Wydarzenia ostatnich
kilku lat pokazują, że potrzebujemy nowych kategorii politycznych, ponieważ
stare okazały się bezradne wobec decyzji wyborców wywracających do góry nogami eksperckie
przewidywania. Wciąż nie do końca rozumiemy, dlaczego teoretycznie
niewybieralny, niezrównoważony milioner został prezydentem najpotężniejszego
kraju na świecie. Dlaczego Brytyjczycy głosowali za brexitem, który przyniesie
im same straty? Dlaczego w Polsce przegrali ci, którym podobno mogło zaszkodzić
tylko przejechanie zakonnicy na pasach?
Coraz wyraźniej widzimy,
że stosowane dotychczas w politycznych analizach kategorie interesów i gospodarczej racjonalności są
niewystarczające. Liberalne idee wolności oraz tolerancji wobec inności, której
brakować ma osobom głosującym na populistów, również wydają się nie trafiać w
sedno współczesnych problemów, a ich skuteczność w zwalczaniu ksenofobii jest
mocno dyskusyjna. Dlatego twierdzę, że do politycznego słownika trzeba
wprowadzić kategorię obciachu. Postaram się pokazać, że może ona wyjaśnić nie
tylko wspomniane wyżej zaskakujące decyzje wyborców, ale też wskazać odpowiedź
na parę innych dręczących nas pytań. Dlaczego wzrastają nastroje ksenofobiczne,
lewica jest stale w defensywie, a jej postulaty przemawiają wyłącznie do uprzywilejowanych elit? I dlaczego
klasa średnia się grodzi a muzykę tradycyjną wyparło disco polo?
Władza obciachu
Teza, że estetyka jest
kluczowa dla polityki, nie jest oczywiście nowa – najbardziej znana jest pod
postacią teorii dystynkcji Pierre’a Bourdieu. W demokratycznym świecie, w
którym teoretycznie wszyscy jesteśmy równi i nikt nie wierzy, że „szlachetnie
urodzeni” są innym gatunkiem człowieka a w ich żyłach płynie błękitna krew,
klasy wyższe wznoszą estetyczną barierę mającą odróżniać je od prostego ludu. O
elitarności nie decyduje już hrabiowski tytuł, lecz gustowanie w odpowiednio
trudnych dziełach sztuki oraz wiedza, do czego stosuje się każdy z szeregu
widelców. Gdy nikt nie chodzi już w złotogłowiu i gronostajach, drobne detale
nadają pozornie zwykłym strojom wykwintny szyk i świadczą o przynależności do
wyższych sfer.
Dystynkcja wydaje się
kwestią estetyki i kultury, ale tak naprawdę chodzi w niej o władzę – o czym
często zapominają osoby, które próbują zastosować teorię francuskiego socjologa
do współczesnych politycznych problemów. Na przykład Bartosz Kuźniarz
stwierdza, że to właśnie „palące poczucie wstydu wynikające z tego, że wpisane
w czyjąś tożsamość poczucie smaku długo było przez innych postrzegane jako
śmieszne” dostarcza paliwa „dobrej zmianie”. Jednak jako rozwiązanie proponuje
„dyfuzję habitusów”, która miałaby polegać na tym, że lepiej wykształceni doedukują
tych mniej obytych co do zasad dobrego smaku i poprawnego zachowania się w
towarzystwie. To jednak nie ma prawa się udać, ponieważ funkcją dystynkcji jest
właśnie budowanie sztywnego podziału na sfery wyższe i pospólstwo. Dlatego po
pierwsze owe zasady dobrego smaku skonstruowane są właśnie w ten sposób, by
klasy niższe nie mogły ich przyswoić (na przykład wymagają wieloletniej
edukacji i znacznych nakładów pieniężnych), a po drugie, gdyby jakimś cudem im
się to jednak udało, natychmiast zmieniono by zestaw warunków, tak by
dystynkcja wciąż pozostała zachowana. W świecie, w którym wytyczne dobrego
smaku służą za narzędzie klasowej władzy, klasy ludowe po prostu nie mają
szansy być kulturalne.
