W artykule opublikowanym na stronie Nowego Obywatela Katarzyna Paprota stawia tezę, że
współczesna lewica staje się sekciarska, wykluczająca i nie jest w stanie
działać skutecznie, ponieważ w lewicowych grupach zbyt duży nacisk kładzie się
na unikanie zachowań i wypowiedzi, które mogą kogoś urazić. O ile zgodziłabym
się, że większość sporów ideologicznych prowadzi donikąd a konkursy na
najbardziej lewicowego lewaka są wyłącznie sposobem walki o dominację, to
jednak sprawa jest zupełnie inna, jeśli mamy do czynienia z czyjąś krzywdą. W
takiej sytuacji inkluzywność definiowana jako wyrozumiałość wobec
nieprawomyślnych wypowiedzi oznacza pominięcie doświadczenia skrzywdzonych lub
dyskryminowanych osób, ich wtórną wiktymizację – i w konsekwencji zmuszenie ich
do odejścia z grupy. Nie wiem, w czym skuteczniejsze mogą być lewicowe
organizacje, w których przemocowcy czują się komfortowo a walka z przywilejem
uznawana jest za rozbijanie jedności, ale na pewno rezultatem ich działań nie
będzie świat wolny od niesprawiedliwości.
Tekst Paproty zaczyna
się od opisu sytuacji, w której kilka osób protestowało przeciwko udziałowi w
feministycznym wydarzeniu partnerki mężczyzny oskarżonego o przemoc. Autorka
nie precyzuje, o jakie nadużycia chodzi, ale z komentarzy na facebookowym
profilu Nowego Obywatela dowiadujemy się, że człowiek ten został oskarżony o gwałt – i to niezależnie
przez dwie nieznające się wcześniej kobiety. Sprawa wygląda zatem naprawdę
poważnie i wiarygodnie.
Wprawdzie wykluczanie
kogoś z udziału w ogólnodostępnym wydarzeniu jest zasadniczo złe, ale czy
gdybyś, czytelniczko, została zgwałcona przez lewicowego działacza, chciałabyś
oglądać jego obecną dziewczynę na feministycznym spotkaniu? Ja sądzę, że
miałabym z tym spory problem i prawdopodobnie po prostu sama bym tam nie poszła. Nie wiem, czy znalazłabym w sobie wystarczająco dużo siły i asertywności,
by domagać się, żeby to dziewczyna przemocowca nie była tam mile widziana, ale jak
najbardziej rozumiem osoby, które postawiły takie żądanie. Owszem, to nie ona
była sprawczynią krzywdy, jednak z komentarzy dowiadujemy się, że zaprzeczała
świadectwom skrzywdzonych osób. Nawet jeśli to nieprawda, to przez sam fakt
pozostawania z nim w bliskiej relacji legitymizowała go jako dobrego lewicowca:
skoro ma dziewczynę feministkę, jak mógłby być gwałcicielem? Tak, Katarzyna Paprota
ma rację pisząc, że osoba będąca w związku z przemocowcem prawdopodobnie
potrzebuje pomocy, ale czy taką pomocą miałoby być zapewnienie, że z ukochanym
wszystko w porządku i nie ma się czym przejmować? Nie wiem, czy rzeczywiście wypowiedzi
osób protestujących przeciwko jej obecności pełne były nienawiści – z
komentarza Michała Gurtowskiego na profilu Nowego Obywatela możemy się
dowiedzieć, że tak nie było, natomiast wyjątkowo agresywnie obrażał te osoby…
sam oskarżony. „Groteskowość sytuacji w której skrzywdzone dziewczyny proszą o
zabezpieczenie ich komfortu, a to spotyka się z wyzywaniem ich od najgorszych
przez gwałciciela, uzupełniał tylko jego bezczelny ton i ciągłe nawiązania do
intymności dziewczyn.”
