Podziały w polskim społeczeństwie coraz wyraźniej przyjmują
postać konfliktu między elitami a zwykłymi ludźmi. W ten sposób zdefiniował
front Jarosław Kaczyński wypowiadając wojnę „odrywanym od koryta” elitom, ale
narrację tę przyjęły także media, w których po wygranej PiS co i rusz
publikowano artykuły o zwycięstwie chamstwa i obciachu, albo też celebryci
narzekający na nagle wzbogacone dzięki 500+ tłumy nad morzem. Jednak dopiero
niedawno z prawdziwie husarskim natarciem ruszył Krzysztof Łoziński,
przewodniczący KOD. W tekście zatytułowanym „Zdjąć aureolę z mordy chama”
nie tylko porównuje swoje środowisko do lwów i lampartów oraz apeluje, by nie
wpuszczać na salony osłów i baranów, ale też z iście ułańską fantazją przywala
chamowi z mezona, ponieważ wie, jaką ów mezon ma liczbę barionową, a cham nie.
Żałosna bucowatość oraz nieskuteczność tej taktyki jest oczywista
– dziw bierze, że stosują ją ludzie uważający się za inteligentnych. Ale może
po prostu przechowywanie w pamięci wszystkich szczegółów charakterystyki mezonu
utrudnia myślenie? Polecam porządki w mózgu, bo naukowcy wykazali niedawno, że
aby mógł poprawnie funkcjonować, musi wymazywać z pamięci nieistotne dane.
Trzeba jednak przyznać, że większość dziennikarzy mediów
głównego nurtu, już jakiś czas temu załapała, że podkreślanie swojej
elitarności w żaden sposób nie pomoże w obniżaniu słupków poparcia dla PiS. Ta
taktyka ujawniła się w ciekawy sposób przy moich próbach opublikowania artykułu będącego wcześniejszą wersją poprzedniego wpisu na blogu. Pisałam go w sierpniu, tuż po pierwszej serii masowych protestów przeciw próbie
zniszczenia autonomii sądownictwa. Ponieważ sondaż, na którym oparłam swoją
argumentację, ukazał się w POLITYCE, pomyślałam, że pismo to może być
zainteresowane wnioskami, jakie można z niego wyciągnąć. Odpowiedzi żadnej nie
dostałam, natomiast niedługo potem POLITYKA opublikowała artykuł o
manipulacjach stosowanych przez Jarosława Kaczyńskiego w jego antyelitarnej
nagonce. Czyli: z elitami jest wszystko w porządku, tylko ciemny lud łatwo
omamić i przeciwko elitom podburzyć.
Natomiast próba opublikowania tekstu w Gazecie Wyborczej,
owszem, przyniosła odpowiedź. Napisano mi, że moja teza o wykluczaniu pewnych
perspektyw z medialnego dyskursu jest gołosłowna, dlatego żeby artykuł mógł
zostać opublikowany, muszę podać, kto, gdzie i kiedy odbierał głos i wykluczał. Wskazanie
konkretnych przykładów byłoby niezwykle trudne, a poza tym zawsze byłoby ich za
mało. W artykule mogłabym zmieścić co najwyżej kilka, dlatego można by je
zbagatelizować jako odosobnione incydenty, wyjątki potwierdzające regułę, że w
naszym społeczeństwie nieskrępowana wolność słowa w jednakowy sposób
przysługuje wszystkim. Postanowiłam zatem zamiast wyszukiwania, gdzie kto komu
przerwał i kogo ośmieszył, opisać proces przekształcania się elit
merytorycznych w oparte na władzy – tę argumentację można znaleźć w nowszej wersji
tekstu opublikowanej na blogu. Odniosłam się też do drugiego zarzutu
postawionego przez redakcję: że PiS również tworzy własne elity, które obecnie
mają więcej władzy niż te poprzednie. Niestety po odesłaniu nowej wersji kontakt
się urwał. Co było w sumie do przewidzenia, chociaż fakt, że w ogóle odpisali,
pokazuje, że coś ich jednak w moim tekście uwierało, że potrzebowali udowodnić
mi i przede wszystkim samym sobie, że wcale nie są wykluczającymi elitami,
które zgotowały Polsce ciężki los pod władzą PiS.
