Mit w pełni
obiektywnej, neutralnej światopoglądowo nauki został podważony dawno temu i nikt
nie ma już wątpliwości, że uczeni, zwłaszcza w naukach społecznych czy
humanistycznych, mogą opowiadać się za pewnymi wartościami czy kierunkami
społecznych przemian. Badacze powinni jednak być świadomi swoich ideowych
uwarunkowań i uwzględniać je w analizach, gdyż jeśli są one dla nich
przezroczyście oczywiste, może to uniemożliwiać im dostrzeżenie wniosków
wypływających z ich własnych badań. Z wyższym poziomem uwikłania mamy do
czynienia, gdy autorzy teoretycznie wyznający pewne wartości przyjmują nieświadomie
sprzeczne z nimi założenia, na przykład gdy identyfikujący się z lewicą badacze
za „naturalną oczywistość” uznają neoliberalne dogmaty oraz klasistowskie
uprzedzenia.
To właśnie przydarzyło
się Przemysławowi Sadurze oraz Sławomirowi Sierakowskiemu w ich szeroko
dyskutowanym raporcie „Polityczny cynizm Polaków”.
Perspektywa, zgodnie z którą odsunięcie PiS od władzy ma być naczelnym zadaniem
stojącym obecnie przed Polską, przenika go tak głęboko, że autorzy nie są w
stanie zauważyć tego, co wskazują ich własne badania: że to wcale nie kwestia
obrony demokratycznych instytucji jest obecnie najważniejszym problemem
polskiej polityki, gdyż zagrożenia dla demokracji są jedynie konsekwencją
głębszych podziałów w naszym społeczeństwie. Niemalejące poparcie dla PiS nie
jest spowodowane niezrozumieniem doniosłości trójpodziału władzy przez część
społeczeństwa, lecz efektem zupełnie innych czynników, dlatego konieczna jest radykalna
zmiana zarówno stawianych pytań badawczych, jak i podejmowanych politycznych działań,
żeby leczyć chorobę, a nie symptom.
Raport podważa
dominujące w liberalnych mediach przeświadczenie, że na PiS głosowali wyłącznie
ludzie głupi. Okazuje się, że wyborcy partii rządzącej wyrabiają sobie zdanie o
świecie na podstawie różnorodnych mediów i potrafią krytycznie podejść także do
przekazów przychylnych swojej partii, podczas gdy wyborcy PO opierają się
głównie na TVN. PiS-owcy są też najbardziej zaangażowani w demokratyczne
procesy, to „jedyny elektorat aktywnie szukający kontaktu z politykami,
chodzący na spotkania z nimi albo z członkami partii”. Są oni ponadto świadomi
konieczności istnienia równowagi w polityce i demoralizujących konsekwencji posiadania
pełni władzy, dlatego nie chcieliby, by ich partia zdobyła większość
konstytucyjną.
Oczywiście to bardzo
dobrze, że dzięki badaniom Sadury i Sierakowskiego teza, że „lud jest głupi” została empirycznie obalona. Jednak
powszechność tego przekonania sprawia, że narzucają się tutaj pytania kluczowe,
jeśli mamy się zmierzyć z politycznymi wyzwaniami stojącymi przed polską
demokracją. Jakie są konsekwencje tego, że znaczna część naszego społeczeństwa
została napiętnowana łatką głupich i niedojrzałych do demokratycznych wyborów? Jakie
w ogóle są źródła tego krzywdzącego stereotypu, skoro fakty mu przeczą? Autorzy
nie zadają tych pytań, chociaż odpowiedzi można znaleźć w innych miejscach ich własnego
raportu. Jednak ideologiczna ślepota uniemożliwia im połączenie kropek i
wyciągnięcie wniosków.
Z raportu dowiadujemy
się bowiem, że „zwolennicy PO wobec wyborców PiS mają stosunek pogardliwy. […]
Twardych wyborców PO politycy i wyborcy PiS śmieszą i przerażają jednocześnie.