Wersja zdarzeń
przedstawiona przez Katarzynę Paprotę wydaje się zatem, delikatnie mówiąc, nie
do końca przekonująca, a pominięcie przez nią faktu, że chodzi o gwałt
zgłoszony niezależnie przez dwie osoby, znacznie obniża jej wiarygodność. Ponieważ
nie brałam udziału w tych wydarzeniach, nie mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić,
który ich opis jest rzetelny. Podobnie pisze redakcja Nowego
Obywatelu, zaznaczając w komentarzu, że szczegóły konkretnej sprawy opisanej na
początku tekstu są im nieznane, uważają jednak, że jest on wart publikacji jako
opis pewnego zjawiska systemowego. I tu bym się z nimi zgodziła: przyglądając
się bliżej sformułowaniom i tezom Paproty możemy dokładnie zbadać systemowe
zjawisko troskliwych strażniczek patriarchatu.
Jej tekst pomyślany
jest jako analiza pewnego szerszego problemu, a nie jednego, jaskrawego
przypadku, jednak taki a nie inny wybór zaprezentowanej na wstępie historii
pozwala jej przedstawić opisywane przez nią kobiety jako niestabilne
emocjonalnie ofiary traumatycznych przeżyć. Czai się tutaj sugestia – wyrażona
wprost w analogicznej sprawie przez Jakuba Dymka – że oskarżające w swoim
cierpieniu mylą przeszłość z teraźniejszością i choć niewątpliwie jakąś traumę
na swoim koncie mają, to niestety związany z nią ból pozbawił je zdolności trafnego
połączenia tych przeżyć z konkretnymi zdarzeniami i osobami. Paprota pisze, że „terapia to zadanie dla psycholożek i terapeutów,
nie dla kolektywu czy partii politycznej”, sugerując, że domaganie się, by
sprawca nie miał możliwości odgrywania roli dobrego lewicowca, jakby nic się
nie stało, jest równoznaczne z domaganiem się od kolektywu terapii. Szczerze
wątpię, by jakakolwiek skrzywdzona osoba takie żądania wysuwała, sugestia
ta pozwala natomiast przedstawić je jako niezrównoważone osoby zmuszające
wszystkich wokół do rozwiązywania ich osobistych problemów – a partia wprawdzie
współczująco stara się sprostać, ale przecież nie od tego jest i dać rady nie
może!
W artykule mamy do
czynienia z wielokrotnym upupianiem osób walczących z przemocą. Zdaniem
Katarzyny Paproty domagają się one, by lewica stała się „azylem dla poranionych
dusz”, tytułowym „rezerwatem utopii”, w którym brutalna prawda o życiu zostaje
wymazana i usunięta poza zasięg wzroku. Pisze o ochronie przed dyskryminacją „najbardziej
kruchych i wrażliwych członków grupy”, tak jakby równe traktowanie nie było
prawem przysługującym każdemu, lecz specjalnym traktowaniem, jakie litościwie przyznaje
się biednym, przeczulonym neurotyczkom. Czy jednak walka z przywilejem nie
miała być jednym z głównych celów lewicy? Najwyraźniej nie dla autorki, która porównuje
osoby podejmujące ją z żyjącymi pod kloszem Millenialsami, którzy „wzrastają w
przekonaniu, że cały świat powinien się troszczyć o ich dobre samopoczucie”. Upupiającą
atmosferę dopełniają odwołania do „coachów wszelkich maści” i amerykańskiego
kina familijnego.
Paprota pisze, że
podstawą lewicowego projektu jest krytyka zastanych relacji władzy, a stałe
podważanie powszechnie przyjętych oczywistości ma doprowadzić do zmiany
społecznej. Zmiany jednak trudno wprowadzać, ponieważ burzą one poczucie
bezpieczeństwa. Pisząc o jego potrzebie autorka przechodzi do omówienia wolnych
od dyskryminacji bezpiecznych przestrzeni, co sugeruje, że zagrożenia, przed
jakimi mają one chronić, są efektem zmian, o jakie walczy lewica. Czy jednak
powodem, dla którego kobiety, osoby nienormatywne płciowo czy seksualnie nie
czują się bezpiecznie w przestrzeni publicznej nie jest raczej zbyt powolne
postępowanie owych zmian? Jeśli w wyniku lewicowych działań zagrożone jest poczucie
bezpieczeństwa ofiar przemocy, a nie przemocowców, osób dyskryminowanych, a nie
uprzywilejowanych – to chyba po prostu nie są to działania lewicowe?
