelopedia.
Fizyczny wygląd jest w tym świecie fundamentem społecznej hierarchii, a do jego
oceny służy skala od 1 do 10 – polecam zapoznanie się ze szczegółowymi opisami
decyli.
Jak piszą badacze incelskich forów,
jedną z ulubionych rozrywek ich użytkowników jest zamieszczanie zdjęć kobiet i
bezlitosne wyszydzanie wszelkich wad ich urody, zwłaszcza nadwagi. Dlatego
jeśli „szara myszka” nie miałaby twarzy modelki lub co gorsza nosiłaby rozmiar
większy niż 38, musiałaby się liczyć z niezadowoleniem wybranka, że trafił mu
się pośledni egzemplarz. To logiczne: jeśli posiadanie kobiety jest wyznacznikiem
męskiego statusu społecznego, to jej niska „jakość” skutkuje niskim statusem
posiadacza. I kto miałby być za to winny jak nie ona?
W popularnych memach zestawiani
są incele i Chady (przystojne samce alfa). Co jednak ciekawe, w żeńskiej wersji
obrazka nie mamy do czynienia z krańcami skali atrakcyjności. Owszem, Stacy
jest superatrakcyjną odpowiedniczką Chada, ale Becky nie jest bynajmniej
żeńską wersją incela, lecz kobietą o przeciętnej, lub nawet nieco ponadprzeciętnej
urodzie (5-7 punktów w 10-stopniowej skali). „Becky niższego poziomu” (low-tier Becky) opisana jest w haśle z Incelopedii
jako „jedyna dziewczyna w klubie szachowym, incele ledwo zwracają na nią uwagę.”
Hasło poświęca sporo szyderczej uwagi brakowi pewności siebie u tak
zaklasyfikowanych kobiet oraz ich (nieskutecznemu oczywiście) aspirowaniu do
naukowości i inteligencji. Chociaż incele twierdzą, że większość samotnych
kobiet nie ma partnera wyłącznie na własne życzenie,
wśród wyjątków od tej reguły obok kobiet niepełnosprawnych lub chorych
psychicznie wymienione są te z dyplomami wyższych uczelni oraz mające wysoką
pozycję zawodową.
Okazuje się zatem, że
kobieta o przeciętnej urodzie jest stanowczo za brzydka dla incela. Jak mówi
Piotrowi Szostakowi
Blackpill, jedna z prominentnych postaci polskiej incelosfery: „Miałem parę
razy okazję być podrywanym, gdyż nie jestem kompletną porażką genetyczną jak
sporo osób tutaj. Nic z tego – przez brak inicjatywy z mojej strony. Sam
posiadam duże standardy i podoba mi się tylko jakieś 5 proc. kobiet, i są to
kobiety spoza mojej ligi.” Podobnie jak „Szary” z Warszawy lat 70-tych, który
stanowczo odmawiał ożenku z wykształconą „ćwierćkobietą,” incele również
uważają, że wykształcenie i wysoka pozycja społeczna w naturalny sposób czynią
kobietę niezdatną do związku z mężczyzną.
Poza tym nawet gdyby
jakiś szczególnie zdesperowany zniżył się do tak niepełnowartościowej relacji, słono
by zapłacił za swoją naiwność! Bowiem genetyczne uwarunkowanie kobiet sprawia, iż
każda z natury pożąda Chada. Becky wprawdzie nie ma szansy na związek z nim,
jednak jeśli tylko nadarzy się jej okazja, by choć raz się z nim przespać, z
pewnością ją wykorzysta. Dlatego tylko kompletny frajer mógłby wejść w związek
z kobietą, jeśli nie jest Chadem. Ta perfidna harpia będzie go jedynie
wykorzystywać ekonomicznie,
jednocześnie odmawiając seksu pod byle pretekstem, marząc o Chadzie i
zdradzając przy każdej okazji. Dlatego gdyby nawet „szarej myszce” udało się jakimś
cudem zdobyć incela, musiałaby nie tylko mierzyć się z pogardą dla swojej wybrakowanej
urody, lecz także z ciągłą zazdrością. A jeśli, co gorsza, zdecydowałaby się
zrezygnować z pracy, by zajmować się domem i wychowaniem dzieci, dotknęłaby ją
także przemoc ekonomiczna: „nie dam ci pieniędzy, bo ty tylko mnie doisz, a
wczoraj bolała cię głowa, jak chciałem się kochać!”