Teza, że to nie my jesteśmy elitami i na pewno nikogo nie
wykluczamy, coraz częściej pojawia się też w innych artykułach. Na przykład
Adam Leszczyński argumentował w OKO.press, że obecnie nie można już nazywać „mainstreamowymi
mediami” Gazety Wyborczej, Polityki czy TVN, bo te związane z obecną władzą
mają nie mniejszy zasięg i wpływ na społeczeństwo. Czy jednak zaprzeczając własnej przynależności do elity autorzy takich
artykułów nie ulegają retoryce Jarosława Kaczyńskiego przyznając nie wprost, że
bycie elitą jest czymś złym? Czy mamy tu do czynienia wyłącznie z taktycznym
docenieniem skuteczności antyelitarnych haseł, czy może rzeczywiście jest jakiś
problem z byciem elitą? A może w ogóle moglibyśmy żyć bez elit?
Z taką sugestią media głównego nurtu stanowczo się nie
zgadzają. Na przykład Wojciech Maziarski pisze w Gazecie Wyborczej,
że „elita jest strukturalnym elementem każdej społeczności ludzkiej […] Tak
było, tak jest i tak będzie, dopóki rodzaj ludzki pozostanie rodzajem ludzkim.”
Zaś Ewa Wilk w tekście „Hatakumba elit” opublikowanym w POLITYCE stwierdza, że
„Istotą ludzkich zbiorowości jest hierarchiczność. W każdej grupie, począwszy
od dziecięcej gromady skleconej naprędce do zabawy, powstaje jakaś struktura. O
pozycji jednostki mogą zdecydować jej zdolności, inteligencja, walory
charakteru, ale też przeciwnie – niepohamowana żądza władzy, narcyzm,
umiejętności manipulatorskie. Tak czy inaczej jakaś elita zawsze się
kształtuje.” Dla autorki zatem nie ma znaczenia, czy o przynależności do elity
decyduje siła mięśni i brak skrupułów, czy jednak jakieś merytoryczne zasługi.
I biorąc pod uwagę opisany w poprzednim wpisie mechanizm przekształcania się
elity merytorycznej w elitę opartą na władzy – w sumie ma rację.
Ale jeśli elitarność jest czymś naturalnym, dlaczego, jak pokazuje
omawiany w poprzednim wpisie sondaż, prawie nikt nie chce przynależeć do elity?
Z kolei w artykule „Młodzi, wykształceni, zniesmaczeni”, także z POLITYKI,
czytamy, że niewiele osób chce się dziś określać mianem inteligencji, gdyż
słowo to „wiąże się […] z nieuzasadnionym poczuciem wyższości”. Autorka, Ewa
Wilk, konstatuje to z pewnym zdziwieniem i wyraża przekonanie, że młodzi
inteligenci jeszcze dojrzeją do etosu inteligencji przyjmującej na siebie misję
ratowania świata od zagłady, gdy ta, gotowana nam od jakiegoś czasu przez
populistów, zacznie coraz wyraźniej rysować się na horyzoncie. Postawiłabym
jednak tezę, że z populistami i preparowaną przez nich katastrofą możemy sobie
poradzić tylko porzucając wszelką elitarność, także pod postacią staromodnego
XIX-wiecznego etosu inteligenckiego, ponieważ to właśnie ona jest źródłem
naszych problemów.
W tym momencie muszę dokonać pewnego wyznania: jestem
absolwentką warszawskiego liceum im. Stefana Batorego. Co do jego elitarności nie
mogłam mieć żadnych wątpliwości, ponieważ już w pierwszych tygodniach naszej
nauki jedna z nauczycielek powiedziała nam wprost, że jesteśmy elitą.