Autorka stwierdza, że
„u podstaw działań emancypacyjnych i równościowych powinna być przede wszystkim
edukacja i korekta zachowań, nie zaś żandarm dający w pysk za każdy przegapiony
feminatyw.” Wydaje się jednak, że bezpieczne przestrzenie, w których zwraca się
szczególną uwagę na świadome lub nieświadome zachowania raniące innych i podtrzymujące
różnego rodzaju przywileje, są idealnym miejscem na taką edukację i korektę.
Nie spotkałam się nigdy z „dawaniem w pysk za przegapiony feminatyw”, ale nawet
jeśli osobie urażonej jakimś zachowaniem czy sformułowaniem zdarzy się nieco
poirytowana i niemiła reakcja, to nawołując do antydyskryminacyjnej edukacji można co najwyżej wzywać je do większej cierpliwości, ale nie podważać samą
ideę przestrzeni umożliwiających wskazywanie krzywdzących zachowań bez
lęku przed agresją uprzywilejowanych.
I w tym momencie nie
mamy już chyba wątpliwości, czyje poczucie bezpieczeństwa zostaje zburzone przez
lewicowe zmiany i nad czyim dyskomfortem tak naprawdę pochyla się Katarzyna
Paprota. Upupiając kobiety walczące z przemocą i dyskryminacją jako
przewrażliwione neurotyczki domagające się od otoczenia terapii, tak naprawdę
postuluje stworzenie bezpiecznych przestrzeni dla uprzywilejowanych, w których mogliby
oni egzekwować swoje „naturalne” prawa bez lęku przed tym, że ktoś zwróci im
uwagę, albo że przemoc zaburzy ich jakże owocną współpracę z partią i zniszczy
ich reputację dobrych, równościowych lewicowców. Owszem, zakwestionowanie
przywileju boli. Porządek rzeczywistości zostaje podważony, ponieważ nie można
już robić czy mówić tego, co się robiło zawsze. Jednak jeszcze bardziej boli
fakt, że trzeba zacząć się liczyć z tymi, które w „normalnym” świecie były
nikim.
Tak jest w przypadku
przemocy seksualnej, gdy mężczyźni ze zdumieniem odkrywają, że nie wystarczy,
że sami mają na coś ochotę – muszą jeszcze uwzględnić chęć kobiety (lub jej
brak!), a niezrobienie tego może sprowadzić na nich niesławę, a nawet, o
zgrozo, mieć konsekwencje karne! Inny rodzaj „naturalnej” władzy, która jest
obecnie odbierana mężczyznom, to władza definiowania świata i pouczania kobiet.
Jako pierwsza opisała ją Rebecca Solnit w eseju, który został potem rozwinięty
w książkę „Mężczyźni objaśniają mi świat”. Do nazwania przypadków, w których
mężczyzna kompletnie nie znający się na sprawie protekcjonalnie „wyjaśnia” ją
kobiecie mającej w danej dziedzinie większą wiedzę lub doświadczenie, został
potem ukuty termin mansplaining, tłumaczony na polski jako panjaśnienie lub
męsplikacja. Solnit podkreśla, że chociaż sytuacja, gdy obcy facet tłumaczy
jej, o czym jest jej własna książka, może wydawać się groteskowo śmieszna,
sprawa jest poważna, bo tego rodzaju skumulowane doświadczenia budują w
kobietach poczucie, że tak naprawdę nie mają prawa nic wiedzieć – dogłębne
studia czy doświadczenie z pierwszej ręki są niczym wobec męskiego autorytetu. To zaś
stanowi podstawę dla przestępstw seksualnych oraz przemocy domowej, które są
praktycznie całkowicie bezkarne, ponieważ nie wierzy się świadectwom ofiar, a
często nawet one same uznają męską wersję wydarzeń przyjmując, że na pewno
jakoś sprawcę sprowokowały.