Zamiast elementarnego poczucia wspólnoty występuje relacja: cywilizowani versus
barbarzyńcy.” „Tożsamość twardego elektoratu PO wspiera się na satysfakcji z
posiadania wyższego statusu społecznego, wielkomiejskości i europejskości. Bycie
‘przeciwko PiS’ ma być tego oczywistym wyrazem.”
Tak, dobrze czytamy:
przeświadczenie o własnej wyższości nad PiS-owcami nie jest po prostu jednym z
wielu wyznawanych przekonań, lecz samą podstawą tożsamości wyborców PO. Co więcej, jeśli bycie przeciwko PiS
uznawane jest przez nich za warunek konieczny inteligencji oraz kulturowej
wyższości, to popieranie partii rządzącej z definicji świadczyłoby o głupocie i
barbarzyństwie.
Stwierdzenie tych
prawidłowości, nie prowadzi jednak badaczy do wniosku, że wyborcy PO mają ze
sobą poważny problem – a Polska z nimi. Nie zastanawiają się, jak możliwe jest
poczucie wspólnoty celów i interesów w społeczeństwie, w którym jedna część
buduje swoją tożsamość na pogardzie wobec innej. Zamiast tego w innych
miejscach raportu jego autorzy podważają zaobserwowane przez siebie
prawidłowości i sugerują, że wyborcy PiS w swoim przewrażliwieniu ową pogardę
po prostu sobie wymyślili. Na przykład pisząc o ich resentymencie badacze stwierdzają,
że jest on „odpowiedzią na pogardę, jaką w
przekonaniu tych wyborców żywią wobec nich przedstawiciele środowisk
liberalnych.” (podkreślenie moje) Chociaż już opublikowany kilka miesięcy temu raport Centrum Badań nad Uprzedzeniami pokazywał, że to wyborcy PO mają bardziej
negatywny stosunek do wyborców PiS niż na odwrót, Sadura i Sierakowski z
jakichś przyczyn czują się w obowiązku tuszować wrogość tych, którym w publicznym
dyskursie z definicji przypada rola oświeconych i kulturalnych. Uprzedzeni bywają
przecież wyłącznie niewykształceni i zacofani zwolennicy partii rządzącej!
Podobnie też w
raporcie zaznaczona, ale jednocześnie zbagatelizowana, zostaje kwestia konfliktu
wieś-miasto. Jak widzieliśmy wyżej, wielkomiejskość jest kluczowym elementem tożsamości
wyborców PO oraz jednym z czynników, dzięki którym czują się lepsi od swoich
przeciwników politycznych. Z kolei dla wyborców PiS „najsilniejszą motywacją
wydaje się niechęć, a nawet nienawiść do PO i partii lewicowych uważanych za
reprezentantów wielkomiejskich elit.” „Wyborcy PiS swoich przeciwników wprost
identyfikują jako ‘średnie i duże miasta’.” Autorzy raportu piszą, że jest to
„konsekwencja między innymi pojawiających się w debacie publicznej i kulturze
masowej (np. serialach) uproszczeń tłumaczących spór między PO i PiS jako
konflikt między Polską wielkomiejską i prowincjonalną.” W ten sposób za pomocą
słowa „uproszczenie”, sugerującego po prostu nie dość dokładną analizę sytuacji,
badacze bagatelizują klasistowskie uprzedzenia, które przecież są stale
wyrażane w przestrzeni publicznej i to także przez osoby cieszące się
społecznym autorytetem albo nawet posiadające tytuły naukowe. Wystarczy
wspomnieć niedawną wypowiedź Jerzego Stuhra o potomkach chłopów folwarcznych,
albo jadowicie klasistowskie artykuły Jana Hartmana.
