Narzekanie jest naszym
narodowym sportem – zwłaszcza narzekanie na Polskę. Jednocześnie nieodłącznym
elementem polskości wydaje się być duma narodowa i przekonanie o naszej
wyjątkowej, wręcz mesjańskiej roli w dziejach. To drugie nastawienie zyskuje
obecnie przewagę wraz z przejęciem władzy przez partię stawiającą sobie za cel „powstanie
z kolan” po latach „pedagogiki wstydu”. Efektem jest wzrost nastrojów
nacjonalistycznych i rosnąca liczba ksenofobicznych aktów przemocy – co z kolei
staje się jeszcze jednym powodem do narzekania na Polskę dla osób ceniących
kulturową otwartość. Jednak wbrew pozorom nasilenie krytyki polskości nie
pomoże w zwalczaniu nacjonalizmu, bo skrajne emocje w stosunku do naszego kraju
i nas samych nie są wynikiem zbiorowej schizofrenii, ani też niezdolności zauważenia,
że Polska nie może być jednocześnie najgorszym i najlepszym krajem na świecie. Awersja
do naszego kraju jest bowiem jednym z czynników potęgujących jego fanatyczne
umiłowanie.
„Jak ja nie lubię
Polski”, napisała niedawno na facebooku moja znajoma. Pod tym prostym i jakże
często słyszanym u nas zdaniem otrzymała kilkadziesiąt komentarzy, w większości
zgadzających się z jej postawą. Wiele osób pisało, że nie lubi tu nic poza
pewnymi wyjątkami, takimi jak ulubione potrawy (wzięciem cieszył się śledzik), twórcy
czy wytwory kultury. Kilka osób wspomniało, że lubią niektóre miejsca i
krajobrazy w Polsce, albo też niektórych ludzi – na przykład tych „knujących
jak zakopać nacjonalizm”. Nie obyło się jednak także bez sakramentalnych
narzekań na fatalny w swoim całokształcie krajobraz i potworne polskie
bezguście, tym razem symbolizowane przez pewien element ogrodzeń obserwowany
często przez jednego z uczestników dyskusji i nieodmiennie przyprawiający go o
ból oczu.
Każdy z nas słyszał tego
typu narzekania setki razy i w dyskusji na profilu mojej koleżanki kilka osób
stwierdziło, że są one typowo polskie. Żeby sprawdzić, czy tak jest w rzeczywistości,
postanowiłam przeprowadzić sondę wśród znajomych pochodzących z różnych krajów oraz
Polek i Polaków mieszkających długo za granicą. Pytałam nie o to, czy oni sami
nie lubią swoich krajów, ale czy tego typu stwierdzenia padają w publicznych i
prywatnych dyskusjach – prosiłam też o odróżnienie narzekania na konkrety oraz
na kraj jako całość. Dlatego chociaż z pewnością nie można mojej sondy uznać za
pełnowartościowe badanie socjologiczne, wydaje się, że może nam ona dać całkiem
dobre rozeznanie w problemie – częste występowanie lub nie pewnych wypowiedzi w
naszym otoczeniu jest faktem, który można stwierdzić niezależnie od tego, czy
sami się z nimi zgadzamy.
Moje rozmowy pokazały,
że narzekanie na własny kraj nie jest bynajmniej polską specjalnością. Znajome
z Bułgarii i Estonii napisały mi, że u nich także bardzo dużo się narzeka.
Bułgarzy wprawdzie lubią bułgarskie krajobrazy, ale są bardzo niezadowoleni z
kolejnych rządów, nie cierpią innych Bułgarów, a powiedzenie „bułgarska robota”
oznacza pracę zrobioną źle i z opóźnieniem. Estończycy również nie lubią innych
Estończyków i ciągle są na kogoś obrażeni, chociaż według mojej znajomej w powtarzanym
katalogu narodowych wad Estończyków rzadko słychać narzekania na samą Estonię. Uczucie
odrazy do własnego kraju znane jest także w Brazylii – znajomy napisał, że
chociaż kraj jako taki ma bardzo wiele atutów, społeczeństwo jest tak przeżarte
nierównościami, że trudno tam żyć i on na przykład postanowił wyemigrować na
stałe. Na korupcję i złe rządy narzeka się także w Burkina Faso – według mojego
znajomego przedmiotem niechęci w dyskusjach bywa zarówno władza, jak też kraj w
ogóle.