Aby uwidocznić rolę
władzy, ale także upokorzenie, jakie wiąże się z estetycznym wykluczaniem, proponuję
mówić nie o dystynkcji, lecz o obciachu. Ta pierwsza koncentruje się na klasie
wyższej i dlatego wydaje się być kwestią stosunkowo mało szkodliwego snobizmu:
chcą się odróżniać, więc noszą ubrania z odpowiednimi metkami i słuchają
jedynie wyrafinowanej muzyki – my się tym przecież nie musimy przejmować. Dystynkcja
to twierdzenie: „my jesteśmy wyjątkowi”, podczas gdy obciach to szydercze:
„jesteście beznadziejni”. Dlatego od obciachu nie da się tak łatwo uciec. Naznacza
on tych „gorszych” mówiąc im, że powinni się swego bezguścia wstydzić. I nie
chodzi tutaj po prostu o naturalnie wykształcające się różnice między grupami
ludzi, takie jak odmienny strój ludowy w sąsiedniej wsi, który nikogo nie czyni
gorszym, lecz o narzędzie władzy symbolicznej opartej na upokarzaniu całych
grup społecznych.
Sięgnięcie do pojęcia
ze słownika nastolatków pozwala lepiej przyjrzeć się mechanizmom, które
najjaskrawiej przejawiają się właśnie w tym wrażliwym wieku, gdy akceptacja
innych jest dla nas tak ważna. Jak pamiętamy ze szkoły, osoby, którym w ten czy
inny sposób udało się osiągnąć wysoką pozycję w grupie, mogą całkowicie arbitralnie
decydować, co jest, a co nie jest obciachowe. Jedna pogardliwa uwaga może
sprawić, że coś, co wydawało się fajne, ładne czy zabawne, staje się głupie,
brzydkie i ogólnie rzecz biorąc beznadziejne. I przeciwnie: ci, którzy mają
władzę definiowania obciachu, sami mu nie podlegają, a zatem mogą bezkarnie
robić obciachowe rzeczy, nosić obciachowe ubrania i słuchać obciachowej muzyki.
Ich decyzja pozbawia owe rzeczy obciachowości – przynajmniej w wykonaniu z
zasady wolnych od niej wybrańców. Dlatego dres będący stygmatem „gorszości”
chłopaka z blokowiska, stanie się znakiem modowego wyrafinowania, jeśli założy
go hipster – i nikt nie pomyli jednego z drugim. Podobnie też nikt nie ośmieli
się krytykować skarpetek założonych do sandałów przez szanowanego profesora,
chociaż zostaną one bezlitośnie wyśmiane u biznesmena z małego miasta. Gdyby
zaś ludzie będący na dole hierarchii władzy obciachu zaczęli nagle wszyscy
nosić estetycznie „właściwe” ubrania, bo jakimś cudem byłoby ich na nie stać,
natychmiast stałyby się one obciachowe.
Wylęgarnia kiczu
W obciachu nie chodzi
zatem o estetykę. Wręcz przeciwnie: obciach niszczy poczucie smaku, gdyż ci,
którzy mają władzę definiowania tego, co jest cool, nie muszą się przejmować jego
zasadami, zaś inni próbując dopasować się do ich wyroków nie mogą tego robić,
jeśli nie chcą ryzykować wykluczającego napiętnowania. Lęk przed obciachem
niszczy naszą zdolność tworzenia, bo nie pozwala skoncentrować się na tym, co
mamy do powiedzenia i jaka forma najlepiej to odda, lecz zmusza do ciągłego
zastanawiania się, co inni na to powiedzą i czy przypadkiem nie zostaniemy
wyśmiani, jeśli damy się ponieść emocjom albo zbyt radykalnie podważymy
powszechnie akceptowane konwencje. A przecież bez odwagi i autentyczności
indywidualnej ekspresji nie ma dobrej sztuki.
Obciach jest trujący
na płaszczyźnie indywidualnej, jeśli jednak zmienia się w narzędzie społecznej
dominacji, może niszczyć całe dziedziny kultury – i taki właśnie był los muzyki
tradycyjnej w Polsce. Przede wszystkim przypomnijmy, że wbrew temu, co wydaje
się „oczywiste” w społeczeństwie kształtowanym przez władzę obciachu, aby
tworzyć genialne dzieła kultury wcale nie trzeba należeć do „kulturalnych” klas
wyższych. Wielka sztuka powstawała w społecznościach ludzkich, zanim
wykształciły się w nich systemy klasowe. Owszem, nie każdy miał talent, nie
każdy umiał opanować i twórczo rozwinąć lokalne konwencje rządzące artystyczną
ekspresją, ale elementarna znajomość kulturowej różnorodności powinna uczyć
nas, że odmienność owych konwencji nie oznacza, że niektóre z nich są gorsze. Wykształceni
ludzie powinni ponadto wiedzieć, że przyswojenie reguł rządzących danym
rodzajem sztuki – konieczne, by móc ją rozumieć i w kompetentny sposób dyskutować
o artystycznych walorach tego czy innego dzieła – bywa trudnym, czasochłonnym
zadaniem wymagającym znacznej otwartości. Ponieważ jednak twórczość polskiej
wsi to w oczywisty sposób obciachowa „wiocha”, więc na przykład Jan Hartman
nie jest w stanie sobie wyobrazić, że mogłaby ona rządzić się innymi regułami
niż muzyka poważna. A nawet że w ogóle możliwe są tu jakieś reguły, więc
oceniając ją bez ich znajomości brzmi równie groteskowo jak cesarz Józef II
stwierdzający, że w operze Mozarta jest za dużo nut, albo malarz akademicki
stosujący swoje kryteria do oceny dzieł kubistów.