Lewicowi socjolodzy
nie powinni mieć wątpliwości, że bycie obiektem tego rodzaju uprzedzeń jest
równie krzywdzące, co bycie ofiarą seksizmu, rasizmu czy homofobii. W ich raporcie
próżno jednak szukać potępienia dla przeświadczeń o gorszości mieszkańców
mniejszych miejscowości. Konflikt wieś-miasto jest dla nich problemem wyłącznie
dlatego, że wyższościowa postawa „twardego jądra” wielkomiejskich wyborców PO
zniechęca jej potencjalnych zwolenników spoza metropolii. Czytamy, że „powiązanie
tożsamości politycznych z cywilizacyjnymi i klasowymi nie jest korzystne dla
sił demokratycznej opozycji.” Nie dowiadujemy się jednak, jak bardzo niekorzystna
dla mieszkańców prowincji jest konieczność mierzenia się ze stereotypem
zacofanej „wiochy.” Jak wpływa na ich życie fakt, że w polskiej polityce domyślnie
przyjmuje się perspektywę dużych miast, a problemy wsi, na przykład
transportowe wykluczenie, zazwyczaj są ignorowane? Czyż jako zwolennicy demokratycznych
wartości nie powinniśmy się
cieszyć, że w końcu znalazły one swoją reprezentację w polskiej
polityce?
Z raportu Sadury i Sierakowskiego wynika zatem, że
klasistowskie uprzedzenia są kluczowym czynnikiem wytwarzającym podziały w
polskim społeczeństwie. Autorzy nie wyciągają jednak tego wniosku i
deprecjonują prowadzące do niego dane, ponieważ zmuszałoby to ich do podważenia
dogmatu, że wyborcy PO są oświeceni, tolerancyjni i przepełnieni szacunkiem dla
demokratycznych wartości. Jeśli okazałoby się, że tak naprawdę pogardzają
znaczną częścią społeczeństwa i uważają, że perspektywa owych zacofanych innych
nie powinna mieć swojej reprezentacji zarówno w parlamencie, jak i w debacie
publicznej, to okazałoby się, że to oni są zagrożeniem dla polskiej demokracji.
Jak można by wtedy walczyć z nimi o odsunięcie PiS od władzy? I po co? Dogmaty
liberalnej polityki rozsypałyby się w pył.
Raport opiera się jednak na jeszcze jednym liberalnym
dogmacie: na założeniu, że głosowanie na partię, dzięki której poprawi się
nasza sytuacja materialna, jest czymś niskim i egoistycznym. Państwo nie
powinno w ogóle zajmować się dobrobytem jednostek czy grup, lecz jedynie dbaniem
o podstawowe wolności, wśród których ta ekonomiczna zajmuje poczesne miejsce. Zgodnie
z tym przekonaniem, odpowiedzialną politykę prowadzi się dbając o dobrostan bytu
wyższego zwanego „gospodarką”. Natomiast próby poprawy sytuacji ekonomicznej
tych, którym owa „gospodarka” nie raczyła sypnąć groszem sama z siebie, są
niebezpiecznym i lekkomyślnym podważaniem podstawowych praw rządzących światem.
Oprócz neoliberalnych dogmatów podstawą takiego sposobu myślenia jest
szlachecko-dżentelmeńska zasada, że o pieniądzach się nie rozmawia, bo
pieniądze się po prostu ma. Podobnie jak walcząca w powstaniu styczniowym
szlachta nie była w stanie zrozumieć, dlaczegóż to chłopi nie chcą przyłączyć
się do walki o ojczyznę, która traktuje ich jak niewolników, tak też współcześni
syci i uśmiechnięci nie mogą wyjść z oburzenia na pazerny lud, który demokrację
sprzedał za 500+.