Jednak większość pytanych
przeze mnie osób pisała, że wypowiedzi analogiczne do „nie lubię Polski”
właściwie się u nich nie zdarzają. Znajomy Amerykanin uznał, że takie
stwierdzenie byłoby u nich wręcz herezją, chociaż oczywiście słychać narzekania
na polityków, korporacje czy konkretne problemy. Podobnie też kolega
mieszkający od wielu lat w Wielkiej Brytanii nie słyszał nigdy, by ktoś tam
twierdził, że nie lubi swojego kraju; częstym przedmiotem skarg jest jedynie słynna
brytyjska aura oraz politycy przeciwnej opcji niż ta, z którą sympatyzuje
rozmówca. Pogoda i szwedzka mentalność jest również powodem do niezadowolenia w
Szwecji, ale zdaniem mojego znajomego, chociaż Szwedzi by tego otwarcie nie
przyznali, w głębi duszy uważają, że ich kraj jest po prostu wspaniały. Przekonanie,
że jesteśmy najlepsi na świecie, połączone jednak z ostrą krytyką konkretnych problemów,
obecne jest również we Francji. Znajoma Włoszka przyznała, że mają wiele
powodów do narzekania, lecz mimo to kochają swój kraj i absolutnie nigdy nie
słyszała, by ktoś mówił, że go nie cierpi.
W Holandii natomiast,
jak twierdzi znajoma Holenderka mieszkająca od kilkunastu lat w Polsce, owszem,
zdarzają się tacy, co nie lubią Holandii – na przykład ona sama. Zasadniczo
jednak tożsamość narodowa nie jest tam istotnym elementem indywidualnych
tożsamości i kraj ten nie wzbudza u swoich obywatelek i obywateli tak
gwałtownych uczuć negatywnych ani też pozytywnych, jak dzieje się to w Polsce.
Jako prawdopodobną przyczynę dobrze jej znanego polskiego narzekania podała nasze
kompleksy: prawie każda nowo poznana osoba w Polsce dziwiła się, że moja
znajoma wybrała nasz kraj jako miejsce zamieszkania, a jeszcze większe
zdumienie wzbudzał fakt, że chciało jej się nauczyć języka, chociaż przecież w
Anglii czy Francji byłoby to coś naturalnego.
Pozytywne lub
neutralne uczucia do własnego kraju nie występują jednak wyłącznie w bogatych
krajach Zachodu. Znajoma z Iranu była nieco zdziwiona moim pytaniem i odpisała,
że owszem, wiele osób narzeka na system polityczny, ale odróżniają go od kraju
jako takiego. „Egipcjanie generalnie są dumni z własnego kraju i że są
Egipcjanami”, pisze znajoma mieszkająca tam od kliku lat. Owszem, widzą złe strony
obecnego systemu, chcieliby zmian, często też marzą o wyrwaniu się do lepszego
świata, ale nie słychać, by wyrzekali na Egipt. Chęć wyjazdu, narzekania na
korupcję i nieudolną politykę słychać też na Filipinach, ale koleżanka
prowadząca tam badania antropologiczne nie słyszała nigdy narzekania na kraj jako
taki.