Zapamiętałam to, bo chociaż nie umiałam tego wtedy zanalizować, czułam, że jest
coś kuriozalnego i głęboko niestosownego w sytuacji, gdy osoba z nauczycielskim
autorytetem obwieszcza coś takiego grupie nastolatków. Oczywiście od dawna
byłam świadoma, że jestem zdolniejsza niż większość moich rówieśników,
wiedziałam, że chodzę do eksperymentalnej klasy matematyczno-fizycznej, do
której były specjalne, wcześniejsze egzaminy. Ale nie czułam się elitą.
Miałam poczucie, że elita to ludzie posiadający specjalną
pozycję społeczną – czy naprawdę zdanie trudnego egzaminu wstępnego daje do
niej tytuł już w wieku piętnastu lat? Bycie dobrym z matematyki nie oznacza
przecież, że się jest świetnym we wszystkim, ani też że się nigdy nie bywa
bezbrzeżnie głupim. Nie miałam co do tego wątpliwości obserwując moich kolegów
i koleżanki. Tak zwana elita to ludzie, którzy tak naprawdę nie różnią się od
innych – nie daje to na przykład szczepionki na to, by w najdurniejszy na
świecie sposób chwalić się, że się wie, co to jest mezon, nawet jak się ma już
znacznie więcej niż naście lat.
Ale ludzie tego nie wiedzą i myślą, że jesteś kimś lepszym
niż oni z samego faktu uczęszczania do takiej a nie innej szkoły. Czasami cię
za to nie lubią, czasami traktują z estymą, która nie wydaje ci się zasłużona –
ogólnie rzecz biorąc wrzucają cię do jakiejś szufladki, która przesłania to,
kim jesteś naprawdę. Dlatego jak byłam w liceum i ktoś się mnie pytał, do
jakiej szkoły chodzę, mówiłam, że do II LO. Czasami się dopytywali, które to, ale
czasem udawało się uniknąć znaczących westchnień, że ach no tak – Batory!
Niedawno z pewnym rozbawieniem słuchałam, jak córka znajomej na pytanie, do
którego liceum chodzi, powiedziała, że do liceum na Pradze. Ale gdzie
konkretnie? Na Kłopotowskiego. I dopiero po wyraźnym pytaniu, jakie tam jest
liceum, odpowiedziała, że chodzi do Kuronia. Uznałam, że jest w tej młodzieży
jakaś nadzieja, skoro wyczuwa, że bycie elitą jest jednak strasznie obciachowe.
Chociaż oczywiście jest też wielu takich, którym poczucie
elitarności ani trochę nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie: delektują się nim,
podtrzymują w otoczeniu iluzję swojej wyjątkowości. Ale zderzenie z
rzeczywistością, która jak to w życiu bywa, w przeważającej większości jest
zwykła, średnia i raczej nużąca, jest niezwykle bolesne. Często się je „leczy”
różnego rodzaju środkami odurzającymi. W Batorym na przykład wiele osób wpadało
w narkotyki. Ale elitarność to nie tylko dramat nastolatków, którym wydaje się,
że ich życie będzie jedną wielką imprezą, albo celebrytów gotowych sprzedać
wszystko, byle tylko zdobyć zainteresowanie tabloidów. Elitarność niszczy nasze
społeczeństwa i uniemożliwia im zrozumienie samych siebie i swojego świata.
Przynależność do elity daje bowiem jednym niezasłużone
przywileje i buduje w nich poczucie wyższości, u innych natomiast powoduje kompleksy
i wzbudza zazdrość – chyba że już zorientowali się, że bycie elitą jest
stanowczo przereklamowane. Wtedy zazdrość zamienia się w pogardę dla tych,
którym wydaje się, że dostanie się do jakiegoś wąskiego, wykluczającego kółka
sprawi, że staną się lepsi od innych. Pogardzie towarzyszy wściekłość i
frustracja, jeśli okazuje się, że właśnie na podstawie takiej przynależności
ktoś ma większe możliwości działania i może realnie wpływać na twoje życie.
