Jednym z haseł
wyborczych PiS było powstrzymanie dzikiej reprywatyzacji oraz zadośćuczynienie
skrzywdzonym przez nią osobom. Komisja Weryfikacyjna pod wodzą Patryka Jakiego anulowała
wiele decyzji warszawskiego samorządu, obecnie jednak są one podważane przez
sądy. W ten sposób nadzieje lokatorów, że mimo wszystko będą mogli pozostać w
zajmowanych od lat mieszkaniach, legły w gruzach. Co gorsza, w rezultacie nasiliły
się prześladowania ze strony osób roszczących sobie prawa do reprywatyzowanych nieruchomości.
Jednym z bardziej
rażących przykładów jest warszawska kamienica przy Lutosławskiego 9, gdzie
dokonano już trzech nielegalnych eksmisji, z których jedna skończyła się
śmiercią lokatora. Właściciele
nie cofają się przed fizyczną przemocą, która pozostaje całkowicie bezkarna: na
klatce schodowej dochodzi do pobić, a jeden z lokatorów dostał zawału serca,
gdy właściciel pozorował próbę najechania na niego samochodem. Na stronie
Komitetu Obrony Praw Lokatorów zamieszczono nagranie pokazujące nielegalne wtargnięcie do mieszkania, podczas
którego właściciele zabrali kuchnię będącą na wyposażeniu lokalu, a także
uszkodzili pralkę i lodówkę należące do lokatorki.
Brak realnej poprawy
sytuacji lokatorów skłania do przypuszczenia, że to nie ich krzywda była
głównym motywem działania partii rządzącej, lecz jedynie chęć odebrania
reprywatyzacyjnych łupów związanemu z PO warszawskiemu układowi
prawniczo-samorządowemu. To nie los osób, których nie stać na mieszkanie na
wolnym rynku, tak naprawdę był tu ważny: ustawienie się w roli ich obrońców
było jedynie PR-owym zagraniem.
Jedną z przyczyn sprawiających,
że w naszym kraju tak niewiele osób potrafi zdecydowanie opowiedzieć się po
stronie lokatorów, jest przeświadczenie, że prawo własności jest święte – trudno
wystąpić przeciwko niemu zwłaszcza partii, która na sztandarach niesie
antykomunizm. To właśnie powszechność tego przekonania sprawia, że społeczne
zrozumienie dla problemów lokatorów jest nikłe, a w dyskusjach stale powtarzają
się argumenty, że bez prawa własności upadłaby cywilizacja, a poza tym skoro im
tak współczujesz, to może zaproś ich, niech mieszkają u ciebie?
Konieczne jest zatem
bliższe przyjrzenie się prawu własności, którego uzasadnienie nie jest wcale
tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W powszechnym mniemaniu, własność jest
pojęciem zerojedynkowym: albo coś należy do mnie albo nie, a jeśli jest moje,
to nie należy do nikogo innego. Ten uproszczony obraz daleki jest od prawdy, gdyż
własność jest splotem wielu relacji społecznych oraz rozmaitych praw, które
często wchodzą ze sobą w konflikt. Nie jest też tak, że właściciel ma prawo
zrobić ze swoją własnością, co mu się żywnie podoba: istnieje tutaj wiele
ograniczeń i to nie tylko tego typu, że na posiadanej działce nie zawsze można
zbudować śmierdzącą fabrykę. W polskim prawie istnieje bowiem instytucja
posiadania mająca swoje korzenie jeszcze
w prawie rzymskim. Stanowi ona, że sprawowanie fizycznej kontroli nad jakąś
rzeczą i władanie nią dla swoich potrzeb daje nam do niej pewne prawa. Na
przykład jeśli ktoś narusza nasz stan posiadania, mamy prawo do obrony
koniecznej, a policja powinna nas w tym wspomóc. Takie sytuacje, jak opisany
wyżej przypadek lokatorki z Lutosławskiego 9, są zatem całkowicie nielegalne, a
brak reakcji organów ścigania
jest akceptacją dla dziejącego się w biały dzień bezprawia.
