Gdy jakiś tekst pod pewnymi jest względami słuszny, pod innymi zaś kompletnie nie, może stać się zarzewiem jałowych sporów, w których jego zwolennicy i przeciwniczki mówią tak naprawdę o innych zawartych w nim tezach. Trudno poważnie potraktować w dużej mierze trafną diagnozę, jeśli częściowo jest ona błędna, zaś proponowane rozwiązania budzą już zdecydowany sprzeciw.
Tak właśnie było ze słynnym artykułem Marka Fishera „Wyjście z Zamku Wampirów”. Jego polskie tłumaczenie ukazało się w piśmie Nowy Obywatel, które kilka lat temu było bastionem „lewicy ekonomicznej” walczącej zażarcie z „lewicą kulturową”, co samo w sobie w specyficzny sposób ukierunkowywało odbiór tekstu oraz jego wykorzystanie w polskich debatach. Obecnie spory te nieco przycichły, w Nowym Obywatelu zdarzają się również artykuły mniej lub bardziej feministyczne, a walka z polityką tożsamości odbija się już tylko czasem czkawką, gdy ktoś chce rozpętać internetową inbę.
W tym kontekście można już z pewnym dystansem podejść do tekstu Fishera i bardziej wnikliwie przyjrzeć się temu, gdzie ma on rację, a gdzie zaczyna błądzić. A warto to zrobić, gdyż, jak będę przekonywać, jego rozpoznania mogą nam pomóc przy analizie niezwykle gorącej współczesnej kontrowersji, jaką jest spór o transpłciowość i niebinarność. Obecnie oskarżenie o transfobię skutkuje na lewicy środowiskową anatemą co najmniej tak silną, a czasami nawet znacznie większą, niż miało to miejsce w przypadku osób, którym zarzucano molestowanie czy gwałty podczas akcji #MeToo. A przecież jakkolwiek raniące dla osób transpłciowych mogły być na przykład uwagi J. K. Rowling, było to przecież nieporównywalnie lżejsze naruszenie niż przemoc seksualna. Czyż ta asymetria reakcji nie mówi nam czegoś ważnego o głębokiej mizoginii leżącej u podstaw naszej kultury? Czy nie powinna się nam zapalać ostrzegawcza lampka, gdy to głównie kobiety są z bezpardonową wściekłością atakowane z powodu ich rzeczywistej lub wyimaginowanej transfobii?
Mam świadomość, że to, co napisałam do tej pory, wystarcza, bym została odsądzona od czci i wiary i uznana za nieuleczalną transfobkę, chociaż nie powiedziałam jeszcze ani słowa o moim stosunku do osób transpłciowych. To również pokazuje drastyczną rozbieżność między obecną sytuacją a #MeToo. Wtedy oskarżeni mieli wielu obrońców, a wyrażanie wątpliwości co do świadectw ofiar przemocy seksualnej, które po latach odważyły się przerwać milczenie, rzadko kończyło się wykluczeniem z grona przyzwoitych ludzi.
Dlatego na wszelki wypadek piszę wyraźnie już w tym miejscu: transpłciowość i niebinarność to zjawiska jak najbardziej realne. Osoby nie mieszczące się w binarnych ramach męskości i kobiecości istniały od zawsze, dlatego w wielu kulturach przyjmowano, że istnieje trzecia płeć, albo nawet czwarta i piąta. Na przykład w niektórych plemionach Ameryki Północnej wyróżniano płcie „kobieta w ciele mężczyzny” i „mężczyzna w ciele kobiety.” Co więcej, często takie osoby cieszyły się wyjątkowym społecznym szacunkiem, ponieważ przypisywano im szczególne umiejętności komunikacji ze światem nadprzyrodzonym.
Moja teza jest zatem taka, że owszem, możliwość określenia własnej tożsamości płciowej jest prawem człowieka, jednak obecnie prawa te wykorzystywane są jako mizoginiczne narzędzie represji wobec kobiet, których wątpliwości i lęki, nawet jeśli często nieuzasadnione, są jednak całkowicie zrozumiałe w kontekście nieustannej patriarchalnej opresji, z którą muszą się mierzyć na co dzień. Czy możemy zrozumieć jednocześnie obie strony tego sporu? Nawet więcej: musimy. Jakiś czas temu argumentowałam, że lewicy niezbędne jest myślenie dialektyczne, które pozwala na syntezę pozornie przeciwstawnych stanowisk. Czyż obrończynie niebinarnego rozumienia płci nie powinny sprzeciwiać się także binarnemu dzieleniu racji na całkowicie słuszne i absolutnie niesłuszne?
Zamek Wampirów
Zacznijmy od przypomnienia, o co chodziło w tekście Fishera. Bezpośrednim impulsem do jego powstania był wywiad, jaki Jeremy Paxman z BBC przeprowadził z Russellem Brandem, popularnym lewicowym komikiem wywodzącym się klasy robotniczej. A właściwie ostra reakcja na ów wywiad, jaka miała miejsce w brytyjskich mediach społecznościowych: pod adresem Branda padły mianowicie gwałtowne oskarżenia o seksizm i według relacji Fishera komik oberwał naprawdę mocno.
Obejrzałam ów wywiad i być może czegoś nie wyłapałam (Brand mówi bardzo szybko), ale jedyną uwagą, którą moim zdaniem można by tam uznać za lekko seksistowską, jest jego odpowiedź na pytanie Paxmana, jak to się stało, że został gościnnym redaktorem jednego z wydań pisma New Satesman. Komik odparował na to, że zaproponowała mu to atrakcyjna kobieta. Owszem, przywoływanie kobiecej urody w kontekście zawodowym zwykle jest seksistowskie. Jednak w tym przypadku nie mamy do czynienia z sugestią, że to fizyczne wdzięki umożliwiły jakiejś kobiecie karierę, lecz niejako z odwróceniem tego schematu, gdyż to Brand (niewątpliwie przystojny) dostaje tutaj pracę od kobiety stojącej wyżej od niego w zawodowej hierarchii. Sugestia, iż redaktorka uległa jego urokowi jest stąpaniem po cienkim lodzie politycznej poprawności, trudno jednak uznać to za dowód ciężkiej mizoginii.