Bycie poza „systemem” ma spore zalety, chociaż często wiąże
się z bezsilnością. Ale przyjęcie reguł gry opartych na elitarności sprawia, że
życie staje się nieustanną walką o pozycję albo jej utrzymanie. Ludzie
dzielą się wtedy na tych, którzy mogą się do czegoś przydać, tych, którzy nasze
starania mogą udaremnić, a zatem należy ich bezpardonowo niszczyć, albo też
tych, którzy stoją tak nisko, że nie trzeba się z nimi ani trochę liczyć, za to
można się bezkarnie ich kosztem dowartościować.
Jakiś czas temu spotkałam przypadkiem na koncercie osobę,
którą znam, ponieważ należymy do pewnej organizacji. Osobie tej, znacznie
młodszej od „starych” członków tworzących w nim elitę, udało się jednak do owej
elity wspiąć poprzez wzięcie na siebie ogromnej ilości pracy. W żadnym razie
nie jesteśmy bliskimi znajomymi, nie powiem, żebym ją specjalnie lubiła, ale
uznałam, że wypada się przywitać i zamienić parę zdań o właśnie wysłuchanej
muzyce. Ale gdy spojrzałam na nią, żeby przyciągnąć jej uwagę, odpowiedziała
pełnym pretensji spojrzeniem mówiącym: „oj weź, nie zawracaj mi głowy!”, a
następnie się odwróciła. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi – zdawkowość
naszych kontaktów wykluczała jakikolwiek konflikt. Dopiero po jakimś czasie dotarło
do mnie, że najprawdopodobniej uznała, że był to z mojej strony manewr w mojej
własnej wspinaczce ku elicie – bo przecież jak mogłoby komuś na tym nie
zależeć? – i jako stojąca wyżej w hierarchii postanowiła nie zaszczycić mnie
swoją uwagą.
Gdy relacje międzyludzkie oparte są na zabieganiu o względy
tych, co na górze, i upokarzaniu pozostających na dole, zwykła życzliwość
czy choćby elementarna grzeczność stają się czymś równie niepojętym jak dziwaczne
rytuały egzotycznej kultury. Sami już nie wiemy, kim jesteśmy i kogo lubimy, bo
te parametry podlegają ciągłemu dostosowywaniu do obowiązujących trendów: nasze
tożsamości i upodobania są stale modyfikowane w zależności od tego, czy pomogą
nam się wspiąć, czy raczej strącą o parę oczek w dół. I jest to system, w
którym tak naprawdę wszyscy tracą. Bo nawet ci, którzy mają tak silną pozycję,
że nie grozi im wypadnięcie z elity, mogą mieć spory problem ze znalezieniem
prawdziwych przyjaciół wśród rzeszy pochlebców. Wszyscy pozostali albo
upokarzają się włażeniem pod górę i trzęsą, żeby nie spaść w dół, albo gryzą
kompleksami, że nie mają na to szans – albo też płacą poczuciem bezsilności i
frustracji za pogardliwe odcięcie się od tego cyrku.
A skoro ma to same wady, czy nie moglibyśmy z tym skończyć?
Czy rzeczywiście istotą ludzkich grup w nieuchronny sposób musi być
hierarchiczność? Stale to słyszymy, wydaje się to „oczywistą oczywistością”,
ale czy przekonanie to nie jest samospełniającą się przepowiednią? Bo jeśli
wierzymy, że powstawanie elit jest po prostu w naturze ludzkiej, jeśli wszyscy
zabiegają, podlizują się, albo też podkładają innym nogę, żeby nie wypaść z
wyścigu, to uznajemy, że frajerstwem jest robić inaczej. W rezultacie
rzeczywiście „wszyscy” tak robią – czując się przy tym potwornie źle ze swoją „naturą”,
która wedle „oczywistej oczywistości” nie mogłaby być inna.