Na pewno łatwiej lubić
kraj bogaty, dobrze rządzony i przyjazny dla obywatelek i obywateli, ale fakt,
że mamy powody do niezadowolenia, które zresztą w mniejszym lub większym
stopniu występują wszędzie, nie prowadzi automatycznie do znielubienia swojego
kraju jako takiego. Gdy mojej znajomej piszącej, że nie lubi Polski, ktoś odpisał
w dyskusji, że to właśnie tego rodzaju narzekania czynią nasz kraj tak okropnym,
odpowiedziała: „to znaczy, że mam nie krytykować smogu i tego, że Sejm zamiast walczyć
ze smogiem zajmuje się godnością narodu polskiego? Że mam nie krytykować
masowego odstrzału dzików i tego, że myśliwi dyktują warunki reszcie
społeczeństwa? Mam nie krytykować tego, że poeta przerabiający zabawnie hymn na
pieśń zapraszającą uchodźców do Polski dostaje 1000 zł grzywny?”
Krytyka z pewnością
jest ważna i jak najbardziej zgadzam się, że wszystkie wymienione sytuacje na
nią zasługują. Zwróćmy jednak uwagę, że uznanie, iż to wszystko definiuje
polskość, jest dokładnie tak samo krzywdzącym uogólnieniem jak stwierdzenie, że
islam to terroryzm. Gdyby ktoś powiedział, że nie lubi islamu, ponieważ
muzułmanie dokonują zabójstw honorowych na kobietach, moja koleżanka
protestowałaby z całą mocą przeciwko takiemu stereotypowi, chociaż z pewnością
potępiłaby też takie morderstwa. Ale jeśli islam nie jest tożsamy z pewnymi negatywnymi
zjawiskami występującymi na jego gruncie, to dlaczego wolno utożsamiać złożoną
całość, jaką jest Polska, z konkretnymi działaniami polityków czy sądów?
Narzekanie na Polskę i
polskość jako taką jest u nas uznawane za dowód postępowości i zdolności do
krytycyzmu, natomiast deklarowanie miłości do naszego kraju poczytywane jest
nie tylko za przejaw zaczadzenia umysłowego i bezkrytycznej megalomanii, ale
też za przyczynę polskich problemów. Jak pokazuje Adam Leszczyński w książce
„No dno po prostu jest Polska”, ma to swoje źródła w XIX-wiecznej traumie
utraty państwowości – i w poczuciu, że doszło do tego de facto na nasze własne życzenie. Polska nie została podbita przez
przeważające siły, lecz rozpadła się, bo przegniła od środka, a ościenne
państwa tylko to wykorzystały. Towarzyszący temu wstyd i chęć zreformowania tak
ewidentnie patologicznej polskości były stałymi elementami postępowej
publicystyki: od Mochnackiego po Prusa, Brzozowskiego i Gombrowicza.
W katalogu naszych
narodowych wad dominowały najpierw cechy szlachty: egoistyczne rozprzężenie i
bałagan, wybujała duma połączona z bezgraniczną ignorancją, kłótliwość, popędliwość
i fantazja nielicząca się z realiami. Jednak jak zauważa we wstępie Leszczyński,
„>>szlachetczyzna<< w polskiej autonarracji zanika właściwie po II
wojnie światowej […]. Od tego czasu czołowe miejsce w narodowym wizerunku
zajmują cechy postrzegane przez krytyków jako bardziej ludowe – pazerność,
ciemnota, chamstwo, prymitywność, pewna umysłowa ociężałość, brak wdzięku w
życiu i zachowaniu.” Autor nie rozwija tej myśli w dalszej części książki, jest
to jednak kluczowy punkt, bo pokazuje, że w pewnym momencie wstyd za nas samych,
naszą głupotę, butę i bezhołowie, zamienił się na wstyd za nich: tych ciemnych, prymitywnych i obciachowych, z którymi na
nasze nieszczęście musimy dzielić przynależność narodową.
Ten wątek został
wprowadzony do dyskusji na profilu mojej koleżanki przez jej nastoletniego syna,
który zamieścił zdjęcie małpy w dresach z komentarzem: „Nie obrażaj naszej
ziemi ojczystej. JAK SOBIESKI Z OSMAŃCAMI TAK MY TERAZ Z BLUŹNIERCAMI”.