Nie ma natomiast wątpliwości, iż przytaczane przez Fishera zarzuty wobec Branda były dogłębnie klasistowskie. Od wypominania komikowi braku wykształcenia i błędów językowych, po analizy jego psychicznej niestabilności i obłudne martwienie się, czy nie popadnie znów w uzależnienie od narkotyków, którymi wcześniej leczył poczucie braku perspektyw dotykające klasę robotniczą w post-thatcherowskiej Wielkiej Brytanii. Przesycony klasizmem jest zresztą cały wywiad Paxmana, który głównie sprowadza się do wykazywania, iż Brand nie ma kompetencji do redagowania pism. Protekcjonalny ton dziennikarza, który przyjmuje pozę dobrotliwego wujaszka skonfundowanego obecnością dzikusa na salonach, jest jednocześnie śmieszny i żenujący.
Nietrudno zatem zrozumieć sprzeciw, jaki u Fishera wywołała reakcja na ów wywiad, jednak zarówno znaczna część jego diagnozy, jak i zalecane przez niego środki zaradcze budzą poważne wątpliwości. Mamy tu bowiem do czynienia z wałkowanymi wielokrotnie tezami, iż zwracanie uwagi na różnego rodzaju wykluczenia dzieli lewicę, która powinna przede wszystkim zająć się walką z kapitalizmem. Może w 2013 roku pojęcie klasizmu nie było jeszcze tak popularne jak teraz, ale widać wyraźnie, że tym, czego tu brakuje, jest idea kulturowej, a nie tylko ekonomicznej, dyskryminacji ze względu na klasę, co pozwoliłoby ustawić ją w jednym szeregu z rasizmem, seksizmem czy homofobią, zamiast twierdzić, iż zwracanie uwagi na tego rodzaju tożsamości jest burżuazyjnym wymysłem. Brand został przecież obiektem ataku właśnie ze względu na swoją kulturową tożsamość.
Fisher przyznaje, że jako biały mężczyzna jest uprzywilejowany i zgadza się, że jeśli ktoś od czasu do czasu zwróci mu na to uwagę, to będzie mógł popracować nad poszerzeniem swojej perspektywy. Co ciekawe, owo occasionally z oryginalnego tekstu zginęło w polskim tłumaczeniu. Dla osób, które non-stop muszą mierzyć się z konsekwencjami swojej płci czy rasy, łaskawe przyzwolenie, by „od czasu do czasu” przypomnieć o tym uprzywilejowanym, brzmi jak policzek. Jeśli dołączymy do tego stanowczy protest autora przeciwko poczuciu winy, jakie wywołuje wskazywanie na różnego rodzaju wykluczenia, nie zdziwi nas zupełnie, że jego artykuł spotkał się z gwałtownymi reakcjami.
Jednak mimo to możemy się z niego wiele nauczyć. Po pierwsze, bardzo ważne jest zwrócenie uwagi, iż walka z wykluczeniem może sama być formą przemocy, jeśli piętnujący są w uprzywilejowanej pozycji wobec piętnowanych. Po drugie, Fisher słusznie pisze, że przyjęcie roli obrońców uciśnionych – im bardziej marginalizowanych, tym lepiej – bywa narzędziem budowania własnej pozycji społecznej w kręgach lewicowo-akademickich. To natomiast prowadzi do powstawania hierarchii dominacji opartych na tym, kto jest „najpostępowszy,” oraz anatem rzucanych na tych, którzy nie nadążają za zmieniającymi się wymogami progresywizmu. W ten sposób tworzą się patologiczne grupy moralnych wybrańców, a stale wisząca w powietrzu groźba wykluczenia skutecznie zabija krytycyzm i odwagę, by ująć się za sekowanymi.
I z takim właśnie Zamkiem Wampirów mamy obecnie do czynienia w internetowych burzach piętnujących transfobię. W pełnych moralnego uniesienia nagonkach zbiorowa agresja kierowana jest na nieliczne jednostki, które mają jeszcze odwagę publicznie głosić swoje poglądy. Bo nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy, musimy przyznać, że jest to w obecnej sytuacji imponująca odwaga. Kiedyś na warszawskie manify regularnie przychodziła pani, która samotnie stała z transparentami mówiącymi, że feminizm to wymysł szatana, aborcjonistki to morderczynie, a homoseksualiści będą się smażyć w piekle. I chociaż jej przekonania były dla nas obraźliwe, w rozmowach podziwiałyśmy jej odwagę. O ile mi wiadomo, nigdy nie została w żaden sposób zaatakowana. Po prostu wstyd by nam było wykorzystać sytuację, gdy nas były setki, a ona jedna, nawet jeśli w realnym świecie to my byłyśmy słabsze, ona zaś stała po stronie ciemiężącego nas patriarchatu.
W internetowych bitwach przynależność do silnej grupy werbalnie glanującej jednostkę nie jest jednak powodem do wstydu, lecz raczej tym bardziej wzmaga poczucie moralnej wyższości. Transfobia zaś uznawana jest za zbrodnię, w obliczu której nie trzeba (a nawet nie wolno!) w żaden sposób hamować świętego gniewu. Spytałam kiedyś pewną transkobietę, czy nie uważa, że sprawy zaszły za daleko, jeśli nagonka na J. K. Rowling ośmieliła jej byłego przemocowego partnera, by z dumą opowiadał w prasie, jak ją lał. W odpowiedzi owa osoba zaczęła mi wykazywać, że Rowling jest transfobką, chociaż przyznałam to sama już wcześniej. Dla niej był to jedyny fakt, który się tutaj liczył: skoro jest transfobką, to chyba jasne, że zasłużyła?