Własność wydaje się
być podstawą naszego człowieczeństwa. Dzięki kontroli nad pewnymi rzeczami czy
zasobami mamy możliwość utrzymania się przy życiu. Własność wyznacza granice
prywatności chroniące nas przed obcą ingerencją i w ten sposób jest fundamentem
naszej jednostkowej godności, autonomii i wolności. Jednak odpowiedź na
pytanie, dlaczego właściwie mielibyśmy mieć prawo posiadania pewnych rzeczy w
sposób, który odbiera innym możliwość ich użytkowania, nie jest wcale taka
oczywista.
Jednym z filozofów,
którzy postawili sobie to pytanie, był John Locke. Jego zdaniem prawo własności
wynika po pierwsze z uprawnienia „do zachowania samych siebie, a w konsekwencji
do jedzenia i picia oraz do innych takich rzeczy, jakich natura wymaga do ich
utrzymania”, po drugie zaś z naszej pracy, która sprawia, że własnością
człowieka staje się „cokolwiek […] wydobył on ze stanu ustanowionego i
pozostawionego przez naturę, złączył ze swą pracą i przyłączył do tego, co jest
jego własne”.
Takie uzasadnienie
prawa własności wydaje się na pierwszy rzut oka nie budzić wątpliwości: czyż nie
powinniśmy mieć kontroli nad owocami naszej pracy? Czyż istota ludzka
napotykając na leśnym krzaku owoce nie ma prawa ich sobie zjeść? Albo kawałek
owego lasu wykarczować i zacząć uprawiać tam zboże? Jednak tego rodzaju argumenty
odnoszą się wyłącznie do sytuacji, w której mamy do czynienia z terenem lub
rzeczami, które nie należą do nikogo, a takie założenie było mocno nierealistyczne
już w czasach Locke’a, o obecnej zglobalizowanej rzeczywistości nie
wspominając.
Ale nawet gdy mamy do
czynienia z rzeczami, do których nikt jak dotąd nie rościł sobie pretensji,
prawo pierwotnego zawłaszczenia ma z pewnością swoje granice. Wyobraźmy sobie plemię
żywiące się owocami rosnącymi w pewnym lesie. Czy jeśli jakiś jego członek
postanowiłby pewnej nocy wyzbierać je wszystkie, by następnie domagać się od
swoich współplemieńców zapłaty, uznalibyśmy, że jego niezwykła pomysłowość oraz
całonocna praca wymagają ochrony „świętego prawa własności”? Czy może jednak zgodzilibyśmy
się, że owo plemię jak najbardziej ma prawo odebrać „przedsiębiorcy” zagrabione
dobra wspólne i nauczyć go rozumu, żeby więcej już nie poczynał sobie tak zaradnie?
Czynnik społeczny – uwzględnienie,
kto jeszcze korzysta lub mógłby chcieć korzystać z zawłaszczanych przez nas
dóbr – musi być zatem kluczowym elementem przy rozstrzyganiu, czy dany
przypadek ustanowienia własności prywatnej był usprawiedliwiony i czy powinien
podlegać ochronie. Własność nie jest wyłącznie kwestią tej oto jednostki, lecz
także innych, na których jej działanie ma wpływ. Jednak kładąc podwaliny pod
nowoczesny, indywidualistyczny liberalizm, Locke postanowił wykluczyć tę
kwestię ze swoich rozważań uzasadniając to w dosyć kuriozalny sposób. Jego
zdaniem, gdyby „zgoda całego rodzaju ludzkiego” na uczynienie swoimi „tych
żołędzi czy jabłek” była konieczna, „człowiek głodowałby niezależnie od obfitości
dóbr, jakie Bóg mu nadał.” „Gdyby koniecznie wymagano wyraźnej zgody każdego
dla każdorazowego zawłaszczenia części tego, co zostało nadane we wspólne władanie,
dzieci i słudzy nie mogliby podzielić posiłku, jaki ojciec czy pan dla nich
wspólnie przeznaczył bez oznaczenia należnych im części.”