Wprawdzie jego mama zrównoważyła nieco klasistowski wydźwięk tej wypowiedzi wklejając
własne zdjęcie w podobnych dresach, ale młody niezrażony kontynuował heheszki:
„ty mnie się dresami nie ratuj tylko Polskę przeproś. Jak ledwo granice
przekroczysz to ucałuj naszą ziemię ojczystą”.
Osoby obyte i
świadome, że uprzedzenia klasowe są tak samo złe jak wszelkie inne, nie będą
otwarcie łączyć narzekania na Polskę z wyśmiewaniem wiochy czy dresiarstwa. Ale
młodzież, która nie do końca opanowała meandry poprawności politycznej, może
niechcący odsłonić ukrywany przedmiot owych wyrzekań. Pokazać, że wyśmiewanie patriotyzmu
jest narzędziem nastolatkowych wojen decydujących o tym, kto jest fajny i cool,
kto zaś zostanie obciachowym obiektem beki.
Zranienia spowodowane
przegraną w tego rodzaju bitwach prowadzonych w bardzo wrażliwym okresie życia
potrafią zostać w człowieku na długo i kształtować jego postawy jeszcze wiele
lat później. A źródłem nacjonalizmu wcale nie musi być przekonanie o
wspaniałości własnego narodu – bardzo często miewa on funkcję kompensującą
doznane upokorzenia. Tak przecież było w
hitlerowskich Niemczech, albo w Rwandzie, gdzie jedną z przyczyn ludobójstwa
dokonanego przez Hutu była chęć odegrania się na Tutsi za ich wielowiekową
dominację. Tak też z pewnością jest w Polsce, gdzie tym, co szczególnie
celebrowane, są nasze porażki oraz doznane przez stulecia krzywdy. Historia
Polski dostarcza nam wielu powodów do kompleksów. Wstyd związany z rozbiorami
nie jest już może tak dojmujący, ale znalezienie się po złej stronie żelaznej kurtyny
spowodowało znaczne opóźnienia cywilizacyjne i wytworzyło w nas poczucie, że
Zachód jest wzorcem, do którego musimy dążyć. Tam jest lepiej, tam jest po
prostu normalnie – nie to co u nas.
Z normalnym Zachodem
można się identyfikować, jeśli się zna języki, jest się światowo obytym i
kulturalnym. Do tego zaś oprócz kapitału kulturowego potrzebny jest zwykły
kapitał ekonomiczny. Nie każdego stać na kursy językowe, wyjazdy czy bilety do
teatru. Dlatego dążąc do tego, by stać się w pełni Europejczykami, przedstawiciele
klasy średniej i wyższej w pewnym momencie zauważają z niesmakiem, że mimo
wysiłków ciągnie ich w dół kula u nogi pod postacią niekulturalnych, brzydkich i źle
ubranych ziomków. Po prostu Polska. I zaczynając dobrze znaną litanię żalów zamożni
i wykształceni przerzucają na biednych i nieobytych własne kompleksy wynikające
z bycia wciąż jednak nie całkiem Europą. Bo zwróćmy uwagę, że narzekanie na
Polskę pozwala narzekającym poczuć się lepiej, nie jest to zatem sytuacja pełnego
wstydu przyznania się do własnej
słabości, lecz przeciwnie: odgrodzenie się od słabości jakichś innych, od których jesteśmy lepsi
właśnie dlatego, że jakże krytycznie narzekamy. Im za to ze środków do kompensacji
kompleksów cywilizacyjnych – oraz dodatkowo jeszcze upokorzeń doznanych od nas!
– pozostaje już tylko nacjonalizm.