Ale przecież to naturalne, że nie wszyscy są we wszystkim
jednakowo utalentowani! Czy to nie oznacza, że elita tak czy siak musi się
wyłonić? Nie, bo żeby grupa mądrych czy zdolnych ludzi stała się elitą, potrzebne
jest kilka czynników, które nie są ani trochę związane z ich mądrością, a nawet
wręcz przeciwnie – drastycznie ją zmniejszają. Są to omówione w poprzednim
wpisie założenia, że ekspert zawsze ma rację w sporze z nie-ekspertem i że w
ogóle nikt spoza wąskiej grupy nie może być mądry. Że po prostu nie warto
słuchać opinii osób bez tytułu naukowego czy znanego nazwiska. A jeśli patrzymy na
to, kto mówi, a nie na to, co jest powiedziane i jakie argumenty
za tym stoją, to zmniejszamy ogólną ilość rozumności w społeczeństwie. Bo ci,
którzy mają rację po prostu dlatego, że są, kim są, gubią autokrytycyzm i w ten
sposób stają się głupsi; zaś ci, którzy z definicji racji mieć nie mogą,
porzucają jako bezsensowne wszelkie próby samodzielnego interpretowania świata,
bo nie wierzą, że ich własny rozum może się do tego zadania nadać.
Wynikające z takiego założenia poczucie wyższości jednych i
kompleksy drugich sprawiają, że przynależność do elity zaczyna stanowić o tym,
czy w ogóle się liczymy, czy mamy jakąkolwiek wartość jako ludzie. Jeśli się
mylimy, mamy niepełną wiedzę czy niedoskonałe umiejętności, od razu czyni nas
to gorszymi, dlatego trzeba z uporem maniaka udawać, że wiemy, nawet jak nie
wiemy, nigdy przenigdy nie przyznawać się do pomyłek czy wątpliwości i
bezwzględnie tępić tych, którzy wymyślą coś lepszego niż my. No, chyba że
należą do naszej grupy i możemy ich sukces uznać za potwierdzenie naszej
własnej wartości.
Natomiast w społeczeństwie mądrych ludzi każdy ma prawo, a
nawet obowiązek, używać własnego rozumu, ale błędy czy mniejsze sukcesy w tej
działalności nie oznaczają, że się jest gorszym człowiekiem, którego zdanie z
definicji się nie liczy. Bo każdy ma swoje doświadczenie, swoją unikalną
perspektywę, która sprawia, że w pewnych sprawach będzie mądrzejszy od tych, którzy
w większości innych kwestii są mądrzejsi od niego. Przy takich założeniach
krytyka przestaje być niebezpiecznym atakiem na naszą pozycję, czy wręcz próbą
odebrania nam godności, ale jest po prostu naturalnym elementem zbiorowego
budowania wiedzy o naszym świecie. Łatwiej też wtedy podporządkować się ustaleniom
ekspertów, skoro wiadomo, że ich wiedza w danej dziedzinie wynika nie z tego,
że są zasadniczo lepszym gatunkiem ludzi, ale wyłącznie stąd, że włożyli w
zbadanie jakiejś sfery dużo pracy i czasu, które my z kolei poświęciliśmy na
poznanie czy zrobienie czegoś innego.
Czy taka zmiana podejścia jest możliwa, czy możemy uniknąć
owej rzekomo „naturalnej” hierarchiczności? Na pewno opisane w poprzednim
wpisie tendencje takie jak chęć oparcia się na „niepodważalnym” autorytecie albo
lenistwo intelektualne wzmacniają proces kształtowania się elit, czyli ludzi uważanych
za mądrzejszych i lepszych, bo są, kim są. Ale możemy takim skłonnościom się przeciwstawiać,
krytycznie odnosząc się do autorytetów i z drugiej strony: dając kredyt
zaufania tym, którzy w obecnych relacjach władzy są na niższej pozycji.
Oczywiście dużo zależy od naszych uprzedzeń skłaniających do stosowania
podwójnych standardów: na przykład jeśli „jakaś panna” śmie przedstawiać śmiałą
i oryginalną analizę naszej rzeczywistości, możemy uznać to za przejaw
zarozumiałej bezczelności, bo kim ona
jest, żeby sobie wyobrażać, że mogłaby coś takiego wymyślić? Ale jeśli
będziemy starać się zwracać uwagę przede wszystkim na to, co ktoś napisał i jak to jest uzasadnione, to możemy przeciwdziałać
tendencjom dzielącym świat na tych, którzy z definicji się nie mylą, i tych,
którzy nie mają prawa nic wiedzieć.