Jak jednak wiemy
doskonale z codziennych doświadczeń, w większości przypadków nie trzeba pytać
się o zgodę „całego rodzaju ludzkiego”, wystarczy ograniczyć grupę osób,
których zdanie uwzględniamy, do lokalnej społeczności – gdzie zazwyczaj zresztą
istnieją powszechnie znane zasady, ile komu wolno wziąć dla siebie. Nawet małe
dzieci wiedzą, że nie można zjeść całego tortu, tylko trzeba podzielić się z
rodzeństwem albo też zostawić smakołyki dla oczekiwanych gości, a naruszenia
tych niepisanych reguł są bardzo szybko korygowane i penalizowane.
Obecnie jednak w
większości przypadków posiadamy różne rzeczy nie dlatego, że zawłaszczyliśmy coś
pozostającego w stanie natury bez właściciela, lecz dlatego, że uzyskaliśmy
kontrolę nad tym na mocy różnego rodzaju wymian zatwierdzonych przez prawo.
Podobnie też mało kto jest właścicielem owoców swojej pracy, a to, jaki
ekwiwalent pieniężny za nią otrzymujemy, zależy od bardzo wielu czynników,
również regulowanych przez prawo. Nasza święta własność nie jest zatem kwestią
jakiegoś ustalonego z góry, przyrodzonego porządku, lecz jest pochodną
obowiązującego w danym społeczeństwie systemu dystrybucji dóbr materialnych.
To, ile posiadamy, zależy na przykład od tego, czy i jaka w danym kraju jest
płaca minimalna, czy istnieją związki zawodowe i jaka jest polityka społeczna
rządu. I nie trzeba chyba nikomu przypominać, że wpływ na uchwalanie tego typu
przepisów maja przede wszystkim ci, którym udało się zgromadzić znaczną ilość różnego
rodzaju kapitałów: ekonomicznych, społecznych i politycznych.
Prawo było także
narzędziem tych, którzy postanowili postawić swoje płoty na ziemiach już
zajętych, tyle że przez ludzi na tyle mało ważnych, by można ich było uznać za
„nikogo”. Kolonizatorzy zdobywający „nowe światy” polegali oczywiście głównie
na nagiej przemocy, jednak czasami postanawiali nadać jej czcigodny walor legalności
i prezentowali zdumionym społecznościom lokalnym kawałek papieru, na którym
stało, że ich niczyja dotąd ziemia ma już właściciela. Połączenie siły
fizycznej oraz politycznego wpływu na tworzenie prawa miało miejsce także
podczas procesu grodzenia wspólnych ziem w Wielkiej Brytanii,
co doprowadziło do powstania wielkiej własności ziemskiej – oraz armii
bezrolnych nędzarzy, którzy stali się niezbędnym paliwem dla powstającego
właśnie kapitalizmu.
Moralne uzasadnienie
własności pochodzącej z grabieży wydaje się mocno problematyczne, jej
zwolennicy radzą sobie z tym jednak wskazując, że w wielkich posiadłościach
gospodarka rolna była wydajniejsza, a efektem kolonizacji było przecież zaprowadzenie
tam cywilizowanego porządku! Efektywność i postęp są zatem w tego rodzaju
wywodach usprawiedliwieniem dla niewyobrażalnego ludzkiego cierpienia i śmierci
milionów. Nie wiemy, jak John Locke uzasadniłby prawo do własności opartej na
zyskach czerpanych z cudzej pracy, ale prawdopodobnie uznał to za zbędne, ponieważ,
jak stale słyszymy, każdy przedsiębiorca doszedł do wszystkiego sam i wypracował
swój majątek wyłącznie własną ciężką pracą! Łykamy te oczywiste absurdy nawet
się nad nimi nie zastanawiając, ponieważ jak pisali Marks i Engels „myśli
klasy panującej są w każdej epoce myślami panującymi, tzn., że ta klasa, która
jest w społeczeństwie panującą siłą materialną,
stanowi zarazem jego panującą siłę duchową. Klasa
mająca w swym rozporządzeniu środki produkcji materialnej dysponuje też przez
to jednocześnie środkami produkcji duchowej, tak iż na ogół klasie tej
podlegają dzięki temu również i myśli tych, którym do duchowej produkcji brak
środków”.