Czy jednak wrażliwa na krzywdę lewica może tolerować ludzi, którzy mówią rzeczy raniące dla dyskryminowanych? Cóż, gdybyśmy jako kobiety miały wykluczyć z życia społecznego wszystkich seksistów, to nikt by się nie ostał. Jak kiedyś wykazywałam, w patriarchalnym świecie nie istnieją nie-seksiści, gdyż nawet mając najlepsze chęci nieświadomie wpadamy w kulturowe oczywistości sprawiające, że stosujemy inne kryteria wobec kobiet i mężczyzn. Tak, dotyczy to także kobiet, które jakże często przyjmują rolę strażniczek patriarchatu.
Ale konsekwencją seksizmu nie jest jedynie to, że ktoś mówi nam rzeczy, z którymi się źle czujemy. Patriarchat to system władzy, w którym mężczyźni systematycznie czerpią korzyści z podporządkowania kobiet. To na naszych barkach spoczywa większość prac domowych i opiekuńczych. Również w środowisku zawodowym to od nas wymaga się różnego rodzaju nieodpłatnych przysług oraz pracy emocjonalnej. Mężczyźni zarabiają więcej za tę samą pracę i szybciej awansują – tak, właśnie dzięki temu, że zdolne kobiety nie są dopuszczane do odpowiedzialnych i dobrze płatnych stanowisk. Efektem jest ekonomiczna zależność żony od męża, tym większa, jeśli mają dzieci, co otwiera przed nim możliwość wyładowywania na kobiecie własnych frustracji. Mężczyźni mogą się dowartościowywać naszym kosztem wyjaśniając nam to, co wiemy lepiej od nich, a dzięki praktycznej bezkarności przemocy seksualnej mogą budować własne poczucie kontroli nad światem niszcząc naszą podmiotowość i cielesną integralność.
Chociaż ciskobiety są pod wieloma względami uprzywilejowane wobec transkobiet, nie mamy tu do czynienia z nawet odlegle porównywalnym do patriarchatu systemem wyzysku i cielesnej eksploatacji. Owszem, nie cierpimy z powodu genderowej dysforii i nie mamy szeregu formalno-urzędowych problemów spowodowanych tym, że nasz wizerunek nie odpowiada płci zaznaczonej w dokumentach. Ale w przeciwieństwie do mężczyzn na każdym kroku czerpiących korzyści z patriarchatu, nie zyskujemy nic na tym, że osoby trans takie problemy mają. Trudno uznać za taki zysk nawet przywoływane często wyrzucanie transkobiet z żeńskich łazienek. Powodem jest tu przecież lęk przed wszechobecną męską przemocą, a nie chęć wykazania swojej wyższości. Tak, zgadzam się, że agresywny mężczyzna może wedrzeć się do żeńskiej łazienki tak czy siak, a wykluczanie z nich transkobiet jest krzywdzące i w żaden sposób nie zmniejsza szansy, że padniemy ofiarami przemocy seksualnej. Ale czy ci, którzy nigdy nie musieli się bać takiej przemocy, mają prawo potępiać te, których lęk sprawia, iż naruszają prawa innej dyskryminowanej grupy?
Bo tak się składa, że to właśnie cismężczyźni są na pierwszej linii frontu obrony praw transkobiet. I podobnie jak w przypadku seksizmu, który klasiści chętniej napiętnują u „nieokrzesanych” niż u wykształconych i kulturalnych, tak też oskarżane o transfobię są głównie kobiety. Panów, którzy regularnie zwracali się za pomocą męskich form do Anny Grodzkiej, nie spotyka nawet mały ułamek wściekłego potępienia, jakie czeka na TERFy. Chociaż istnieją słowa „transfob” i „transfobka”, to właśnie ten akronim, oznaczający transfobiczną feministkę, jest najczęstszym wyzwiskiem w internetowych flejmach. Czyż to nie zastanawiające, że transfobiczna wypowiedź staje się tak ze sto razy bardziej obraźliwa, jeśli pada z ust feministki?
Postawiłabym tezę, że przyczyną jest tu mniej lub bardziej świadoma chęć odegrania się na tych wstrętnych feministkach za piekące poczucie winy, które wywołują ględząc wciąż i wciąż o patriarchacie. Ha! Teraz okazuje się, że same wcale nie są takie święte! Co więcej, ustawienie osób trans w pozycji najciężej dyskryminowanej grupy, na samym dnie drabiny społecznej – mocno dyskusyjne, ale spotkałam się z takimi tezami – sprawia, iż ucisk ciskobiet staje się drobiażdżkiem, o jakim nie warto nawet wspominać. A już na pewno nie można przecież zarzucać seksizmu dzielnym wojownikom wypruwającym sobie żyły w walce o prawa transkobiet! Co, może powiecie, że transkobiety to nie kobiety? Szach i mat feminazistki!
Nie, wbrew temu, co postuluje Fisher, nie da się uciec od poczucia winy powiązanego ze świadomością przywileju, a próba zrekompensowania go sobie moralną wyższością wypływającą z pouczania mniej uprzywilejowanych, tylko powiększa nasz rachunek win. Nie znaczy to jednak, że mamy posypać głowy popiołem i pogrążyć się w obrzydzeniu do samych siebie. Z przywilejem się rodzimy, od nas jednak zależy, czy będziemy beztrosko z niego korzystać i zareagujemy agresją, gdy ktoś go nam wypomni, czy postaramy się coś z tym faktem zrobić. Świetnie ujął to Russell Brand stwierdzając w odpowiedzi na postawione mu zarzuty: „Nie wydaje mi się, że jestem seksistą, ale pamiętam, że moja babcia, najlepsza osoba pod słońcem, była rasistką, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy. […] Jeżeli kobiety uważają, że jestem seksistą, one są bardziej uprawnione, żeby to ocenić, więc popracuję nad tym”.