W jednym ze swoich postów
cytowanych w linkowanym wyżej artykule Blackpill pisze do kolegów inceli: „Wyobraź
sobie, jaka w dotyku jest kobieta. Wyobraź sobie, jak miękka i ciepła jest jej
skóra. Wyobraź sobie słodki zapach jej perfum. Wyobraź sobie, jak czule
przyciska swoje delikatne usta do twoich.” Kobieta nie jest tu zatem konkretną
osobą posiadającą pewne zalety i wady, potrzeby i upodobania, lecz jedynie
zestandaryzowaną „kobietą w ogóle.” Zasobem, który, o ile nie jest
zdefektowany, powinien dostarczyć mężczyźnie określonych wrażeń i zapewnić mu status
prawdziwego mężczyzny. Czy istnieją „szare myszki,” które w zamian za zazdrość
i wytykanie wad swojej urody chciałyby dać poznać nieszczęśnikom, jak to jest
być z uogólnioną kobietą? Chciałabym móc odpowiedzieć przecząco, obawiam się
jednak, że patriarchat wciąż zbyt mocno siedzi nam w głowach.
Czego zatem chcą
incele? Odpowiedź jest jasna: incel po prostu chce być Chadem. Bo tylko mając
taką pozycję można wchodzić w relacje z kobietami bez lęku, że będą cię
wykorzystywać lub zdradzać. Tylko to daje gwarancję, że się nie zostanie
odrzuconym: Chadowi z definicji żadna nie odmówi. I takiego właśnie
przyrodzonego męskiego prawa domagają się incele. Co prowadzi nas do pytania:
na czym polega cały ten system?
Jak rozbić system?
Większość ludzi
potrzebuje w życiu miłości, co sprawia, że jesteśmy narażeni na ból odrzucenia.
Uczuciowe zaangażowanie zawsze pociąga za sobą ryzyko, że zostaniemy zranieni,
albo też przeciwnie: uwikłamy się w związek, który będzie nas ograniczał.
Dlatego chciałoby się od początku mieć pewność, że drugiej osobie naprawdę na
nas zależy, ale jednocześnie samemu zachować prawo do odejścia, jeśli relacja
okaże się jednak niesatysfakcjonująca. Tego właśnie chce podmiot liryczny
piosenki Beatlesów If I fell:
„Jeśli miałbym dać ci moje serce, muszę być pewien od samego początku, że
będziesz mnie kochać bardziej niż ona. Jeśli ci zaufam, proszę, nie uciekaj.
Jeśli cię pokocham, proszę, nie zrań mojej dumy. Bo nie mógłbym znieść bólu i
byłoby mi smutno, że nasza miłość jest na próżno.”
Tak, tego rodzaju
męska wrażliwość wciąż nas wzrusza i ze współczuciem lecimy leczyć rany na
dumie zranionej przez jakąś „onę”, nie zauważając, że to wszystko dzieje się
naszym kosztem. Bo tylko tak można jednocześnie mieć poczucie bezpieczeństwa,
że nie zostaniemy odrzuceni, a przy tym samemu zachować wolność. Dlatego jednym
z celów patriarchatu jest takie ukształtowanie kobiet, by koszty te wydawały się nam naturalne, godne i sprawiedliwe. To temu służy podwójny standard
„czystości”, zgodnie z którym kobieta „napoczęta” staje się bezwartościowa i
żaden jej nie zechce, natomiast mężczyzna po prostu ma przyrodzone prawo do
satysfakcji seksualnej. I jeśli ona nie da mu tego, co „z natury” mu się należy,
jeśli nie postara się wystarczająco, bo go zatrzymać przy sobie, to nie może
się dziwić, że on odejdzie tam, gdzie o jego najważniejsze na świecie potrzeby troskliwie
zadbają.
Patriarchalny system
bliskich relacji zorganizowany jest tak, by praktycznie uniemożliwić kobietom odmowę.
Służy temu zarówno opisana wyżej ekonomiczno-symboliczna presja zmuszająca
kobiety do wchodzenia w niechciane relacje lub trwania w nich, jak też
założenie, że kobiety zawsze myślą „tak” mówiąc „nie”, które jest podstawą
bezkarności przemocy seksualnej.