Jeśli jednak wyjdziemy
poza „oczywiste oczywistości” ideologii panującej, okazuje się, że uzasadnienia
przedstawiane przez liberalnych teoretyków, którzy w dużej mierze bazują na klasycznym
ujęciu Locke’a, sypią się w pył, a zza „świętego prawa własności” wyłania się rzeczywistość
pełna przemocy, wyzysku i bezwzględnego egoizmu. Czy zatem oznacza to, że
własność powinna zostać zniesiona i zabiorą mi ulubionego misia? Może mamy
wszyscy mieć wspólne szczoteczki do zębów, majtki i skarpetki? Czy nie mam
prawa przynajmniej do własnego pokoju, jeśli nie mieszkania? Własnego łóżka?
Aby uzasadnić prawo do
tego rodzaju własności musimy sięgnąć po zupełnie inne argumenty, które szczęśliwie
znajdujemy u Hegla. Zdaniem filozofa posiadanie rzeczy jest środkiem, dzięki
któremu konstytuujemy się jako osoby – podmioty prawa. Rzecz staje się moja po
prostu dlatego, że „wkładam w nią swoją osobową wolę.” Mogłoby to przypominać
opisane przez Locke’a zawłaszczenie, gdyby nie pojawiła się tutaj istotna
zmiana: moja wola musi zostać społecznie uznana. Ponadto dla Hegla
osoba-posiadaczka jest bytem pustym, pozbawionym wewnętrzności. Identyfikowanie
się za pomocą jakiejś zewnętrznej rzeczy, która jedynie w przypadkowy sposób związana
jest z tym, kim jesteśmy, czyni nas samych bytami „abstrakcyjnie zewnętrznymi.”
Dlatego ten sposób pojmowania podmiotowości musi zostać zniesiony na kolejnych
etapach dialektyki, gdzie uwzględnione zostają różnego rodzaju powiązania
społeczne – od rodziny po społeczeństwo obywatelskie – i w ten sposób z
abstrakcyjnych jednostek tworzy się organiczna, wewnętrznie spójna całość, jaką
jest Heglowskie państwo. Zniesienie w dialektycznym procesie nie oznacza jednak
prostej negacji i własność wciąż pozostaje istotnym czynnikiem tworzącym naszą
podmiotowość – musi on jednakże zostać umieszczony w złożonym kontekście społecznych
relacji.
Inspirując się
Heglowską koncepcją własności Margaret Jane Radin zaproponowała rozróżnienie na
własność osobistą i zbywalną.* Ta pierwsza to rzeczy, które kształtują naszą
tożsamość, z którymi jesteśmy emocjonalnie związani, dlatego ich utraty nie
dałoby się zrekompensować za pomocą finansowego odszkodowania. Dla jubilera
obrączka jest wyłącznie towarem, a stratę spowodowaną przez jej kradzież może
łatwo wycenić. Zupełnie inaczej natomiast będzie ten sam kawałek metalu
postrzegać osoba, dla której jest on symbolem jej małżeństwa. Dla wynajmującego
mieszkanie jest po prostu zasobem przynoszącym zysk, podczas gdy dla osoby,
która w nim mieszka, stanowi ono jej prywatną sferę, tło jej codziennego życia.
Jeśli w jakimś miejscu mieszkamy dłużej, niejako zapuszczamy tam korzenie:
staje się ono częścią nas samych, psychiczną podstawą naszego świata,
przedłużeniem naszej osobowości. Dlatego, argumentuje Radin, te bardzo odmienne
rodzaje własności powinny być inaczej traktowane przez prawo. Co zresztą już w
dużym stopniu ma miejsce – pokazuje autorka na przykładzie wybranych amerykańskich
przepisów, między innymi chroniących prawa lokatorów.