Przede wszystkim w
muzyce tradycyjnej często mamy do czynienia ze skalami nietemperowanymi, co
sprawia, że dla uszu przyzwyczajonych do klasycznych brzmień wydaje się ona
fałszem. Oswojenie się z innego rodzaju harmoniami zajmuje trochę czasu, ale
jeśli już się dokona, wtedy jak fałsz brzmią z kolei „wyczyszczone” przeróbki
tradycyjnych utworów. Wielu aspektów tradycyjnej muzyki nie da się zapisać w
nutach, dlatego wymykają się one percepcji klasycznie wykształconych muzyków i trudno
im zrozumieć na przykład, czym miałoby być tempo rubato albo że ozdobnik nie
jest oddzielną nutą. Parokrotnie cierpiałam słysząc, jak kapela folkowa gra mazurka
w tempie wyrównanym zgodnie z kreskami taktów, czy jak skądinąd utalentowana
śpiewaczka operowa wyśpiewuje z taką samą siłą każdą nutę w pieśni kurpiowskiej
nie wiedząc, że ozdobniki powinny być tylko delikatnie zaznaczone. Taką wiedzę
można zyskać jedynie słuchając wiejskich mistrzyń i mistrzów. W tym celu trzeba
jednak pewnej pokory. Trzeba założyć, że ponieważ to ich muzyka, więc to oni
wiedzą, jak powinna być wykonywana, a nasze konwencje artystyczne nie są ani jedyne
możliwe, ani też najlepsze.
Coś takiego było jednak
wykluczone w społeczeństwie, w którym to, co wiejskie, naznaczone zostało
gorszością obciachu. Dopóki pani pozostawała panią, a chłopka nawet przez
chwilę nie pomyślałaby, że mogłaby być jej równa, odmienne kultury istniały w
swoich izolowanych sferach. Natomiast gdy po II wojnie światowej znikły
wcześniejsze bariery społeczne i staliśmy się społeczeństwem teoretycznie
egalitarnym, do akcji wkroczył obciach. Gorszość wsi wynikająca z jej biedy i
dziedzictwa kilku wieków upadlającej pańszczyzny była aksjomatem, którego nie
mogły ruszyć oficjalnie głoszone równościowe idee. Jej mieszkańcy nie
dysponowali wystarczająco silnym poczuciem własnej wartości, by móc obronić się
przed władzą obciachu. Dlatego gdy pełni dobrych intencji modernizatorzy
ruszyli na wieś naprawiać jej cywilizacyjne zapóźnienia, postanowili także
nauczyć prostych chłopów, jak powinni grać swoją własną muzykę. W tworzonych
wtedy zespołach pieśni i tańca dzikie brzmienia zostały wygładzone, rytmy
wyrównane, a głosy operowo przeszkolone.
W ten sposób sztuka
ludowa została przerobiona na kicz w czystej postaci. Prosta piosenka, za
pomocą której można było wyrazić własne smutki lub radości przy zbieraniu jagód
czy pasieniu bydła, przeniesiona na scenę i zaśpiewana z egzaltowanym zadęciem,
stawała się nieznośną szmirą. Zniszczenie odmiennych konwencji muzyki
tradycyjnej i pozbawienie jej bezpretensjonalnej autentyczności odebrało jej artystyczną
wartość. Jednocześnie jej wykonawcom wmówiono, że ich własny osąd estetyczny
jest z definicji błędny. Jeśli im się coś podoba, to na pewno jest to wiejskie,
a zatem gorsze. To, co ładne, musi być miastowe, nowoczesne, a przy tym
kiczowato prześliczne, tak jak „właściwa” wersja muzyki ludowej promowana przez
zespoły pieśni i tańca. I tak lud został rzucony w objęcia disco polo:
aspirującej do światowości tandetnej muzyki wykorzenionych ludzi, którym
odebrano ich własne poczucie smaku.