Incele oczywiście też usprawiedliwiają gwałty
twierdząc, że seksualna deprywacja jest znacznie bardziej bolesna niż
przejściowy dyskomfort, jakim jest gwałt: „involuntary celibacy is more painful
for men than rape is for women. Deprivation is much more agonizing than
discomfort that passes.”
Z drugiej strony,
kobieta wpisująca się idealnie w męskie oczekiwania również jest zagrożeniem, gdyż
każdy – także wbrew swojej woli – traci dla niej głowę. W ciekawy i
jednocześnie zabawny sposób pokazuje to film „Czarownica miłości.” Jego
bohaterka stawia sobie za cel dostarczenie mężczyznom dokładnie tego, czego
oczekują: jest piękna, świetnie gotuje, a po nakarmieniu wybranka i empatycznym
wysłuchaniu wszelkich jego trosk wykonuje seksowny taniec ze striptizem, by
następnie zaspokoić jego cielesne zachcianki. Wcielony ideał zyskuje jednak
w ten sposób ogromną władzę nad mężczyzną: żadna inna kobieta nie da mu tak
wiele, więc bez niej nie może już żyć i bezradnie wpada w totalną zależność od
czarownicy miłości. Bo oczywiście tak wielką władzę można uzyskać tylko za
pomocą czarów. W ten sposób nasza perfekcjonistka ląduje w innej męskiej
fantazji: o zabójczej femme fatale,
którą dla bezpieczeństwa bezbronnych mężczyzn trzeba po prostu zniszczyć. To
dlatego kobiety niezwykle piękne zawsze były podejrzane, a jeśli do tego
jeszcze były aktywne seksualnie, zwykle się to dla nich źle kończyło. Podobnie
też, chociaż incele pożądają Stacy, uważają ją za
„roszczeniową dziwkę”, próżną i zainteresowaną wyłącznie biżuterią, makijażem i
ubraniami. Ale jeśli taka jest faktycznie, kto mógłby być z nią szczęśliwy?
Feminizm sprawia, że
wszystkie stosowane od wieków środki mające uchronić mężczyzn przed jakże
bolesną i upokarzającą zależnością od kobiet sypią się w pył. Z jednej strony,
dzięki coraz większej niezależności ekonomicznej oraz walce z przemocą
seksualną kobiety zyskują autentyczną możliwość odmowy. Z drugiej zaś, chcą być
seksualnie aktywne, piękne i kuszące i wypowiadają posłuszeństwo narzucanym im
normom „skromności.” I do tego jeszcze twierdzą, że to nie one są odpowiedzialne
za opanowywanie wzbudzonych przez nie męskich żądz! Ponadto zmienia się sam
model heteroseksualnego związku, którego głównym celem było jak dotąd zapewnienie
mężczyźnie opieki, seksu oraz emocjonalnej poduszki dla jego poczucia własnej
wartości. Kobiety coraz częściej domagają się zaspokajania własnych potrzeb i
równego podziału pracy opiekuńczej. Nie tylko odmawiają nalepiania plasterków
na męskie ego zranione ich osiągnięciami, ale nawet więcej: chcą by ukochany
wspierał je w realizowaniu ich życiowych ambicji i cieszył się z ich sukcesów!
Przed takim zamachem
na „naturalny porządek” patriarchat oczywiście zajadle się broni i incele są
jedną z grup próbujących te postępujące zmiany cofnąć. Chcą świata, gdzie
status męskiej niezależnej jednostki budowany jest na
podporządkowaniu kobiety, która nie może odmówić, nie ma prawa do własnej
inicjatywy i troski o siebie, a sensem jej życia ma być zaspokajanie cudzych potrzeb.
Ale nawet gdyby faktycznie mogło się to udać, byłby to przecież świat męskiej hierarchii,
w której incele również nie mieliby szansy dostać się na szczyt, a kobiety o
najwyższym statusie byłyby zarezerwowane dla dominujących mężczyzn. Owszem, incele
nie byliby na samym dnie drabiny społecznej, gdyż każdy miałby pod sobą „własną”
kobietę, na której mógłby bezkarnie się wyżywać i dowolnie ją wykorzystywać. Nie
mieliby jednak miłości.