Ileż razy mogłam jedynie pomarzyć o takiej odpowiedzi, gdy na przykład zwracałam uwagę jakiemuś „dobremu lewakowi”, że zastosował wobec mnie mansplaining! Często w takiej sytuacji spotykało mnie jedynie dalsze tłumaczenie, na czym to zjawisko tak naprawdę polega i że z pewnością nie było go tam, gdzie twierdzę, że było!
Żeby jednak móc jak Brand przyznać, że być może mimo najlepszych chęci jesteśmy seksistami czy rasistkami, podleganie różnym uprzedzeniom nie może być czymś, co skutkuje niezmywalnym piętnem. Jeśli wychowanie sprawia, iż różne uprzedzenia stały się naszą drugą naturą, musimy pogodzić się z tym, że nieuchronnie będziemy w te kulturowe sidła wpadać. I tylko z taką świadomością możliwa jest walka z nimi. Jakiś czas temu na pewnym profilu feministycznym zwróciłam uwagę na klasizm obecny w jednym z postów. Zostałam natychmiast agresywnie usadzona i pouczona, że redaktorki strony z klasizmem nie mają nic wspólnego. Jeśli uznajemy, że bojowniczki o równość automatycznie przestają nimi być, jeśli wykaże się im, że podlegają jakimś uprzedzeniom, to każde zwrócenie uwagi będzie z konieczności atakiem, któremu trzeba się zdecydowanie przeciwstawić. Bo przecież chyba nie zastanawiać się, czy jest w nim może jakieś ziarno prawdy?
W ten sposób Zamek Wampirów, w którym najdrobniejsze uchybienie jest powodem do bezpardonowego potępienia, uniemożliwia walkę o równość, gdyż nie da się jej prowadzić, jeśli nie nauczymy się wybaczać sobie i innym nieuchronnych błędów. Oczywiście trudno wybaczyć komuś, kto uporczywie narusza nasze prawa i odmawia słuchania jakichkolwiek argumentów. Jednak w poplątanym gąszczu różnych systemów dominacji musimy mieć świadomość, że nasze prawa mogą wchodzić w konflikt z prawami osób dyskryminowanych na innych płaszczyznach. Konieczna jest wtedy rozmowa, ale by była ona możliwa, musimy stworzyć, jak pisał Fisher, „warunki, w których różnica zdań może zaistnieć bez strachu przed wykluczeniem i ekskomuniką.”
Niewątpliwie istnieją ludzie, z którymi taka dyskusja jest niemożliwa, gdyż bez skrupułów opowiadają się za prawem silniejszego, nazywanym przez nich prawem boskim bądź też naturalnym. Ale jeśli mamy do czynienia z osobami, które dotąd opowiadały się za równością, może warto wysłuchać ich racji, gdy z niezrozumiałych dla nas powodów nagle zaczynają się jej sprzeciwiać? Może wtedy uznamy, że jednak to my coś tu przeoczyliśmy? A nawet jeśli podtrzymamy swoje zdanie, to dzięki rozmowie będziemy mogli lepiej zrozumieć ich perspektywę i skuteczniej przekonywać ich do naszych racji. Kwestia transpłciowości jest uwikłana w same podstawy naszej kultury – oraz patriarchatu – i dlatego niesłychanie trudna. Próba rozwiązania jej za pomocą środowiskowych anatem i wykluczenia wszelkiej dyskusji krzywdzi wyklinane TERFy, ale nie służy też sprawie osób transpłciowych.
Płeć jako władza
No dobrze, ale właściwie cóż takiego ciskobiety mogą mieć przeciwko transkobietom? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, przyjrzyjmy się podobnej, choć nie identycznej, kwestii etniczności i rasy. Zgodzilibyśmy się przecież, że każdy ma prawo wybrać, z jaką wspólnotą etniczną się identyfikuje, prawda? Twierdzenie, że Żydówka albo osoba o afrykańskich korzeniach nie ma prawa czuć się Polką, uznalibyśmy za rasizm – tym bardziej oczywisty, że polską identyfikację Amerykanina czy Francuza przywitano by z radością i uznano za zaszczyt. Czy zatem tutaj również obowiązuje zasada, że nie liczy się biologia, lecz psychiczne poczucie przynależności?
Okazuje się jednak, że zasada samookreślenia ma pewne granice. W 2017 roku feministyczne pismo akademickie Hypatia opublikowało artykuł Rebekki Tuvel, w którym argumentowała ona, że jeśli przyjmujemy tę zasadę w odniesieniu do płci, powinniśmy również uznać pojęcie transrasowości. Przywołała tam przykład Rachel Dolezal, prominentnej działaczki na rzecz praw osób kolorowych, która została z hukiem wyrzucona ze swojej organizacji, gdy wyszło na jaw, że chociaż identyfikuje się jako czarna, w rzeczywistości nie ma czarnych przodków.
Publikacja artykułu wywołała skandal: lawinę personalnych ataków wymierzonych w autorkę, petycje do redakcji Hypatii, by tekst usunąć, podziały w samej redakcji i rezygnację znacznej części jej członkiń. Wobec Tuvel padły zarzuty rasizmu i transfobii, a przyczyną towarzyszącej im litanii wyzwisk było, jak sądzę, poczucie bezradności wobec jej argumentacji, wykazującej dobitnie, że zasada samookreślenia stosowana do uzasadnienia transpłciowości, nie działa w przypadku rasy. A jeśli mamy tu do czynienia z niekonsekwencją, to w którą stronę powinniśmy nasze stanowisko ujednolicić? Pomimo ich silnego oporu zmusić osoby czarnoskóre do uznania „transrasowych” białych? Czy może ograniczyć prawa osób transpłciowych?