Rozróżnienie tych
dwóch rodzajów własności jest kluczowe, bo to własność rozumiana jako ochrona
granic jednostki, jej prywatności i intymności ma silne moralne uzasadnienie. To
jej utraty boją się ci, których przerażają hasła równości ekonomicznej, gdyż
bez niej tracimy naszą godność, naszą sferę prywatności wolną od ingerencji
innych. Zwróćmy uwagę, że uzasadnienia przedstawione przez Locke’a również w
gruncie rzeczy odnoszą się do własności osobistej: tego, co niezbędne do
przeżycia, co jednostka wypracowała własnym wysiłkiem. Problem polega na tym,
że te intuicyjnie przekonujące argumenty zostają potem przeniesione na zupełnie
inny rodzaj własności, który służy nie do przeżycia, lecz do sprawowania władzy
nad innymi. Nie chodzi tam już wcale o zachowanie własnej godności, lecz o jej
odbieranie tym, z których podporządkowania chcemy czerpać zyski. Dlatego
broniąc nieograniczonego prawa do własności zbywalnej nie bronimy wcale
jednocześnie własności osobistej, ponieważ ta pierwsza często wchodzi w
konflikt z drugą, a nawet zwyczajnie ją unicestwia pęczniejąc jej kosztem.
I właśnie to
rozróżnienie – częściowo pokrywające się ze wspomnianą wyżej instytucją
posiadania istniejącą w polskim prawie – pozwala nam zrozumieć skomplikowany
splot relacji własności powstający w sytuacji wynajmowania mieszkania. Uznanie,
że jest ono wyłącznie własnością osoby, która ma do niego tytuł prawny, jest
obroną własności jako zbywalnego narzędzia zarobkowania, całkowicie pomija zaś własność
jako osobistą sferę intymności. Dla czyjegoś zysku ktoś inny zostaje pozbawiony
miejsca, w którym znajduje się centrum jego życia, oraz rzeczy niezbędnych do
codziennego funkcjonowania.
„Święte prawo
własności” służy zatem obronie własności silnych, która jest dla nich
narzędziem władzy oraz dalszego bogacenia się, niszczy zaś osobistą własność
słabych odbierając im w ten sposób podmiotowość. I nie, nie da się tego
uzasadnić szacunkiem dla ludzkiej pracy, bo gdyby to ona była tutaj podstawą,
Jolanta Brzeska miałaby tytuł własności do mieszkania, którego obronę przed
bezwzględnym kamienicznikiem przypłaciła życiem. Jej ojciec bowiem pracował
społecznie przy odbudowie tego domu z wojennych zniszczeń i właśnie dlatego
otrzymał w nim przydział mieszkania komunalnego. Niedawno zasłyszałam w parku,
jak pewien niemłody już pan ze sporym wzburzeniem mówił swojemu towarzyszowi: „Tyle
mieszkań wybudowałem, a nie mam żadnego!”
Chcemy wierzyć, że
własność jest zawsze rezultatem czyjejś pracowitości, pomysłowości czy choćby
indywidualnego fuksa. Jednak w większości przypadków jej źródła leżą w
działaniach takich jak „przedsiębiorcze” zebranie wszystkich owoców w lesie, niezwykle
innowacyjne ustawienie płotu na jak dotąd wspólnej ziemi albo też przymusowe
sprezentowanie tubylcom cywilizacji. To, że tego typu własność nie opiera się
na zasługach, widać szczególnie wyraźnie w sprawie reprywatyzacji. By zostać
jej beneficjentem, konieczna była znajomość kruczków prawnych i posiadanie
odpowiednich sieci kontaktów, lecz przede wszystkim ogromna bezczelność
niezbędna, by za bezcen wyłudzać roszczenia od starszych osób, a także niezakłócona żadnym przebłyskiem empatii bezwzględność, by uzyskane kamienice
„czyścić.”