Zarówno w przypadku
przemocy seksualnej, jak i męsplikacji twierdzi się często, że nie ma jasno
określonych kryteriów, kiedy została przekroczona granica, która jest przecież
w dużej mierze subiektywna i zależna od sytuacji. I podobnie jak molestatorzy
podnoszą larum, że po akcji #metoo flirt stanie się niemożliwy, bo przerażeni
groźbą oskarżeń mężczyźni nie odważą się nawet zaprosić na kawę, tak też i w
tym przypadku rozpowszechnione są opinie, że pojęcie męsplikacji służy
wyłącznie temu, by frustratki (a jakże!) mogły wyżywać się na mężczyznach
zamykając im usta pod byle pretekstem. Czasami wydaje się, że jedyna definicja
tego pojęcia, jaką tacy panowie mogliby zaakceptować, to taka, zgodnie z którą wyłącznie
oskarżony mężczyzna mógłby stwierdzić, czy stosował ten rodzaj przemocy.
Kobieta jest przecież nieobiektywna w tej sprawie – jak też i w każdej innej.
Podejście to jest dokładnie analogiczne do obowiązującej w praktyce zasady, że
do gwałtu czy molestowania doszło wyłącznie, jeśli sprawca się przyznał, bo
świadectwo jego ofiary z definicji nie jest wiarygodne.
Jednak wbrew
biadoleniom na rzekomo arbitralne oskarżenia kobiet, zarówno w jednym,
jak i w drugim przypadku istnieją jasne kryteria, jakie mogą zastosować
mężczyźni, którzy nie chcieliby molestować i męsplikować.
Wystarczy po prostu postawić się na miejscu danej kobiety, zadać sobie pytanie,
czego by chciała, czego potrzebuje – i dostosować do tego swoje zachowanie.
Jeśli zaś okaże się, że błędnie oceniliśmy sytuację – zaakceptować jej
odmowę i przeprosić.
I to właśnie uznanie,
że perspektywa kobiety ma się liczyć, że jej odmowa ma być wiążąca, a w razie
nieumyślnego naruszenia jej granic należą się przeprosiny, jest tak
traumatyczne dla tych, którzy przyzwyczaili się, że są panami świata. To
właśnie takie jest źródło utyskiwań na to, jak przerażające dla chłopców są te feministycznie rozbuchane czasy. I to też jest przyczyna
troski „feministycznych” strażniczek patriarchatu, które zaczynają snuć
złowrogie opowieści o cenzurze „każdej treści, która mogłyby komuś sprawić
przykrość” rozciągającej się „jak pajęcza sieć na wszelkie działania i słowa
sprawiające komuś dyskomfort”.
Jednym z przejawów męskiego
przywileju jest to, że perspektywa mężczyzn jest w centrum uwagi, a ich
cierpienie – zwłaszcza to najbardziej upokarzające, bo wywołane przez konieczność
liczenia się z kobietami! – wzbudza powszechne oburzenie i współczucie. To
dlatego po ujawnieniu przemocy seksualnej wszyscy pochylają się nad zniszczoną
karierą sprawcy – i jednogłośnie potępiają jego wredną dręczycielkę, która sama
chciała, a potem oskarża. A poza tym w ogóle jest niezrównoważona i przecież
nie możemy jej tu robić terapii – jak mogłaby oczekiwać, że jej trauma miałaby pozbawić
nas tak wspaniałego współpracownika jak jej krzywdziciel? Dorośnij kobieto! –
mówią dojrzałe i zrównoważone. Wyjdź spod szklanego klosza i zmierz się z
brutalną rzeczywistością: jeśli ktoś cię zgwałcił, to jest to wyłącznie twój
problem. Bo przecież nie gwałciciela i jego dobrych, lewicowych koleżanek i
kolegów.
Analogicznie w kwestii
męsplikacji czytamy wypowiedzi kobiet pełne współczucia dla biednych facetów,
którzy dostają „w pysk za każdy przegapiony feminatyw”, natomiast kobiece
cierpienia wynikające ze stałego podważania ich świadectw, ich zdolności
rozumienia i opisywania świata to przecież norma! Zwracanie na to uwagi to
czepianie się, dzielenie włosa na czworo, a także, jak pisze Paprota, syndrom
kryzysu w grupie, której cel nie przybliża się tak szybko, jak powinien, więc
pojawiają się sugestie, że to dlatego, iż „nie jesteśmy wystarczająco godni,
prawdziwi i ascetyczni”. Walka z dyskryminacją kobiet to zatem według autorki
szalone dążenie do perfekcjonizmu, któremu nikt nie jest w stanie sprostać i
którego efektem są wyłącznie wzajemne oskarżenia, narastająca wrogość i w
konsekwencji rozpad grupy.