Aby rozwiązać ten dylemat trzeba podważyć założenie, że prawo do samookreślenia jest jedyną istotną tutaj zasadą. Nie jest, a to czy i na ile obowiązuje w danym przypadku, zależy od innych czynników. Zastanówmy się najpierw, dlaczego czarnoskórym przeszkadzało, że biała stwierdziła, że jest jedną z nich? Skoro obecnie uznaje się, iż rasa nie jest pojęciem biologicznym (badania genetyczne nie pozwalają na wydzielenie jasno zdefiniowanych typów ludzkich), lecz konstruktem społecznym, czy nie można by przyjąć, że każdy i każda może dowolnie kształtować swoją tożsamość rasową?
Otóż nie, ponieważ ów konstrukt nie jest abstrakcyjną ideą, lecz ma materialne konsekwencje dla życia osób definiowanych za jego pomocą. Pojęcie rasy powstało, by uzasadnić podboje kolonialne i niewolnictwo. Twierdzono, że jeśli pewni ludzie są od nas radykalnie – i oczywiście naturalnie! – różni, to mamy prawo traktować ich jak zasób i zagarniać ich ziemie. Obecnie ów konstrukt również wywiera namacalny wpływ na ludzkie życie drastycznie obniżając niektórym szanse zamożności, dobrego wykształcenia, czy po prostu biologicznego przeżycia – zarówno w czasie epidemii, jak i w kontakcie z policją.
I wyobraźmy sobie, że gdy czarna osoba mówi o tym wszystkim białej zwracając uwagę na jej przywilej, ta druga odpowiada: ależ ja przecież też jestem czarna! Tak właśnie się czuję i mam święte prawo do określenia swojej tożsamości! Co za wstrętna transrasofobia!
Widzimy zatem wyraźnie, że kazus Dolezal różni się w zasadniczy sposób od sytuacji Żydówki, która czuje się Polką, lub Turka, który chce być uznany za Niemca. Ich roszczenia to domaganie się równej przynależności do wspólnoty, w której wyrośli, lub też od dawna wiodą w niej swoje życie. W przypadku aktywistki nie chodziło natomiast o równe prawa. Przeciwnie, stając się czarną traciła je. Zyskiwała jednak inną bardzo ważną rzecz: poczucie moralnej słuszności, jakie daje przynależność do dyskryminowanej grupy, oraz możliwość ucieczki od poczucia winy towarzyszącego przywilejowi. Dolezal chciała zatem zjeść ciastko i mieć ciastko. Bo chociaż żyła przez wiele lat w czarnej społeczności i tak była społecznie odbierana, nie musiała od dziecka mierzyć się z wszechobecnym rasizmem, więc biały przywilej ukształtował jej życie. I gdyby tylko zechciała, mogłaby w każdej chwili cofnąć swój akces do czarnej rasy i znów korzystać z profitów płynących z posiadania jasnej skóry.
Gniew czarnej społeczności był zatem jak najbardziej uzasadniony i chociaż pozwala nam to zrozumieć, co ciskobiety mogą mieć przeciwko transkobietom, sytuacja z płcią jest jednak w zasadniczy sposób inna. Bowiem dysforia płciowa istnieje i powoduje realne ludzkie cierpienia, natomiast nie istnieje jej rasowy czy etniczny odpowiednik. Owszem, imigranci czy mniejszości narodowe również cierpią, jeśli nie są akceptowani jako pełnoprawni obywatele swojego państwa, jednak zwróćmy uwagę, iż ta sama zasada nie może stosować się do kolonizatorów czy najeźdźców. Biały plantator w Afryce nie mógłby sobie rościć prawa, by zaakceptowano jego odczuwaną przynależność do lokalnego plemienia, które całe życie eksploatował. I to nam wyjaśnia, dlaczego kontrowersje wokół transpłciowości dotyczą głównie transkobiet. Transmężczyźni budzą znacznie mniejsze emocje, nie słyszałam też o tym, by ktoś protestował przeciwko temu, że niektóre osoby o jasnej skórze decydują się nie ujawniać, iż mają czarnych przodków, i żyją jako białe.
Sedno problemu tkwi zatem w tym, że płeć, podobnie jak rasa, jest systemem władzy: dzieli nas na dominujących i podporządkowane, na gwałcące podmioty i gwałcone przedmioty. Dlatego siłą rzeczy ten system musi być binarny, a jakiekolwiek zamazywanie ustanowionych przezeń podziałów uznawane jest za zagrożenie. Dotyczy to zarówno związków nieheteroseksualnych, w których podważona zostaje podstawowa patriarchalna zasada władzy męża nad żoną, ale też osób transpłciowych, niebinarnych oraz interpłciowych.
Tak, powtórzę to jeszcze raz: problem nie polega na tym, że płeć biologiczna jest binarna, bo nie jest. Binarna za to jest płeć kulturowa i to właśnie w jej imię medycyna ingeruje brutalnie w ciała osób interpłciowych wciskając je przy pomocy skalpela do binarnych szufladek. Niemowlęta urodzone z niejednoznacznymi genitaliami są operowane, zazwyczaj wielokrotnie, co powoduje ból i traumę, a także sprawia, że bardzo często tracą możliwość odczuwania przyjemności seksualnej w późniejszym życiu. I nie jest to jakiś pomijalny margines, bo liczbę takich urodzeń szacuje się na 0,02-0,05%. Mało? Cóż, w samej Warszawie byłoby to od 340 do 850 osób! Interpłciowość to jednak nie tylko kwestia narządów płciowych, lecz także poziomu hormonów (znanym przykładem jest Caster Semenya, biegaczka, której ciało produkuje męskie ilości testosteronu) oraz chromosomów. Szacuje się, że tego rodzaju wykraczanie poza binarne ramy płciowe, o którym możemy w ogóle nie wiedzieć, dotyczy około dwóch procent populacji. W Warszawie byłoby to zatem jakieś 34 tysiące osób.