I postawiłabym tezę, że to właśnie owo brzęczące stale z
tyłu głowy potępienie dla sprzedajnego ludu sprawiło, że Sadura i Sierakowski
postanowili nazwać opisywane przez siebie postawy wyborców cynizmem. Tak jakby
to nie Krytyka Polityczna wydała „Co z tym Kansas?” Thomasa Franka, który
pisał, że problemem amerykańskiej polityki jest to, że kwestie ekonomiczne
zostały z niej wyrugowane, a frustracja coraz bardziej ubożejących klas
średnich i niższych została przekierowana przez konserwatystów na kontrowersje
światopoglądowe, takie jak prawo do aborcji czy równość małżeńska dla par
jednopłciowych. Myślę, że Frank zdziwiłby się niepomiernie, że wydawcy jego
książki nie cieszą się, że w Polsce ludzie głosują na tych, którzy realnie
poprawiają ich sytuację bytową. Owszem, w pakiecie z konserwatyzmem kulturowym,
ale jak piszą autorzy raportu: „Można odnieść wrażenie, jakby klerykalno-ludowa
oprawa była jedynie rodzajem kodu, który na poważnie traktuje tylko mniejszość
wyborców PiS.” Większość z nich oczekuje od władzy po prostu, by dzięki jej
działaniom wzrastała jakość ich codziennego życia.
Wyborcy PO natomiast chcieliby, żebyśmy się do siebie
więcej uśmiechali, żeby nie było tyle podziałów, a także „żeby skończyły się
wszystkie remonty wreszcie, żeby były już autostrady, żeby można było żyć jak w
nowoczesnym państwie. […] No, po prostu, żeby komfort życia był już
ustabilizowany”. Nie, nie chcą, żeby państwo im cokolwiek płaciło – zwyczajnie
tego nie potrzebują. Czy jednak rzeczywiście jest to oznaka ich propaństwowego
altruizmu? A może niezauważanie, że znacznej części społeczeństwa nie ma się co
stabilizować, bo do komfortu życia im daleko, jest jednakowoż świadectwem
ogromnego egoizmu?
Po jednej z pierwszych demonstracji KOD, chyba jakoś na początku
2016 roku, zziębnięte weszłyśmy z koleżanką do pewnej knajpki, żeby się ogrzać
i coś przekąsić. Ponieważ wiele manifestantek miało ten sam pomysł, miejsce
było zatłoczone i pewni przemili państwo spytali się, czy nie mogliby się do
nas dosiąść. Oczywiście nie miałyśmy nic przeciwko. Po pewnym czasie jednak
rozmowa o tym, jak to wspaniale, że ludzie wychodzą na ulice i bronią konstytucji
przed okropnym PiS-em, skręciła w stronę, która wywołała u nas poważną konsternację.
Nasz ewidentnie dobrze sytuowany rozmówca zaczął ni stąd, ni zowąd perorować o
tym, jak to się w głowach poprzewracało, bo sprzątaczki chciałyby mieć 20
złotych za godzinę! Za tyle to on sam poszedłby sprzątać!
Nagle we wzniosły nastrój walki o konstytucję wtargnęła brutalna
rzeczywistość ekonomiczna. Było to jeszcze przed wprowadzeniem przez PiS minimalnej
płacy godzinowej, więc czasy plag sprowadzanych na przedsiębiorców miały
dopiero nadejść, jednak ów pan najwyraźniej już je przeczuwał. Dla nas to była
wciąż kwestia obrony demokratycznych standardów, ale on już widział, że to
wszystko przez to, że głowę podnosi roszczeniowe chamstwo.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nasz rozmówca nie
chciałby pracować za 20 złotych za godzinę – a już na pewno nie wykonując tak
brudną i ciężką pracę jak sprzątanie. Zakładając pracę przez 160 godzin w
miesiącu, dawałoby to jedynie 3200 złotych, a jak słyszeliśmy niedawno, 8 tysięcy
to nie są duże zarobki na Warszawę. Ten pan z całą pewnością plasował się
raczej w okolicach tego „minimum”, niż owej horrendalnie wysokiej pensji jak
dla sprzątaczki, która przecież powinna zasuwać za 1500.