Chociaż zazwyczaj nie jesteśmy w stanie prześledzić źródeł istniejącej własności, nie
oznacza to bynajmniej, że jest ona przyrodzonym atrybutem jednostek: że jedni
po prostu rodzą się z fabrykami czy kamienicami, tak samo jak inni z talentem
matematycznym albo słuchem absolutnym. Własność ma swoją historię, która jest w
znacznej mierze historią przemocy. Ci, którzy traktują ją jak fakt naturalny, jedynie
wtórnie zaburzany państwowymi interwencjami, bezkrytycznie zamykają na to oczy,
nie dostrzegając jednocześnie roli prawa w procesie gromadzenia oraz
legalizacji własności.
Własność nie jest
wartością absolutną: każdy gest zawłaszczenia danego zasobu musi zostać uznany
przez społeczność ludzi, którzy także chcieliby z niego korzystać. Własność zbywalna nie jest zła sama w sobie, ale jej gromadzenie
nie może odbywać się kosztem własności osobistej innych, gdyż
narusza to ich godność i prywatność, których ochrona jest podstawowym celem
oraz uzasadnieniem dla własności prywatnej. Własność to zatem nie dana z góry
okoliczność przyrody, lecz instytucjonalnie uwarunkowany fakt społeczny. Współcześnie narzędzia do kształtowania tego rodzaju faktów ma państwo i to na nim spoczywa
odpowiedzialność, by zapewnić wszystkim własność niezbędną do godnego życia.
Państwo ma tutaj do dyspozycji podatki, prawo pracy, prawo spadkowe, ale może też
bardziej bezpośrednio zastosować po prostu wywłaszczenie,
które polskie prawo dopuszcza, jeśli wymagają tego ważne cele publiczne.
Jeśli przez daną
nieruchomość ma zostać poprowadzona droga, która będzie służyć wszystkim,
właściciel ma jedynie prawo do odszkodowania, którego wysokość ustali samorząd.
Dekret Bieruta nacjonalizujący grunty w Warszawie również miał na celu dobro
publiczne: dzięki niemu można było sprawnie odbudować stolicę nie troszcząc się
o żmudne poszukiwania zaginionych w wojennej zawierusze właścicieli lub ich
spadkobierców. Można też było zaplanować miasto zgodnie z nowoczesnymi
potrzebami i w ten sposób uniknąć komunikacyjnego koszmaru, jakim jest
na przykład centrum Krakowa. Owszem, nacjonalizacja tym różniła się od obowiązującego
obecnie wywłaszczenia, że właścicielom nie zostały przyznane odszkodowania.
Dlaczego jednak nie uznano, że wypłacenie ich spadkobiercom byłoby w tym
wypadku wystarczającym zadośćuczynieniem? Tym bardziej, że wiele z „odzyskiwanych”
domów było po wojnie ruiną odbudowaną dopiero społecznym wysiłkiem.
Myślę, że przyczyny są
dwie. Po pierwsze, kluczowe było tu przeświadczenie, że mieszkanie jest czymś,
co każdy „normalny” człowiek powinien posiadać na własność – najlepiej odziedziczyć.
Mieszkania komunalne to patologiczny przeżytek po komunie, co widać zresztą po
samej nazwie. Jeśli kogoś na mieszkanie nie stać, niech po prostu zmieni pracę
i weźmie kredyt! „Normalni” ludzie umieją się postarać, bo jak wiadomo, za marne
6 tysięcy pracować może tylko złodziej lub idiota. Jeśli żyjemy w świecie, w
którym 13 tys. ministerialnej pensji oznacza ubóstwo, to system łatwo
dostępnych mieszkań komunalnych jest całkowicie zbędną fanaberią dla leni i
nierobów.