Niestety, fakt, że binarna płeć jest wyłącznie społecznym konstruktem, nie oznacza wcale, że można ją bez większych przeszkód znieść. To system uzasadniający władzę, która nie pozwoli sobie tego tak łatwo odebrać. Patriarchat jest tak trwały, ponieważ kształtuje fundamenty naszego myślenia i postrzegania świata. Od dziecka jesteśmy uczeni, iż ludzie dzielą się na dwie kategorie, wobec których obowiązują inne sposoby zachowania. Dziewczynki są grzeczne i miłe – ty chyba nie jesteś dziewczynką, skoro się tak drzesz?! Bądź mężczyzną, nie maż się jak baba! I tak odmienne kryteria traktowania osób różnej płci stają się naszą drugą naturą. Mężczyzna dużo mówi? Ależ mądry, podziękujmy mu za jego wkład w dyskusję! Kobieta dużo mówi? Co za zarozumiała gaduła! Trzeba jej przerwać, usadzić ją i pouczyć, żeby sobie nie myślała!
W tym zestawie ról, którymi nasiąkamy od najmłodszych lat, nie ma trzeciej opcji. I to właśnie dlatego „homo niewiadomo” wzbudza taki lęk, bo nie ma gotowych wzorców, jak się wobec takiej osoby zachować i czego od niej oczekiwać. Dopóki jednak ktoś prezentuje się jednoznacznie jako kobieta lub mężczyzna, nieświadomie stosujemy dobrze znane schematy, nawet jeśli skądinąd wiemy, że to osoba niebinarna używająca innego rodzaju zaimków. Jestem przekonana, że ten mechanizm zadziałał na przykład w przypadku Margot. Że osobie prezentującej się jako kobieta nie przyznano by z takim entuzjazmem roli liderki, a ogólnopolskie media nie pchałyby się, by słuchać, co ma do powiedzenia jakaś studentka.
Nie słyszałam, by w lewicowych środowiskach ktoś miał problem z tym, że transkobieta, która przeszła operację korekty płci i prezentuje się jak kobieta, chce być właśnie tak traktowana. Kontrowersje wzbudzają głównie przypadki osób niebinarnych lub transkobiet, które zachowały penisa. Dla wielu ciskobiet jest on po prostu narzędziem zbrodni – przypomnijmy, że gwałtu doświadczyła co piąta, a wszystkie żyjemy ze świadomością, że może się to nam przydarzyć, jeśli nie będziemy się dość uważnie pilnować. Ponadto wiadomo, że nie wszystkie osoby transpłciowe doświadczają dysforii. Niektóre, jak odnotowuje Sally Hines na podstawie badań w brytyjskiej społeczności osób transpłciowych, jedynie instrumentalnie przejmują dyskurs „niewłaściwego ciała”, ponieważ wiedzą, że dzięki niemu zostaną zakwalifikowane do operacji korekty płci, którą są zdecydowane przeprowadzić. [1]
Czy zatem mamy do czynienia z „prawdziwą” transpłciowością, która zaczyna się odczuwaną już we wczesnym wieku dysforią, a kończy operacją; oraz tą „nieprawdziwą”: bez silnej dysforii i bez zmian operacyjnych czy nawet hormonalnych? Nie, nie uważam, że ktokolwiek ma prawo do stosowania takiego podziału i decydowania o realności czyjejś identyfikacji płciowej. Przypomnijmy, że Milo Mazurkiewicz, niebinarna osoba, która najchętniej mówiłaby o sobie w rodzaju nijakim, zabiło się właśnie dlatego, że „profesjonaliści” rościli sobie prawo do mówienia mu, kim jest, a kim na pewno nie może być.
Musimy zachować bardzo dużą ostrożność przy wydawaniu tego rodzaju osądów nie tylko dlatego, że to bardzo często sprawa życia i śmierci, lecz także dlatego, że o płci jako takiej wiemy bardzo niewiele właśnie z powodu jej silnego uwikłania w relacje władzy. Blokuje ono nie tylko badania nad społecznym komponentem płci – bo po co pytać o coś, co oczywiste i naturalne? – ale też zafałszowuje to, co może nam tu powiedzieć biologia. Na przykład, jak zwróciła uwagę Judith Butler, szukając genetycznej determinanty płci badacze założyli, że musi być to czynnik, który aktywuje się u mężczyzn, pozostaje natomiast nieaktywny u kobiet. Wiadomo przecież, że kobiety są bierne, mężczyźni aktywni, a jajniki to niedorobiona wersja jąder!
Co to znaczy, że czujemy się kobietami lub mężczyznami? Pytanie niby oczywiste, ale właśnie dlatego niesłychanie trudne. Próbując odpowiedzieć, czym w ogóle jest kobiecość i męskość, nie potrafimy oddzielić ich od kulturowych stereotypów. I od władzy. Cokolwiek kojarzy się nam z kobiecością – uroda, łagodność, macierzyństwo, troska – było i jest używane do podtrzymywania naszej podległej pozycji. Nawet gdy mówimy o kobiecej sile, jest to siła przetrwania: siła podporządkowanych, przyzwyczajanych od małego do znoszenia bólu i przeskakiwania kłód rzucanych pod nogi. Siła wytrwania z zaciśniętymi zębami i pokonywania przeszkód, których nieprzywykli do ciągłych upokorzeń nie daliby rady znieść.