Elitarność jest nie tylko kwestią roszczeń tych, którzy
twierdzą, że są najmądrzejsi i ogólnie rzecz biorąc najlepsi, ale zależy przede
wszystkim od uznania tych roszczeń przez ogół. Pretensje do „najfajności” mogą
spotkać się z aplauzem, zazdrością i zabieganiem o względy, albo też mogą
zostać uznane za przejaw bucowatości i wykpione. Zarówno w sferze towarzyskiej,
jak i intelektualnej. Oczywiście dużo zależy też tutaj od postawy tych, którzy posiadają
większe zdolności intelektualne niż inni: czy przyjmą pozycję nieomylnych
ekspertów i będą bronić się przed krytyką używając niezrozumiałego, specjalistycznego
słownictwa, czy też będą chcieli się dzielić swoją wiedzą i z uwagą słuchać
krytycznych sugestii.
I właśnie o to mi chodziło, gdy pytałam w zakończeniu
poprzedniego wpisu, czy elity gotowe są działać na rzecz budowy mądrego
społeczeństwa, a nie wykorzystywać swoją wiedzę do budowania własnej
ekonomicznej i politycznej pozycji. Opisaną tam dynamikę przekształcania się
elity merytorycznej w opartą na władzy można też nazwać po prostu dynamiką
zyskiwania statusu elity przez grupę utalentowanych ludzi. Czyli innymi słowy nasze
pytanie brzmi, czy różni mądrzy ludzie będą chcieli powstrzymać się od wykorzystania
swoich zdolności do uzurpowania sobie pozycji elity. Ze wspomnianego wyżej
artykułu o „końcu inteligencji” wynika, że jest wiele osób, dla których nie ma
absolutnie nic pociągającego w para-misjonarskiej działalności niesienia
ciemnemu ludowi oświaty.
Czym innym jednak jest zwykłe dzielenie się swoimi umiejętnościami
oraz pomysłami. Rozum i logika nie są zbawieniem na wszystkie bolączki tego
świata, ale nie ulega wątpliwości, że często nieadekwatna ocena sytuacji albo niepoprawne
wnioskowanie prowadzą osoby mające dobre intencje do działań powodujących wiele
szkód i cierpień. Przykładem jest choćby polska transformacja przeprowadzona w
oparciu o całkowicie błędne założenia, że większa wolność gospodarcza przekłada
się na większy dobrobyt, a postulaty solidarności społecznej to nieuzasadniona roszczeniowość homo
sovieticusa. Na tym blogu także staram się pokazywać, jak wiele zależy od
zdefiniowania używanych przez nas pojęć i że często najbardziej „oczywiste”
wnioski są zwyczajnie fałszywe.
Zatem fakt, że jedni ludzie są zdolniejsi od innych nie musi
z konieczności prowadzić do wykształcania się elity. A co z władzą? Cytowany
wyżej Wojciech Maziarski pisze: „Nie można dysponować władzą, ale nie być
członkiem elity. Każda osoba wybrana czy mianowana na stanowisko w strukturze
władzy automatycznie wchodzi w skład elity.” Czy to oznacza, że jeśli chcemy
żyć w społeczeństwie bez elit, musimy zdecydować się na jakąś formę
anarchizmu? Niekoniecznie. Bo wprawdzie definicji demokracji jest wiele, ale w żadnej
z nich nie ma mowy o tym, że władzę sprawuje tam elita. Wręcz przeciwnie:
demokracja przeciwstawiana jest zawsze ustrojowi arystokratycznemu lub oligarchii
i o ile się do nich zbliża, o tyle wyradza się w swoje zaprzeczenie i przestaje
być demokracją. I nie dotyczy to tylko demokracji bezpośredniej. Sam fakt, że
władza sprawowana jest przez obieranych przedstawicieli, nie musi oznaczać, że
aby mieć szansę wyboru, trzeba posiadać odpowiedni majątek albo też należeć do ekskluzywnej
grupy osób, do której można się dostać jedynie dzięki umiejętności zjednywania
sobie sojuszników i niszczenia konkurentów, a moralne zasady są w tym wyścigu
jedynie obciążającą kulą u nogi.