Osoby broniące
męskiego przywileju często zakładają, że w sytuacji oskarżeń o przemoc lub
dyskryminację są tylko dwa wyjścia: nie robić kompletnie nic, bo przecież nikt
nie jest doskonały, albo też potępiać i karnie wyrzucać z grupy za każde, nawet
najmniejsze, nadużycie. W ten sposób te, które chcą walczyć z przywilejem,
zostają ustawione w roli krwiożerczych agresorek, które bezwzględnie zniszczą
za najdrobniejszy błąd. Przed takimi osobami trzeba się przecież bronić, a ich furiackie
zacietrzewienie usprawiedliwia także nieco brutalne środki.
Jednak edukacja, za którą
teoretycznie opowiada się Katarzyna Paprota, niemożliwa jest przy takim podejściu. Żeby można było się uczyć, musi być możliwe wskazywanie
błędów, a za uparte trwanie w nich muszą być jakieś sankcje – zwłaszcza jeśli
konsekwencją jest czyjaś krzywda. Oczywiście uczenie się musi też zakładać pewną
akceptację dla błędów. Niewątpliwie wszyscy zostaliśmy socjalizowani do
patriarchalnych zachowań i często wpadamy w nie automatycznie, bez żadnej złej
woli. Tylko że osoba, która szczerze chce z takimi mechanizmami walczyć, nie zacznie
krzyczeć o atakujących ją frustratkach i perfekcjonistkach, gdy się jej zwróci
uwagę, lecz przeprosi i postara się jakoś zadośćuczynić.
I tylko tego – aż tego!
– potrzebują dyskryminowane i krzywdzone kobiety. Z pewnością zadośćuczynienie jest
łatwiejsze przy nadużyciach mniejszej rangi, ale nawet przy tak poważnym
przestępstwie jak gwałt pojednanie bywa możliwe.
Nie może ono jednak odbywać się na warunkach sprawcy. Sprawiedliwość naprawcza
musi wychodzić z założenia, że jest co naprawiać, a nie być narzędziem
powtórnej wiktymizacji poprzez negowanie doświadczeń pokrzywdzonych.
Jeśli przyznamy,
że doszło do naruszenia – stosunkowo drobnego, albo i traumatycznego – mamy
możliwość chociaż częściowo naprawić krzywdę ofiar, a także systemowo walczyć z
przemocowymi mechanizmami. Aby to jednak było możliwe, musimy porzucić binarne
myślenie, zgodnie z którym ludzie są albo źli – a zatem trzeba z nimi
rewolucyjnie walczyć, albo też całkowicie dobrzy. Konieczne jest uznanie tej
smutnej prawdy, że nasz dobry współpracownik, przyjaciel, czy nawet ukochany
może okazać się sprawcą poważnego przestępstwa, albo po prostu bucem stosującym
przemocowe metody komunikacji. Dla osób emocjonalnie uwikłanych w relację z kimś
takim przyjęcie do wiadomości bolesnych faktów jest szczególnie trudne, dlatego
niezbędne jest tutaj wsparcie społeczności. Nie może ono jednak polegać na
bezkrytycznym stawaniu murem za swoimi, lecz na tym, by osoby, którym z różnych
przyczyn łatwiej jest spojrzeć na daną sprawę z dystansu, przetarły szlak dla
tych bardziej zaangażowanych i tam, gdzie to jest możliwe, podjęły się
mediacji.
Coś takiego miałam na
myśli w moim ostatnim wpisie,
w którym argumentowałam, że personalne jest polityczne i że bez stworzenia
prawdziwie równościowych wspólnot każda rewolucja rozbije się o „czynnik
ludzki”. Artykuł Paproty wydaje się być chwilami zakamuflowaną polemiką z moim
tekstem, ale jeśli tak jest, to mamy tam do czynienia z przeinaczeniem moich tez.
Autentycznie równościowa wspólnota nie może być bowiem sielanką, w której
„wszyscy zgadzają się ze sobą i będzie nadal tak, jak jest”, lecz miejscem, w
którym zarówno historycznie utrwalone przywileje, jak też i nowo powstałe relacje
władzy są poddawane krytyce, a grupa wspiera zdominowanych w walce o równość.