Dlatego też, podobnie jak w przypadku rasy, kwestie władzy są nieoddzielne od tożsamości płciowej, a istotnym czynnikiem kształtującym ją będzie w wielu przypadkach to, jak sobie radzimy (lub nie) z przypisaną nam w tym systemie rolą podporządkowanych lub dominujących. Nie podejmuję się oczywiście określić, jak często i z jaką siłą wywiera to wpływ na osoby transpłciowe, ale nie jest to bynajmniej tylko moja, cispłciowej kobiety, fantazja. W przywoływanym wyżej artykule Hines jedna z uczestniczek badania mówi odnosząc się do procesu korekty płci: „gdyby kultura była bardziej tolerancyjna dla różnorodności genderowej, czy byśmy musieli to robić? Wiesz, gdyby mężczyźni mogli się malować i nosić sukienki, a kobiety nie napotykałyby szklanego sufitu, czy to by było konieczne?”
Ten wątek pojawia się też bardzo wyraźnie w relacji Margot, która tak mówi w wywiadzie o swojej decyzji, by przyjąć żeńskie imię: „przeczytałam „Męską dominację” Pierre'a Bourdieu, list, który on załącza na końcu tej książki, totalnie mnie przeorał. Bo on tam pisze, tak bardzo osobiście, że znajduje się w takiej dziwnej sytuacji, że napisał tę książkę, w której zauważa, że kobiety socjalizuje się do bycia w roli ofiary. A mężczyzn do bycia sprawcami przemocy. I że to jest realny problem. A z drugiej strony on rozpoznaje siebie jako mężczyznę i jako taki pisze tę książkę, zamiast oddać głos kobietom. No i on strasznie to przeżywa, tego nie chce… Ale strasznie mu ciężko to powiedzieć, bo jest mężczyzną, który nie może o sobie mówić jako o ofierze. A też czuje się ofiarą tego podziału. No, ale też takie mówienie umniejsza faktyczną krzywdę kobiet. Jednym słowem to jest strasznie przejmujący tekst, o zapętleniu, z którego on nie jest w stanie wyjść. […] po prostu ryczałam. I też wtedy coś we mnie pękło. […] I tak minęło kilka dni, aż stwierdziłam, że mam takie imię, które całe życie chciałam mieć: Małgorzata. Że zawsze chciałam mieć przyjaciółkę o imieniu Małgorzata. Albo partnerkę. A wtedy stwierdziłam: nie potrzebuję nikogo, żadnej osoby kobiecej do własnej kobiecości.”
Nie ma zatem wątpliwości, że kluczowym, chociaż nie przesądzam czy jedynym, motywem porzucenia męskiej identyfikacji było tu poczucie winy z powodu własnej uprzywilejowanej pozycji. Świadomość, że rola ofiary patriarchatu została przypisana komu innemu, a ja przecież też nią jestem! Owszem, jak pisała bell hooks, wymagania, jakie patriarchat stawia mężczyznom są także dla nich opresyjne, to oni jednak stworzyli ten system i oni są jego beneficjentami. W momencie, gdy przywilej zostaje nazwany i przestaje być czymś naturalnym, a przez to niewidocznym, nie można się już nim beztrosko cieszyć, lecz staje się on powodem do wstydu. Podobnie jak w przypadku Rachel Dolezal, przejęcie pozycji zdominowanych pozwala wtedy dominującym uciec od konsekwencji statusu, z którego wcześniej czerpali korzyści. Podczas gdy Bourdieu ze wstydem i smutkiem analizuje własne uwikłanie w patriarchalną władzę i to, że daje ona nieporównanie większą słyszalność jego wypowiedziom wymazując perspektywę kobiet, Szutowicz postanawia przeciąć te dylematy, a przyjęcie żeńskiego imienia sprawia, że nie potrzebuje już uciszać własnego głosu na rzecz „osób kobiecych” – sama przecież jest jedną z nich!
Takie działanie nie podważa jednak wcale patriarchalnych relacji władzy, lecz tylko tym bardziej je umacnia. Przywilej nie zostaje w ten sposób anulowany, lecz jedynie zamaskowany. Przyjrzyjmy się, w jaki sposób w tym samym wywiadzie Margot mówi o głośnej akcji wieszania tęczowych flag na warszawskich pomnikach. Większość osób, w tym redaktor przeprowadzający wywiad, kojarzy ją właśnie ze Stop Bzdurom. Margot prostuje to przeświadczenie stwierdzając, że autorkami i wykonawczyniami tego przedsięwzięcia były członkinie kolektywu Gang Samzamęt, jednocześnie protekcjonalnie nazywając je „queerowymi dzieciakami.” Stwierdza, że „w przypadku tej konkretnej akcji my wzięłyśmy nad nią patronat medialny.” Jednak chyba nie do końca było to uzgodnione, bo jak mówi dalej: „pojawiła się zawiść. Że zrobiły rzecz, która okazała się megagłośną akcją, i zamiast siedzieć w świetle fleszy, siedzą w ukryciu.” W relacji Margot celem „patronatu medialnego” było uchronienie „dzieciaków” przed policyjnymi represjami i wydaje się, że to wyjaśnienie zostało „kupione” przez postępowe środowiska. A przecież gdyby to brylujący w mediach cismężczyzna zawłaszczył dokonania innych osób upupiając je i nazywając ich sprzeciw „zawiścią,” nie miałybyśmy wątpliwości, że mamy do czynienia z typowo patriarchalną zagrywką. Jeśli jednak postępuje w ten sposób niebinarna osoba używająca żeńskich zaimków, w dziwny sposób nam to umyka.