I to jest kolejny aspekt fundamentalnego podziału w
polskim społeczeństwie: jego jedna część nie tylko uważa się za lepszą i
kulturalniejszą, ale chce do tego zachować swoją „naturalną” ekonomiczną
wyższość. Nie może przecież być tak, by sprzątaczka zarabiała tyle samo, co
wykształcony pracownik korporacji albo przedsiębiorca! Ba! Nawet połowa ich płacy
to dla niej za dużo! Kluczowe pytanie, które powinni sobie zadać lewicowi
analitycy, brzmi jednak: a właściwie dlaczego? Autorzy raportu oczywiście go
nie stawiają. Natomiast Michał Sutowski zarysowując w wywiadzie z Przemysławem Sadurą
alternatywę dla prostego „rozdawnictwa”, mówi, że aby tworzyć w Polsce dobre
miejsca pracy i żeby to nie były „proste prace oparte na wyzysku”, konieczna
jest edukacja. Milcząco zakłada zatem, że prace, do których niepotrzebne jest
wykształcenie, z zasady oparte są na wyzysku.
Czy naprawdę musi tak być? Powszechnie zakłada się, że
jeśli ktoś podjął wysiłek wieloletniej edukacji, powinno to zostać
odzwierciedlone w wysokości pensji. Owszem, nauka to ciężka praca, ale jeśli
mamy do niej predyspozycje i zajmujemy się tym, co nas interesuje, jest to
również sposób na samorealizację. Znacznie trudniej o nią, gdy się wykonuje powtarzalne,
niewdzięczne i często brudne prace, które przecież ktoś musi podjąć. Ktoś musi
sprzątać, wywozić śmieci, opiekować się dziećmi i chorymi, gotować i podawać do
stołu, prowadzić autobusy, tiry i pociągi, porządkować papiery w biurze albo
pisać tysiące nudnych, organizacyjnych maili. Owszem, takie prace mogą też przynosić
satysfakcję, ale czy godna płaca nie powinna być rekompensatą za ich
powtarzalność i fizyczny trud? Owszem, ja się więcej uczyłam, ale skoro ty
wykonujesz pracę, której ja bym nie chciała robić, a która tak czy siak musi
zostać zrobiona, może powinnyśmy zarabiać tak samo?
W rzeczywistości zresztą w wielu przypadkach tak właśnie
jest, gdyż pracownicy nauki czy kultury są bardzo często słabo opłacani. Uznaje
się jednak, że jest to sytuacja patologiczna i by to podkreślić, stosuje się właśnie
porównania do osób wykonujących proste prace. Kto to widział, żeby adiunkt
zarabiał tyle co kasjer w markecie! Żeby pisarka zarabiała mniej niż kelnerka
albo opiekunka do dzieci?! Jednak chociaż wyższe płace pewnych grup społecznych
uzasadnia się wykształceniem, tak naprawdę liczy się tutaj wyłącznie pozycja w
hierarchii władzy. To właśnie ten fakt ukrywa odwoływanie się do niepodważalnych
wyroków owej mitycznej „gospodarki”, która z sobie wiadomych przyczyn pracę
jednych wycenia horrendalnie wysoko, innych zaś poniżej minimum niezbędnego do
przeżycia.
Pisząc o cynizmie politycznym Polaków Sadura i Sierakowski
wychodzą z założenia, że w polityce powinno chodzić o wyższe ideały, o dobro
wspólne i długoterminowe projekty społeczne, a nie tylko doraźne kwestie
bytowe. Obrońcy demokratycznych standardów odmieniają przez wszystkie przypadki
wolność, ale co z równością, braterstwem i oczywiście siostrzeństwem?
Społeczeństwo, w którym jedna część dominuje symbolicznie i ekonomicznie nad
inną, nie może przecież być ideałem wspólnoty – z całą pewnością nie dla lewicy.
Zresztą także ci syci jakoś nieprzyjemnie czują się w świecie, w którym ich „naturalnie”
gorsi współobywatele nie chcą się do nich uśmiechać.