I oczywiście stało się
to jeszcze jednym „dowodem” na kulturową niższość ludu, na to, że oświecone
klasy wyższe muszą go stale pouczać i kontrolować. A ponieważ pozycja zawsze
mądrzejszych „edukatorów” jest niezwykle wygodna, więc podobnie jak firmy farmaceutyczne nie zamierzają dopuścić do eliminacji chorób przewlekłych,
tak też owo edukowanie nigdy nie odnosi sukcesu i w magiczny sposób utrzymuje podległość
edukowanych. Opisany wyżej mechanizm odbierania ludziom poczucia smaku poprzez
wmówienie im, że wszystko, co im się podoba, jest z definicji w złym guście,
działa także obecnie. Aby sprostać wymogom narzucanej im „edukacji”, klasy
niższe zaczynają udawać kogoś kimś nie są. A ponieważ podróbka zawsze jest
gorsza od oryginału, a pretensjonalne aspirowanie do „wielkiego świata”
wyklucza autentyczność, nieuchronnym efektem jest kicz. Mechanizm ten działa
nie tylko w Polsce: to właśnie podróbki „arystokratycznej” kratki Burberry
stały się symbolem pogardzanych brytyjskich chavs.
Przekonanie, że tylko
„klasy kulturalne” są w stanie tworzyć kulturę, działa zatem jak
samospełniająca się przepowiednia. Wszystko, co zostało stworzone przez klasy
ludowe, zostaje albo pogardliwie zdewaluowane albo też przejęte. Bo przecież
oprócz kultury tradycyjnej dziełem społecznych „nizin” jest także jazz czy
hip-hop. Z klasy robotniczej wywodzili się również The Beatles: najsłynniejszy chyba
zespół XX wieku, który zrewolucjonizował muzykę popularną. Jego członkowie
zresztą wielokrotnie grali ze stereotypowym postrzeganiem robotniczych „prostaków” i naśmiewali się z klas
wyższych mających problem z odnalezieniem się w sytuacji, w której „prole”
zostali bożyszczami tłumów. Słynnym przykładem jest wypowiedź Johna Lennona
podczas koncertu, na którym obecna była między innymi królowa. Poprosił
on słuchaczy z tańszych miejsc o klaskanie, tych bogatszych zaś o potrząsanie
biżuterią.
Obciach: rasizm oświeconej klasy średniej
Obciach jest zatem
narzędziem naznaczania klas ludowych, ale jednocześnie jako samospełniająca się
przepowiednia stale je wytwarza jako z definicji gorsze. Ich „niekulturalność”
ma uzasadniać ich wyzysk, niższą pozycję społeczną – oraz starania klasy
średniej i wyższej, by się od pospólstwa odgrodzić. Przypomnijmy, że w
analogiczny sposób pojęcie rasy, którego nienaukowość nie budzi już dziś
wątpliwości, zostało skonstruowane przez rasizm, by uzasadnić podbój,
eksploatację i niewolenie ludzi różniących się od Europejczyków kolorem skóry. Jednak
w przeciwieństwie do rasizmu twierdzącego, że predyspozycje do panowania lub
niewoli wypływają z rzekomych różnic biologicznych, oparty na obciachu klasizm
opiera się na szczytnej idei obrony kultury przed pozbawioną smaku tandetą.
Czyż potrzeba odgrodzenia się od prostackiego, agresywnego motłochu nie jest po
prostu naturalna? Dlatego chociaż z punktu widzenia etyki nie ma między nimi
różnicy, rasizm uznawany jest za całkowicie nieakceptowalny, podczas gdy
klasizm ma się świetnie wśród oświeconych i tolerancyjnych klas wyższych.
Dobrym przykładem tego
zjawiska jest debata na łamach gazeta.pl zainicjowana przez Grzegorza Sroczyńskiego,
który postanowił poruszyć problem odgradzania się klasy średniej od niższych
warstw społecznych. Jego zdaniem uniemożliwia to ludziom z różnych środowisk
poznanie się, co w rezultacie prowadzi do stereotypów, wzajemnej wrogości – i
politycznych zwycięstw populistów. Zdaniem Sroczyńskiego powinniśmy bardziej
się integrować z ludźmi innymi od nas, bo dzięki temu nie zaskoczą nas potem
całkowicie nieracjonalnymi decyzjami wyborczymi. Podobne poglądy wyrazili w
debacie Przemysław Sadura (szkoły powinny być klasowo wymieszane, ponieważ dzieci
z klasy średniej podnoszą poziom, na czym korzystają te uboższe, a bogatsze
wcale nie tracą), oraz Wojciech Kotecki narzekający, że społeczna jednorodność
miejsc takich jak Miasteczko Wilanów jest nużąca i oducza tolerancji dla
inności.