Jak uniknąć tego rodzaju zakamuflowanej reprodukcji patriarchalnych wzorców? Jak pisałam, zaprzeczenie transpłciowości lub też próby odsiania jej autentycznych i nieautentycznych przypadków, prowadzą do ludzkiego cierpienia. Tym, co jednak możemy i powinnyśmy w tej sytuacji zrobić, jest zwracanie uwagi, iż przyjęcie kobiecej tożsamości płciowej jest zawsze ruchem w patriarchalnym polu władzy i że z tego względu transkobiety są kobietami inaczej od ciskobiet. Gdy napisałam o tym w pewnej lewicowej grupie, zarzucono mi, że jestem transfobką i twierdzę, iż transkobiety nie są w pełni kobietami. Nie, owo „inaczej” nie znaczy „mniej” lub „gorzej.” Przecież nikogo nie oburza stwierdzenie, że czarne kobiety są inaczej kobietami niż białe, albo że kobiecość wykształconych i zamożnych kobiet różni się od perspektywy tych, których doświadczeniem jest bieda i wyniszczająca fizyczna praca.
Teoria intersekcjonalna, którą obecnie przyjmuje się za standard w feministycznych rozważaniach, każe nam zwracać uwagę na różnego rodzaju przecinające się przywileje i pokazuje, że mówienie o wspólnej kobiecości często służy ich zamazaniu. Ciskobiety od najmłodszych lat uczone są, że ich zdanie oraz potrzeby się nie liczą, bo powinny poświęcać się dla innych. Od małego też postrzegane jesteśmy przez pryzmat urody, systematycznie narażone na przemoc seksualną oraz obarczane odpowiedzialnością za jej uniknięcie – jeśli nam to zrobiono, to przecież wyłącznie dlatego, że byłyśmy niedostatecznie ostrożne! Takie doświadczenia wywierają kluczowy wpływ na kształtowanie się naszej podmiotowości. Osoby nie socjalizowane w ten sposób będą miały większą pewność siebie, a lęk czy przypadkiem nie są zbyt egoistyczne i niemiłe, nie będzie blokował ich walki o swoje prawa. Nie ma sensu licytować się, czy gorsze jest dzieciństwo z dysforią, czy wczesna inicjacja w patriarchalnie rozumianą kobiecość. Mamy jednak prawo zwracać uwagę na te różnice i relatywne przywileje. Mamy prawo mówić, że transkobieta prezentująca się jak mężczyzna korzysta z męskiego przywileju, bo niezależnie od jej wewnętrznej tożsamości tak właśnie traktowana jest przez otoczenie. [*] Mamy prawo się sprzeciwiać, gdy zachowuje się jak typowy patriarchalny samiec.
To nie ciskobiety są źródłem opresji transkobiet, lecz wszystkie jesteśmy uciskane przez patriarchat i dlatego wszystkie musimy uważać, by nieświadomie go nie podtrzymywać. Jak pisałam, na przykład mowa przywileju stosowana jest także przez ciskobiety wobec innych kobiet, ale męska socjalizacja zwiększa podatność na takie mechanizmy. Podejrzliwość musi też budzić sytuacja, gdy obrona praw transkobiet staje się orężem do bezpardonowych ataków na ciskobiety, w których prym wiodą cismężczyźni. I nie, cierpienia związane z dysforią nie dają prawa do wyładowywania swojego bólu na innych – zwłaszcza, że jakoś „naturalnie” celem stają się inne dyskryminowane osoby. W często cytowanym artykule Susan Stryker pisze o swojej wściekłości spowodowanej tym, że transfobiczne społeczeństwo uznaje ją za potwora. Autorka stwierdza jednak wyraźnie, że jej gniew nakierowany jest na system płci, a nie na konkretne osoby i że nie chce używać swojej tożsamości do ranienia innych. Uczestniczki internetowych awantur wydają się jednak zupełnie nie przejmować tym, czy kogoś ranią, czego sama również boleśnie doświadczyłam.
Płeć nie jest jedynie kwestią biologii oraz psychicznej identyfikacji. To także społeczna struktura, której kluczową funkcją jest podtrzymywanie patriarchatu – i nie można zapominać o tym w dyskusjach dotyczących transpłciowości. Monique Wittig pisała, że płeć jest wyłącznie relacją władzy i niczym więcej, dlatego trzeba ją po prostu znieść. Nie wiem, co by pozostało, gdyby z naszego obecnego rozumienia płci wymazać patriarchalną dominację. Trudno nam to sobie nawet wyobrazić. Osoby transpłciowe niewątpliwie podważają oczywistość tego systemu i w ten sposób osłabiają jego fundamenty, co sprawia, że są naturalnymi sojuszniczkami w naszej walce o jego obalenie. Aby jednak móc razem stanąć do walki, musimy być w stanie otwarcie rozmawiać o różnicach między nami i naszym odmiennym uwikłaniu w przywileje. Bo chodzi tu o znacznie więcej niż o psychiczną tożsamość czy role płciowe – stawką jest tu patriarchalna opresja.
[1] S. Hines, (Trans)formacja gender: zmiana społeczna i transgenderowe obywatelstwo, w: Tożsamość i obywatelstwo w społeczeństwie wielokulturowym, red. E. H. Oleksy, Warszawa 2008.
[*] Podkreślę jeszcze na wszelki wypadek, że jak pisałam, przywilej jest kwestią
wielowymiarową. Dlatego nastoletnia transdziewczyna z małej miejscowości
zaszczuwana w szkole z powodu niedostatecznej męskości, bez wsparcia w
rodzinie i bez zasobów finansowych jest w kompletnie innej pozycji niż
dorosła transkobieta, która pomimo poczucia dysforii radzi sobie dobrze z
męską rolą i dzięki męskiej ekspresji ma dobrze płatną pracę i
ustabilizowaną sytuację życiową. Udział tej pierwszej w męskim
przywileju jest znikomy, tej drugiej - znaczny. Ważne jest, by móc o
takich różnicach mówić, by móc zareagować, jeśli jakaś osoba o męskiej
socjalizacji zachowuje się zgodnie z tymi wzorcami. [przypis dodany 23.11.2020]
Fot. Wikimedia Commons, Radu Ana Maria