Jak pisałam, metodą obrony przywileju często bywa ustawianie się w roli
pokrzywdzonych i atakowanych, dlatego konieczna jest umiejętność przejrzenia
tego typu manipulacji. Z pewnością nie ma w pełni skutecznego algorytmu
pozwalającego zdemaskować agresorów pozujących na ofiary, ale warto
zwracać uwagę na to, kto w danej sytuacji stoi wyżej w hierarchiach władzy (zarówno
tej systemowej, jak i nieformalnej, środowiskowej), komu służą dane argumenty,
czy dana osoba stosuje te same kryteria wobec „swoich” oraz „obcych”, i czy aby
na pewno wszystkie punkty widzenia zostały jednakowo uwzględnione.
Niniejszy artykuł odsłania
pewien zestaw manipulacji często stosowanych wobec kobiet walczących o równe
traktowanie. Upupianie i ustawianie w roli niezrównoważonej neurotyczki domagającej
się terapii to nowa wersja figury histeryczki stosowanej od ponad stu lat do podważania
świadectw kobiet. Troskliwe strażniczki patriarchatu pochylają się z wielkim
współczuciem nad cierpieniami mężczyzn atakowanych przez rozjuszone furiatki „dające
w pysk za każdy przegapiony feminatyw”, bagatelizując krzywdę kobiet doświadczających przemocy lub dyskryminacji. Opowiadają
się za edukacją, lecz jednocześnie blokują krytykę, jaka musi być jej podstawą i
w zakamuflowany sposób postulują tworzenie bezpiecznych przestrzeni dla przemocowców.
Dlaczego to robią?
Przyczyną może być przyziemna chęć zyskania poklasku tych, którzy mają władzę,
często jednak jest to zinternalizowany seksizm, który, jak wielokrotnie wskazywano,
sprawia, że kobiety postrzegają się nawzajem jako rywalki. Ponieważ wmówiono
im, że w ich życiu mają się liczyć przede wszystkim mężczyźni, pochłonięte są
troską o ich uczucia i nie potrafią budować solidarnych więzi z innymi kobietami.
Pisząc, że ochrony przed dyskryminacją potrzebują wyłącznie „najbardziej kruche
i wrażliwe”, Katarzyna Paprota stwierdza nie wprost, że te „normalne” i twarde takimi
duperelami się nie przejmują. Męski przywilej to ich środowisko naturalne, więc
jakże dojrzale nauczyły się z tym żyć i nie narzekać. Osoby, które w ten sposób
internalizują własną niższą pozycję, bywają szczególnie wrogo nastawione wobec
tych, które ośmielają się podważać zastane relacje władzy, ponieważ sprzeciw
tych drugich obnaża uniżony oportunizm pierwszych.
Autorka kończy swój
tekst pisząc, że „rola ofiary legitymizuje rolę feministki i zaspokaja zrozumiałą
potrzebę uwagi i współczucia. Nie ma jednak feminizmu bez opowieści o odzyskaniu
władzy po doznanej krzywdzie.” Pierwsza część tego stwierdzenia zawiera dobrze
znaną – i niezwykle obrzydliwą – sugestię, że motywacją osób zgłaszających
przemoc seksualną jest chęć zdobycia sławy i znalezienia się w centrum uwagi. Z
drugą jednak trudno się nie zgodzić. Tylko że odzyskanie władzy nie jest możliwe,
jeśli przełykamy doznaną krzywdę i udajemy, że nic się nie stało – a przy sprzyjającej
okazji wyładowujemy zinternalizowane upokorzenia na innych kobietach bezczelnie
walczących z tym, co przecież powinny dojrzale przyjąć na klatę. Warunkiem odzyskania
podmiotowości zniszczonej przez wyrządzane nam krzywdy jest nazwanie tego, co
się stało i zmuszenie społeczności, by przestała tolerować sprawców przemocy. I
ja wierzę, że nam się to uda, bo zgadzam się, że „nie ma nikogo silniejszego
niż skrzywdzona kobieta, która odzyskała swoją siłę”.