Dla równowagi (bo
prawda przecież leży po środku!) gazeta.pl opublikowała także parę tekstów
zawierających dobrze znaną, wręcz oklepaną, obronę klasy średniej heroicznie
niosącej postęp i dobry smak niewdzięcznemu ludowi napierającemu zewsząd ze
swoimi krasnalami ogrodowymi. O dziwo nie ukazał się jednak żaden głos osób,
przeciwko którym owe ogrodzenia są stawiane. Nikomu nie przyszło do głowy, że
można by zapytać, jak się czują ludzie, którzy mieszkając w nieremontowanych od
dawna mieszkaniach socjalnych czy komunalnych, do których miastu „nie opłaca
się” nawet doprowadzić centralnego ogrzewania, widzą w okolicy bliższej lub
dalszej luksusowe budynki i wiedzą, że nigdy nie będzie ich stać na zamieszkanie
w nich, bo praca kasjerki, robotnika czy pielęgniarki nie jest tak cenna
społecznie jak specjalistki od PR czy bankowca. Jak to jest, gdy droga, którą
zwykle chodziliśmy na przystanek czy do sklepu, zostaje nagle przegrodzona
płotem? Gdy wiemy, że to właśnie nas nie chcą na tych nowiutkich chodnikach i
wystrzyżonych trawnikach? Ale to przecież oczywiste, że takich ludzi nie pyta się
o zdanie. Oni nie są stroną tego sporu – chociaż to właśnie ich dotyka owo
grodzenie – ponieważ nie są stroną żadnego sporu. Bo „wykształceni oświeceni”
nie wyobrażają sobie, że ci prości mogliby mieć swoją perspektywę, że mogliby w
ogóle myśleć, a nie jedynie być kupowani „kiełbasą wyborczą”.
Twierdzę, że to
właśnie to wykluczenie oparte na władzy obciachu, doprowadziło do zwycięstw
różnego rodzaju populistów. Arlie Russell Hochschild w książce „Obcy we własnym
kraju” pisze, że wykluczone klasy niższe głosują na prawicę, która niszczy ich
miejsca pracy i doprowadza do katastrof ekologicznych rujnujących ich zdrowie,
ponieważ lewica kojarzy im się z obroną praw kobiet oraz mniejszości, którą
postrzegają jako niesprawiedliwe wpychanie się do kolejki po amerykańskie
marzenie. Kolejki, w której oni, uczciwi i religijni, stoją już od jakiegoś
czasu. Z kolei z badań Diany C. Mutz wynika, że przyczyną sukcesu Trumpa nie były kwestie ekonomiczne, lecz fakt, że
biali, tradycjonalistycznie chrześcijańscy mężczyźni poczuli, że ich status w
społeczeństwie jest zagrożony.
Kwestia tego rodzaju
wyborów jest z pewnością złożona, postawiłabym jednak tezę, że kategoria
obciachu znakomicie uzupełniłaby te badania. Że gdyby spytać wyborców o
wykluczenie na płaszczyźnie estetycznej, okazałoby się, że jest ono jedną z
przyczyn doznawanego przez nich upokorzenia, być może nawet najważniejszą.
Zresztą jedna z rozmówczyń Hochschild sama porusza ten temat stwierdzając, że
„liberałowie uważają wierzących w Biblię mieszkańców Południa za zacofanych
ciemniaków, wsioków i nieudaczników. Myślą, że jesteśmy rasistami, seksistami,
homofobami i do tego pewnie jeszcze grubi”. I właśnie dlatego uwielbia
konserwatywnego publicystę Rusha Limbaugha, bo czuje, że jego wyrzekania na
feminazistki i „popieprzonych ekologów” bronią ją przed inwektywami liberałów.
Podobnie też, jak pisał w głośnej książce The
Chavs Owen Jones, estetyczna pogarda jest obecnie głównym sposobem
demonizowania klasy robotniczej w Wielkiej Brytanii, które ma usprawiedliwiać jej
rosnącą ekonomiczną marginalizację oraz stale zmniejszane nakłady na publiczne
usługi społeczne.