Nie, nie ma cudów, bez realnej równości nie zaczną. Bez
niej nie można też mówić o autentycznie wspólnym dobru. Jak można się oburzać,
że ludzie myślą w terminach własnych partykularnych interesów, jeśli przez lata
tłumaczono im dziejową konieczność zaciskania pasa nakazami mitycznej „gospodarki”,
które okazały się prowadzić wyłącznie do finansowych profitów wąskiej grupy
kosztem większości? Jeśli przez wiele lat „dobro wspólne” oznaczało pogłębiające
się nierówności? Zresztą jeśli ci, którym dotąd przypadł stanowczo zbyt mały
kawałek tortu, starają się poprawić swoją sytuację ekonomiczną, to można uznać,
że dbają o dobro wspólne przywracając naruszoną przez dominację jednej grupy
równowagę.
U źródeł podziałów w polskim społeczeństwie nie leży wcale
działalność Jarosława Kaczyńskiego czy propaganda TVP – są one jedynie wtórnymi
epifenomenami przeżerających polskie społeczeństwo konfliktów i uprzedzeń
klasowych. Jak pokazują omawiane wyżej badania, nienawiść i pogarda płyną od
tych, którzy skorzystali na transformacji, w stronę tych, których kosztem
odnieśli oni swój sukces. Wyedukowani i światowi protekcjonalną niechęcią darzą
niewykształconych i zacofanych, za których przecież stale muszą się wstydzić. Tak,
oczywiście adresaci tych emocji nie odpowiadają na nie przyjaznym uśmiechem,
ale to nie w nich leży przyczyna podziałów, lecz w tych, którzy w obecnym
porządku dominują zarówno pod względem ekonomicznym, jak i symbolicznym.
I to oni są odpowiedzialni za to, by te podziały zasypać.
Aby to zrobić, muszą zrezygnować z własnych przywilejów, czyli oddać swój
monopol na rozumność i przyjąć do wiadomości, że obciachowi i niewykształceni mogą być co najmniej tak samo albo nawet bardziej racjonalni niż
oni. Przede wszystkim zaś muszą zaakceptować to, że za ciężką pracę należy się godna
zapłata, także jeśli jest to niewymagająca długotrwałej edukacji praca
fizyczna. Że jeśli chcą naprawdę obronić demokrację, muszą zrezygnować z dzielenia
ludzi na tych, dla których 8 tysięcy na miesiąc to podstawowe minimum, oraz
tych, dla których 3 tysiące to roszczeniowa rozpusta. Nawet jeszcze więcej: muszą całkowicie zrezygnować z poczucia
własnej wyższości.
PiS ma władzę tylko i wyłącznie dlatego, że jak dotąd nie
znalazła się partia, która zajęłaby się problemami wykluczonych klasowo. To
właśnie dlatego, że całkiem słusznie nie ufają oni partiom tworzonym przez uprzywilejowanych,
którzy czują się od nich lepsi, PiS ma owo słynne „teflonowe” poparcie. Nie ma
z kim przegrać, bo nikt nie traktuje poważnie klasowych uprzedzeń i
ekonomicznych nierówności. Wyjątkiem jest tutaj jedynie Razem, ale wielkomiejski
rodowód większości polityczek i działaczy tej partii sprawia, że mieszkańcom
mniejszych miejscowości trudno jest uwierzyć, że akurat ci „miastowi” będą
godni zaufania. Poza tym nawet rozumiejąc konieczność zajęcia się problemami wykluczonych
ekonomicznie i symbolicznie, często trudno jest przeskoczyć kulturowe nawyki
komunikacji, a wpajane nam od dziecka przekonanie, że kulturalni i wykształceni
mieszkańcy dużych miast są lepsi od prostych „wieśniaków”, zostaje gdzieś z tyłu
głowy, nawet jeśli staramy się z nim walczyć. Ten kulturowy przywilej sprawia,
że lewicy trudno jest rozmawiać z ludem
na równej stopie i przekonać do siebie ludzi, o których prawa się upomina.