Bo do niej nie da się
nikogo zmusić. Wymuszona miłość może być co najwyżej patologiczną zależnością, syndromem
sztokholmskim umożliwiającym przeżycie w relacji z opresorem, od którego nie da
się uciec. Czar miłości polega właśnie na tym, że ktoś z nami jest, bo naprawdę
tego chce. Nie dlatego, że musi. Ryzyko odrzucenia jest zatem nieuniknione,
jeśli decyzja drugiej osoby ma być autentycznie dobrowolna. I to właśnie
dlatego Chad – facet, któremu z definicji żadna nie odmówi – zwyczajnie nie
istnieje. To fikcja, dzięki której incele mogą się łudzić, że wystarczyłaby o kilka
centymetrów dłuższa żuchwa i mogliby mieć każdą.
Patriarchalny system
uniemożliwia miłość właśnie dlatego, że odbiera kobietom możliwość odmowy oraz niszczy
ich inicjatywę, mężczyznom zaś wmawia, że zależność od kobiecej decyzji
pozbawia ich męskości. Dlatego jeśli incele pragną być kochani, muszą walczyć o
zniesienie patriarchatu, a jego podtrzymywanie – czy to wprost, w ich
mizoginicznych narracjach, czy nie wprost, przez kobiety automatycznie
wchodzące w rolę „ratowniczek upadłych” – z pewnością nie da im upragnionego
szczęścia.
Jak zatem zdobyć
kobietę? Odpowiedź jest znana od wieków. W „Opowieściach kanterberyjskich”
Chaucera dama z Bath opowiada historię, w której rycerz gwałciciel zostaje skazany
na śmierć przez króla Artura. Królowa Ginewra przekonuje jednak męża, by wymierzenie
kary zostawił jej i odracza wyrok, każąc rycerzowi znaleźć odpowiedź na
pytanie, czego chcą kobiety. Uważam, że to genialna lekcja dla przestępcy
seksualnego, ponieważ, jak pisałam, mężczyźni molestują właśnie dlatego, że nie przychodzi im nawet do głowy, by zastanowić się, czego chce dana kobieta.
Ale czyż my stale nie
pytamy, czego chcą kobiety? – powiedzą incele. Nie chodzi tu jednak o
pseudobiologiczne teorie, że każda chce Chada. Pytanie to nie może też
być poszukiwaniem tajemnego „guziczka”, który wystarczy nacisnąć, by dostać to,
czego pragniemy. Przy takim podejściu kobieta traktowana jest jak automat, któremu
wystarczy zapewnić odpowiedni input, by uzyskać pożądany rezultat. Nie, tutaj
chodzi o to, by autentycznie zastanowić się, czego tu i teraz potrzebuje ta konkretna kobieta. Czy i na
ile jestem w stanie jej to dać? Czy moje potrzeby da się pogodzić z jej
uwarunkowaniami? Chodzi o to, by w końcu potraktować kobietę jak człowieka, a
nie środek do zaspokajania męskich potrzeb, atrybut, dzięki któremu może
on stać się prawdziwym mężczyzną. Cóż, tak się jednak składa, że na empatycznych mężczyzn
istnieje w świecie inceli nazwa: są to simpy, a słowo to
jest skrótem od „sucka idolizing mediocre pussy”, co można przetłumaczyć jako „podlizywacz
pośledniej cipki”.
Patriarchat jest
niezwykle złożonym systemem podtrzymywanym przez instytucje i kulturę, ale także
przez wpajane nam od dzieciństwa wzorce zachowań: w znacznej mierze zatem
siedzi on w naszych głowach. Dlatego jego obalenie niemożliwe jest bez zmiany sposobów
myślenia i omawiane w tym artykule kwestie są tego dobitnym przykładem. Aby
wyzwolić kobiety, nie wystarczy dać im systemowo dostęp do wykształcenia i
dobrze płatnych prac, konieczna jest także zmiana wzorców relacji intymnych. Do
tego zaś niezbędna jest zarówno indywidualna praca emocjonalna wykonywana przez
konkretne osoby w ich związkach, jak też działania na polu
literatury, sztuki, publicystyki czy edukacji. I żeby zdobycze #metoo nie zostały zaprzepaszczone, trzeba walczyć z wpajanym nam przekonaniem, że naszym obowiązkiem jest zajmować się męskimi niezaspokojonymi
żądzami, bez względu na koszty, jakie przy okazji musimy ponieść.