Polityczna siła
obciachu wynika z towarzyszącego mu palącego wstydu – to niezwykle silna
emocja, a pilnie potrzebna obrona zagrożonego nią poczucia własnej wartości
wymaga dokładnie takich godnościowych narracji, jakie proponują populiści.
Jeśli ludzi przekonują hasła o wstawaniu z kolan i walce z pedagogiką wstydu,
jeśli potrzebują uczynić Amerykę „znowu wielką” albo uniezależnić Wielką
Brytanię od tłamszącej ją liberalnej i zbiurokratyzowanej Europy, to znaczy, że
ich poczucie własnej godności zostało poważnie naruszone i dlatego szukają
ratunku w karykaturalnie przerysowanej postaci honoru. Można oczywiście
stwierdzić za Dianą Mutz, że owo upokorzenie wynika z sukcesów liberalnych walk
o prawa kobiet oraz mniejszości etnicznych i seksualnych, co prowadzi do
obniżenia społecznego statusu białych mężczyzn. Takie procesy też z pewnością
mają miejsce, ale wyśmiewanie zacofanych amerykańskich rednecks czy polskich wsioków oraz Januszów biznesu również jest
niezaprzeczalnym faktem, a poczucie upokorzenia jest jego oczywistą
konsekwencją.
Co więcej, wykluczanie
na podstawie obciachu jest jedynym rodzajem dyskryminacji, który oświecona
lewica nie tylko dopuszcza, ale wręcz uznaje za uzasadniony. W omawianej wyżej
dyskusji o grodzeniu się klasy średniej nikt nie stwierdził, że jest ono tak
samo złe, jak segregacja rasowa. Krytycy wykluczania klas ludowych z dobrych
szkół oraz z przestrzeni publicznej odwoływali się do solidarności i empatii albo
też wskazywali, że społeczna integracja jest dla wszystkich na dłuższą metę
korzystna. Ale przecież argumenty, które na obronę grodzenia przywołała Kinga Dunin,
są dokładnie analogiczne do tych, które wypychają do gett i gorszych szkół
mniejszości rasowe w USA. Identyfikująca się przecież z lewicą publicystka
pisze, że klasa średnia wybiera mieszkania na grodzonych osiedlach, ponieważ zwyczajnie
chce uniknąć „ślizgania się na psiej kupie”, brudu i ciągłych imprez, które
jakoby mają utrudniać życie w wymieszanych klasowo okolicach; zaś obchodzi
wymogi szkolnej rejonizacji, żeby uchronić własne dzieci przed przemocą w
szkołach i stworzyć im możliwości dobrego startu w życiu. Co mogłoby być w tym
złego?
Cóż, to samo, co w
teoretycznie nielegalnej, ale istniejącej faktycznie w Stanach Zjednoczonych segregacji
rasowej motywowanej na przykład tym, że jeśli czarni zaczną mieszkać w okolicy,
to wartość naszych domów spadnie, a na ulicach zrobi się niebezpiecznie.
Patrząc z zewnątrz widzimy, że tego rodzaju myślenie zakłada podwójne
standardy. Z jednej strony milcząco przyjmuje się, że Afroamerykanie mają z zasady
większą skłonność do przemocy (i czai się tu nieśmiała sugestia, że może to
jednak wrodzone?), a pomija się to, w jaki sposób wzmagana jest ona przez
biedę, wykluczenie społeczne oraz brutalność policji. Zresztą jak wiadomo w
Polsce też można zostać zgarniętym na komisariat tylko za to, że się stoi na
ulicy i ma „niedobry wygląd”. Z drugiej zaś strony, przemoc w wykonaniu „tych
gorszych” okazuje się w dziwny sposób bardziej bolesna i oburzająca niż ta
doznana od ludzi posiadających odpowiedni kolor skóry czy kapitał kulturowy.
Czyż białe dzieci z klasy średniej nie stosują przemocy w szkołach? Czy
wykształceni dorośli zawsze po sobie sprzątają i nigdy nie hałasują? Śmiem
wątpić. Na przykład jakiś czas temu znacznie zamożniejsza ode mnie znajoma
kupiła mieszkanie w centrum Warszawy i zaczęła narzekać na głośne imprezy
wyprawiane stanowczo zbyt często przez mieszkającego nad nią znanego aktora.