Dlatego jeśli w naszym systemie politycznym przedstawicieli
wybiera się tak naprawdę z bardzo
wąskiego kręgu, oznacza to, że nie jest on demokracją, lecz jakąś formą
oligarchii. Po prostu. Zwróćmy uwagę, że rozmaite prawa mniejszości, które są kluczowymi
elementami demokracji liberalnej, mają na celu właśnie to, aby uniemożliwić
silniejszym grupom zdominowanie procesu wspólnego sprawowania władzy przez ogół
obywatelek i obywateli. Bo z mniejszościami i większościami nie chodzi o liczby,
ale właśnie o zasoby dające fory w dostępie do władzy. Mężczyźni są grupą
uprzywilejowaną pod tym względem, chociaż kobiet wcale nie jest mniej. Podobnie
też jeśli różnego rodzaju elity wykorzystują swoją pozycję do narzucania innym
swojej woli, nie różni się to absolutnie niczym od sprzecznej z zasadami
demokracji liberalnej sytuacji, gdy dominująca religia lub narodowość odbiera
głos grupom mniejszościowym.
Przywileje są po prostu sprzeczne z demokracją, dlatego
jeśli KOD naprawdę chciałby jej bronić, musiałby walczyć z każdą sytuacją, w której
pewne osoby czy grupy roszczą sobie prawo do bycia lepszymi niż inni – całościowo
i w ogóle, nie tylko w jakiejś konkretnej kwestii. I podkreślmy raz jeszcze, że
walka z tak rozumianą elitarnością nie oznacza bynajmniej odrzucenia zasady, że
dobre decyzje muszą być oparte na rzetelnej wiedzy. Wręcz przeciwnie: to
właśnie posiadanie pozycji elity ucisza głosy mądrych ludzi spoza wąskiego
kręgu, a ją samą wyjmuje spod krytycyzmu będącego podstawą racjonalności.
Dlatego przywalając chamowi z mezona Krzysztof Łoziński przemianował de facto swoją organizację na Komitet
Obrony Oligarchii.
Poruszające, że te teksty o "naturalnej hierarchiczności" itp. to są kubek w kubek jak u Korwina tylko ładniej i mniej ofensywnie napisane. Zgroza, ale też to wiele mówi o naszych "elytach".
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy tekst. Chciałbym tylko dopytać o ten fragment: "całkowicie błędne założenia, że większa wolność gospodarcza przekłada się na większy dobrobyt".
OdpowiedzUsuńCzy chodzi o to, że większa wolność gospodarcza z zasady nie przekłada się na większy dobrobyt, że nie ma żadnego związku przyczynowo-skutkowego między nimi?
Czy też może przekłada się, ale odwrotnie, tzn. im większa wolność, tym mniejszy dobrobyt?
A może chodzi o to, że do pewnego momentu, wolność gospodarcza przekłada się na większy dobrobyt, ale po przekroczeniu jakiegoś progu zaczyna go zmniejszać (albo pozostawiać bez zmian)?
Można prosić o kilka słów rozwinięcia? Być może jest to wyjaśnione w innej notce, ale dopiero zaczynam przygodę z tym blogiem.
Dziękuję, cieszę się, że tekst się podoba.
UsuńCo do wolności gospodarczej: myślę, że przekłada się na większy dobrobyt, ale wyłącznie niewielkiej grupy najsilniejszych. Nie mam danych, ale obstawiałabym, że prawdziwe jest twierdzenie, że im większa wolność gospodarcza, tym większe rozwarstwienie: bogactwo niewielu kosztem większości.