Oczywiście uprzedzenia
to złożone procesy, które nie mają jednej przyczyny. Wydaje się jednak, że
potrzeba poradzenia sobie z poczuciem niższości wobec Zachodu jest kluczowym
elementem polskiego nacjonalizmu, dlatego wzmacniając to poczucie klasowymi
uprzedzeniami, dolewamy oliwy do szowinistycznego ognia. Ponadto fakt, że w
całym tym sakramentalnie powtarzanym wyrzekaniu na Polskę wykształceni ludzie
stosują stereotypowe uogólnienia, które w innym kontekście bezwarunkowo by
potępili, świadczy o tym, że sprawa jest emocjonalnie zawikłana – że coś tu
sami przed sobą ukrywamy. Niewątpliwie badania opinii publicznej pokazują, że
narzekanie na Polskę występuje znacznie częściej wśród osób wykształconych, z
dużych miast i stosunkowo młodych, czyli tych, które mają największe aspiracje
do „światowości” – a także największe możliwości ich zrealizowania.
Adam Leszczyński w
zakończeniu swojej książki proponuje narodową psychoterapię, która miałaby sprawić,
że poczujemy się dobrze z naszą polskością i uwolnić nas od narzekactwa.
Podstawą terapii musi być jednak adekwatna diagnoza, a powyższe analizy
pokazują, że pominięcie czynnika klasowego nie daje na nią szansy. Kto narzeka
na kogo, kto się z tym czuje lepiej, a kto gorzej, czyje wady tak naprawdę są
piętnowane i jaką rolę odgrywa w tym kapitał społeczny i ekonomiczny – to są
kluczowe pytania, na które musimy sobie odpowiedzieć próbując dociec źródeł
polskiego narzekactwa i ściśle powiązanego z nim polskiego nacjonalizmu.
Uprzedzenia – zarówno nacjonalistyczne,
jak i klasowe – są złe same w sobie. Ale walka z nimi nie jest tutaj jedyną
stawką. Żeby przestać przerzucać nasze własne kompleksy na klasę ludową, musimy
najpierw sami się z nimi uporać. Musimy zyskać „swobodę ludzi duchowo wolnych”,
o której pisał w Dziennikach
Gombrowicz tak komentując pewne emigracyjne spotkanie:
Geniusze! Do cholery z
tymi geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć zebranym: – Cóż mnie obchodzi
Mickiewicz? Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza. I ani ja, ani nikt inny,
nie będzie sądził narodu polskiego według Mickiewicza lub Szopena, ale wedle
tego co tu, na tej sali, się dzieje i co tu się mówi. Gdybyście nawet byli
narodem tak ubogim w wielkość, że największym artystą waszym byłby Tetmajer lub
Konopnicka, lecz gdybyście umieli mówić o nich ze swobodą ludzi duchowo
wolnych, z umiarem i trzeźwością ludzi dojrzałych, gdyby słowa wasze obejmowały
horyzont nie zaścianka, lecz świata… wówczas nawet Tetmajer stałby się wam
tytułem do chwały.
To, że jesteśmy niby już
Zachodem, ale nadal jakby nie całkiem, sprawia, że wpadamy w dylemat: nadganiać
czy oprzeć się na własnej tradycji? Osoby nastawione postępowo wybierają
pierwszą opcję przyjmując, że Zachód jest tą normą, do której powinniśmy
doszlusowywać. Ale tkwiące u podstaw takiego podejścia założenie, że to, co
nasze, jest gorsze, budzi bunt i prowadzi do bezkrytycznej pochwały naszych
dokonań i tradycji. Dylemat ten – w który wpada również Adam Leszczyński – jest
jednak całkowicie fałszywy. Bo na pytanie „czy lepsze jest nasze czy zachodnie?”
można sensownie odpowiedzieć tylko: to zależy. Wartość rozwiązań społecznych,
kulturowych czy politycznych nie leży w ich pochodzeniu – a to zakładają
zarówno nieustępliwi tradycjonaliści, jak i światli modernizatorzy. Ich postawy
są równie nieracjonalne, bo nie uwzględniają tego, że to przecież my, po
krytycznym namyśle decydujemy, które rozwiązania są lepsze: wymyślone przez
innych, czy też przekazane przez naszą tradycję.