Po drugie, podstawowe
pytanie w powieści kryminalnej brzmi: kto na tym skorzystał? Odszkodowania nie
dają możliwości tak spektakularnych wieloletnich zysków, jakie można osiągnąć z
wynajmu w rozwijającym się mieście, gdzie na mieszkanie komunalne czeka się wiele
lat. Reprywatyzacja skutkowała ponadto dalszym pomniejszeniem zasobu miejskich mieszkań,
co – jakże pomyślnie! – tym bardziej windowało ceny najmu i otwierało przed
wybranymi istne eldorado. A że po drodze trzeba było zdeptać godność, zniszczyć
zdrowie, a nawet odebrać życie jakimś ludziom? Cóż, postęp oraz „przywracanie klimatu
przedwojennej Warszawy”, jak ujął to jeden z kamieniczników, muszą mieć swoją
cenę.
Obecnie „święta własność”
kształtuje się właśnie za pomocą tego typu decyzji. Jeśli mamy do czynienia z ciastem
do podziału czy owocami na drzewie, łatwo można stwierdzić, że ktoś wziął
więcej, niż mu się należało. Skomplikowana sieć przepisów i rynkowych
współzależności sprawia, że znacznie trudniej dostrzec analogiczne działania we
współczesnej rzeczywistości. Jednak jeśli ktoś użyje swoich wpływów na władzę i
niedostępnych powszechnie informacji, by doprowadzić do uchwalenia prawa,
dzięki któremu sam się zawrotnie wzbogaci, inni zaś będą musieli wydawać połowę pensji
na najmarniejszy pokój, to jest to co do skutków dokładnie równoważne
zagarnięciu dla siebie większości tortu i zostawieniu innym samych okruchów. W
tym przypadku jednak zostaje to zamaskowane ideologią odwołującą się do rzekomo
niewzruszonych praw ekonomii oraz wychwalającą przedsiębiorczość tych, którzy za
pomocą jakże innowacyjnych działań stają się posiadaczami dziesiątek mieszkań,
podczas gdy inni naiwnie i niegospodarnie budują ich wiele, a nie mają żadnego.
Takie działania
powinniśmy potępiać dokładnie tak samo jak egoistyczne przywłaszczenie sobie
dobra wspólnego pozbawiające innych środków do życia. I nie, nie są one
nieuniknione. Państwo posiada cały szereg narzędzi, by im zapobiec, jednak w
wielu sytuacjach, jak na przykład w sprawie reprywatyzacji, dziwnym trafem nie
jest w stanie wpaść na narzucające się rozwiązanie i działa w interesie
nielicznych uprzywilejowanych kosztem większości. Dzieje się tak dlatego, bo daliśmy
sobie wmówić, że tym samym jest własność osobista, niezbędna nam do godnego
życia, oraz własność zbywalna będąca zazwyczaj po prostu narzędziem dominacji i
opresji.
I postawiłabym tezę,
że to właśnie dlatego prawo własności jest „święte”. To odwołujące się do boskiego
porządku określenie służy maskowaniu kryjącej się za rzekomą świętością
przemocy. Słowo „święte” pojawia się często tam, gdzie chodzi o obronę hierarchii,
które tak naprawdę nie mają żadnego uzasadnienia, dlatego zamiast podawać argumenty,
wzbudza się lęk przed bluźnierstwem i ogólną katastrofą, która niechybnie miałaby
miejsce, gdyby świętość została naruszona. Ale tym, co naprawdę powinno zostać
uznane za święte, jest ludzkie życie i godność. I wbrew pozorom takie idee wciąż istnieją w
naszej kulturze, pomimo triumfalnej ofensywy nieświętego prawa własności.
Zastanawiając się, w jakich sytuacjach mówimy o „świętym prawie”, postanowiłam
spytać o to googla i otrzymałam następującą odpowiedź:
* Radin używa tutaj słowa fungible, które zasadniczo najlepiej byłoby przetłumaczyć jako „wymienna”, zdecydowałam się jednak na słowo „zbywalna”, aby uniknąć konfuzji z Marksowskim rozróżnieniem na wartość wymienną i użytkową, które tylko częściowo pokrywa się z podziałem Radin.
zdjęcie: Hans Braxmeier, pixabay.com