Stereotypowe
postrzeganie osób z grup dyskryminowanych oparte jest na podwójnych standardach:
jeśli kobieta zrobiła błąd za kierownicą, to właśnie dlatego, że jest kobietą –
wiadomo, że one nie umieją jeździć. Natomiast podobny błąd w wykonaniu
mężczyzny zostanie wyjaśniony jego indywidualnymi cechami (niedouczony lub może
ryzykant) albo tym, że był po prostu zmęczony. Takie generalizacje są potępiane
przez wykształconych i tolerancyjnych, ale jednocześnie za oczywiste uznaje
się, że w przypadku klas ludowych to właśnie przynależność klasowa odpowiedzialna
jest za to, że ktoś naśmiecił czy zachował się zbyt głośno, natomiast
niekulturalne zachowanie kogoś z „naszych” to wyłącznie indywidualny problem
tej oto osoby.
Czy można się dziwić,
że dyskryminowani przez ludzi mających usta pełne frazesów o równości i
tolerancji, podważają same te szczytne idee i swoją wściekłość kierują na tych,
których każe się im tolerować? Dlatego sądzę, że skonstruowana przez Hochschild
opowieść o tym, jak to beneficjenci akcji afirmatywnych wzbudzają oburzenie wpychając
się w kolejkę po American dream, nie jest
w pełni adekwatna. Problem leży w tym, że gorsza pozycja w systemie klasowym również
powinna być podstawą do podpadania pod takie akcje, jednak ludzi
dyskryminowanych pod tym względem spotyka jedynie pogardliwe szyderstwo władzy
obciachu. Seksizm, rasizm i homofobia są złe, klasizm jest w porządku. I to
właśnie dlatego obciachowa zaczeska Trumpa i jego pomarańczowa opalenizna uczyniły
z niego „swojego gościa” umożliwiając milionerowi skuteczne przyjęcie roli
obrońcy zwykłych ludzi przed elitami. Z tych samych przyczyn wiele osób
odnalazło własne doświadczenia w poczuciu Kaczyńskiego, że wszyscy są przeciwko
niemu, oraz w jego urazach z czasów, gdy został spostponowany i wykluczony
przez środowisko inteligenckiej Unii Demokratycznej.
Lewica przeciw obciachowi
Polityczny przekaz prawicowych
populistów był skuteczny, ponieważ odpowiedział na istniejącą w społeczeństwie konieczność
kompensacji upokorzeń. Dlatego jeśli chcemy sprawić, by tego rodzaju hasła
przestały być nośne, musimy zaspokoić potrzeby, na które odpowiadają. Każdy
człowiek potrzebuje czuć, że jego perspektywa się liczy, że jest w stanie
wnieść coś wartościowego do społeczeństwa. To jednak niszczy władza obciachu
wmawiając całym grupom ludzi, że z powodu ich estetycznych wyborów nie warto z
nimi gadać. Obciach nie tylko usprawiedliwia wyzysk, ale też decyduje o statusie społecznym. I chociaż walka ze złymi, wyzyskującymi kapitalistami nie
jest dla lewicy niczym nowym, dużo trudniej jest zrezygnować z uprzywilejowanej
pozycji, jaką daje nam kapitał kulturowy, a nad wykluczonymi często wolimy się
pochylać, zamiast z nimi po partnersku współpracować.
Walka z klasizmem jest
tak samo konieczna, jak walka z seksizmem, rasizmem czy homofobią, ponieważ
jest on równie krzywdzący. Ale dla lewicy stawką jest także sam jej polityczny
byt. Często porównując współczesną, mizerną pozycję lewicy do siły
przedwojennych partii socjalistycznych stwierdza się, że przyczyną są przemiany
gospodarcze zmniejszające rolę sektora produkcji na rzecz usług i pracy
umysłowej. Ale nawet jeśli robotników czy rolniczek jest mniej niż kiedyś, nie
powinno to powodować ich odwrócenia się od reprezentujących ich interesy partii
lewicowych. Jednak jak wspomniałam we wstępie, przekaz lewicy jest obecnie
przekonujący głównie dla niewielkiej części uprzywilejowanych klas wyższych i
średnich. Twierdzę, że rozwiązanie tej zagwozdki leży właśnie w pojęciu obciachu:
ponieważ bycie „wsiokiem” czy „robolem” oznacza, że się jest kimś gorszym, nikt
nie chce się identyfikować z ludem. W każdym razie nie lud, lecz tylko co
najwyżej ci, którzy niosą ludowi ratunek, a sami nim nie są. I dopóki
przynależność do klas ludowych nie stanie się powodem do dumy, lewica nie będzie
miała szansy na uzyskanie szerokiego poparcia dla swoich postulatów.
Pochodzenie klasowe
widać. W Wielkiej Brytanii rozpozna się je natychmiast po akcencie, w Polsce
również zdradza je sposób mówienia czy ubierania się. I powiedzmy z całą mocą,
że jest to coś całkowicie niezwiązanego z inteligencją czy dobrym wychowaniem.