Walka z klasizmem jest trudna, żeby jednak została
podjęta, problem musi w ogóle zostać postawiony, a jak widzimy na przykładzie
raportu Sadury i Sierakowskiego, zamykanie na niego oczu wciąż jest częste
nawet w środowiskach teoretycznie identyfikujących się z lewicowymi wartościami.
Tworząc ideologiczne profile wyborców różnych partii badacze pytają o stosunek
do uchodźców, praw kobiet czy osób nieheteronormatywnych, a przecież pytania o
klasizm również powinny być oczywistym elementem tego rodzaju wywiadów.
Podobnie też powinno się badać stosunek do godnych płac dla osób wykonujących prace
niewymagające wykształcenia: jaka część badanych potrzebuje budować własne
poczucie wyższości na swoich „naturalnie” większych zarobkach?
Raport Sadury i Sierakowskiego pokazuje wyraźnie, co
trzeba zrobić, aby wygrać z PiS, chociaż analizy badaczy rozmywają diagnozę
wypływającą z zebranych przez nich danych. To, czego potrzebują wyborcy tej
partii to ekonomiczne bezpieczeństwo i poczucie godności, które zostały im
odebrane przez rządy opierające się na neoliberalnych dogmatach oraz przez klasową
pogardę mającą swoje źródła jeszcze w szlacheckim ucisku chłopów. Dlatego walka
z PiS opierająca się na upartym powtarzaniu klisz o roszczeniowych pracownikach
i ciemnym, sprzedajnym ludzie nie ma najmniejszych szans na sukces. Może jedynie
przysporzyć tym więcej zwolenników partii, która bardzo zręcznie wykorzystuje
ekonomiczne i kulturowe podziały, by dążyć do własnej politycznej dominacji i
przy okazji narzucić polskiemu społeczeństwu konserwatywne wartości.
Ale przede wszystkim
trzeba pamiętać, że koniecznym warunkiem prawdziwej demokracji, w której dba
się o dobro wspólne, a nie jedynie próbuje wyszarpać dla siebie jak największy
kawałek zawsze zbyt krótkiej kołdry, jest wzajemny szacunek. Jeśli jakaś grupa buduje
swoją tożsamość na poczuciu własnej wyższości wobec innych, to jest ona
zagrożeniem dla demokracji. I trzeba wyraźnie powiedzieć, że taką grupą jest
obecnie znaczna część wyborców PO.
Z klasizmem trzeba
walczyć w zdecydowany sposób, gdyż takie postawy łatwo się rozprzestrzeniają.
Na przykład Dominika Marel,
która uczy etyki od 20 lat, od kilkunastu w Społecznej Szkole Podstawowej i Społecznym
Gimnazjum nr 16 w Warszawie, mówi: „Nasza szkoła jest szkołą społeczną, z
czesnym. W większości mamy więc młodzież zamożną. Zauważyłam rosnąca pogardę
młodych dla biedy; przekonanie, że biedny jest sam sobie winien, że sobie na
nią zasłużył. […] Na lekcjach wyraźnie widać, że uczniowie wynoszą z domu stereotypy,
przekonania, które są zasłyszane od rodziców. Powtarzają je, choć nie rozumieją
do końca znaczenia i nie potrafią swojego poglądu uzasadnić. Staram się ich
skłaniać, by przeanalizowali pojęcia, którymi się posługują. Tak właśnie było,
kiedy poprosiłam dzieci z trzeciej klasy, aby ułożyły z klocków Lego
„nienawiść”. Byłam zdziwiona i przerażona, że większość dzieci ułożyła trzy
postacie – symbole nienawiści. Były nimi PiS, uchodźca i żul. To były obiekty
ich nienawiści.”
Jeśli nie zajmiemy się
rugowaniem tego typu postaw w mediach i w społeczeństwie, młodzi będą coraz częściej
nimi przesiąkać, a wtedy PiS może rządzić jeszcze kilkadziesiąt lat. Bo to właśnie
klasowa pogarda jest fundamentalnym zagrożeniem dla polskiej demokracji.