Jakiś czas temu znajoma opowiadała mi o pewnej doktorantce odróżniającej się od
swoich kolegów i koleżanek, ponieważ pochodzi ze Szmulek – jednej z
biedniejszych dzielnic Warszawy. I chociaż niewątpliwie ma niezbędne zdolności
do pracy naukowej, skojarzenia wywoływane przez jej styl bycia utrudnią jej
karierę. Lewica stale podkreśla, że trzeba być wyczulonym na wdrukowane nam
przez kulturę skłonności do deprecjonowania osiągnięć kobiet czy osób niebiałych. Nie słyszymy jednak o konieczności pilnowania się, by nie oceniać
ludzi po sposobie mówienia czy ubierania się, chociaż przecież jest on tak samo
niezwiązany z kompetencjami i kulturą osobistą jak kolor skóry albo posiadanie
takich a nie innych narządów rozrodczych. Co więcej, osoby z klas ludowych odróżniają
się od większości także w lewicowych środowiskach i to właśnie ten fakt
przesądza o „kawiorowości” owych środowisk. Od tego oskarżenia nie da się
wybronić wyliczając własne zasługi w walce o ekonomiczne prawa ludzi pracy, jeśli
nie podważy się jednocześnie inteligencko-hipsterskiej kulturowej „normy”,
która sprawia, że owi ludzie pracy czują się wśród nas obco.
Jak jednak taki proces
miałby wyglądać? Czy oznacza to, że mamy całkowicie porzucić własne upodobania
estetyczne? Że od dzisiaj ładne jest to, co wskażą osoby z odpowiednim
pochodzeniem klasowym? Absolutnie nie. Pomiędzy pogardą obciachu a neofickim
przywdzianiem dresu w hołdzie autentycznemu ludowi jest jeszcze sporo miejsca
na wzajemny szacunek i partnerską dyskusję. Bo owszem, wbrew temu, co się
często mówi, o gustach jak najbardziej można dyskutować. Na przykład w
środowisku osób zajmujących się praktykowaniem muzyki tradycyjnej i
przywracaniem jej społecznego uznania często spieramy się o estetyczną wartość
różnych wykonań czy regionalnych manier – i często pozostajemy przy swoich
zdaniach. Zdarza się, że na przykład ktosia nie lubi muzyki wielkopolskiej i koniec
– ale wtedy ma też świadomość, że nie jest dobrą partnerką do dyskusji o zaletach
tej czy innej kapeli. Osoby lepiej osłuchane z daną tradycją mogą przywoływać
różnorakie argumenty, które jednak zawsze mogą się rozbić o indywidualne „do
mnie to i tak nie przemawia”. Może się też jednak zdarzyć, że po latach
przyznamy rację bardziej doświadczonym dyskutantom, że czyjaś opinia zwróci
naszą uwagę na coś, czego sami nie dostrzegliśmy. W ten sposób dyskusja pozwala
na wyrobienie sobie własnego gustu (bo moja indywidualna percepcja jest
szanowana), ale jednocześnie jest też zbiorowym wytwarzaniem reguł dobrego smaku
w danej sferze kultury. Aby to jednak było możliwe, nikt nie może mieć władzy,
by z różnicy między nami uczynić narzędzie do zawstydzania i wyśmiewania innych.
W tym celu koniecznie
jest zrezygnowanie z uprzywilejowanej pozycji tych, którzy nigdy nie zostaną
uznani za obciachowych, bo to komuś innemu przypadła rola etatowego „chama i
prostaka”, i z poczucia wyższości, jakie daje wyśmiewanie czyjejś nieznajomości
zasad dobrego smaku. Bez tego nie da się zbudować autentycznie egalitarnego
społeczeństwa, bo recepta prawicowego populizmu na potrzebę
społecznego uznania sprawia, że staje się ono dobrem ograniczonym – żeby ktoś je
miał, trzeba upokorzyć kogoś innego. W ten sposób lądujemy w błędnym kole
dominacji, w którym zawsze ktoś musi być na dole, a lęk, żebyśmy to nie byli
tym razem my, zmusza nas do nieustannej rywalizacji i blokuje nasze możliwości
twórcze. Dlatego jeśli już obalimy władzę obciachu, będziemy mogli w końcu
wyluzować, co pozwoli nam na przykład docenić prawdziwą diwę,
także jeśli akurat będzie koncertować w kuchni.