Dopiero takie
podejście umożliwia uzyskanie owej „swobody ludzi duchowo wolnych”: spojrzenie na
naszą kulturę i nasze dokonania krytycznie, ale bez kompleksów. Tematykę
tę podejmowałam już w wielu artykułach, których zestawienie można znaleźć w
zakładce Stare, ale jare.
I szczerze mówiąc dziwi mnie i frustruje to, że skądinąd inteligentni ludzie nadal
nie są w stanie zrozumieć, że uporczywe przyjmowanie postawy doszlusowywania do
„normalnego” Zachodu świadczy o poczuciu niższości. O ukrytych kompleksach,
których przerzucanie na innych ma niestety bardzo negatywne konsekwencje polityczne.
Tak, hasło „wstawania z kolan” było i jest tak nośne, ponieważ klasy
posiadające kapitał kulturowy wciąż pozostają w pozycji pokornie przygiętej
przed cywilizacyjną przewagą Zachodu – i żeby się w niej lepiej poczuć, swoją
krytyką polskości rzucają na kolana tych, którzy owego kapitału mają mniej. Tak, twierdzę, że
jesteśmy współodpowiedzialni za wszystkie negatywne konsekwencje polityki
godnościowej – zarówno te na arenie międzynarodowej, jak i te doznane przez konkretne
atakowane czy dyskryminowane osoby. Dlatego może w końcu spróbowalibyśmy
coś z tym zrobić?
No ale co tu lubić? Jak nie narzekać na ten kraj? Mamy bardzo restrykcyjne prawo antyaborcyjne, które spore, wpływowe grupy chcą przesunąć jeszcze dalej, żeby znaleźć się w grupie kilku najgorszych pod tym względem państw. Osoby nieprzystające do hetero-cis szablonu są w najlepszym wypadku niewidzialne. O prawach, które są oczywiste np. dla par różnopłciowych, mogą sobie pomarzyć. W szkołach panuje najzwyklejsza religijna indoktrynacja, bo kler trzyma w garści i edukację, i, no, basically wszystko. Chociaż tyle, że z lekcji religii można jeszcze dzieci wypisać, ale 1. ile ludzi to robi 2. to w ogóle skandal, żeby w szkole były domyślnie lekcje wpajające dzieciom jakąś religię! A do tego wszystkiego jeszcze powszechne wyobrażenie, że należy się do wyższej strefy niż w rzeczywistości, z czego wynika brak solidarności z pracownikami i kult przedsiębiorcy. Wielka pochwała dla cwaniactwa, a jak ktoś upomina się albo o to, że ktoś nie przestrzega prawa, albo, że to prawo powinno być inne, to jest roszczeniową świnią. No przecież kto to słyszał, prawa człowieka? Tak za darmo? Bez zasłużenia? "Ja ciężko pracuję i się cieszę, że mam co do gara włożyć, a wy byście chcieli wszystko za darmo!" Co to w ogóle za nienawistna, mściwa postawa - mnie jest źle, to wam nie może być lepiej (bo najwyraźniej ludzie, którzy używają tego "argumentu" nie zdają sobie sprawy z tego, że to nie jest w porządku teraz i nie było wcześniej, tak jakby niesprawiedliwość była czymś słusznym).
OdpowiedzUsuńTo, że tyle w Polsce wiochy, słuchania disco polo, stawiania polisz arkitekczer czy noszenia skarpet do sandałów, to nie są prawdziwe problemy. Taki tam miejscowy folklor, wprawdzie oczy bolą, ale z grubsza nikt od tego nie umiera (no, może dostępność disco polo dla dla dzieci jest questionable). Ale jak tu nie narzekać na kraj, w którym tak się traktuje ludzi, i w którym to jest norma? A niezgoda na nią jest albo wyśmiewana, albo potępiana, albo jest powodem prześladowania?
No i poza tym, chyba jednak nie można narzekania czy niechęci do kraju przeciwstawiać literalnemu neonazizmowi. No sorry, ani nie są porównywalne, ani jedno nie wynika z drugiego. No i spoko, możesz teoretyzować, ale co proponujesz zamiast? Bo ja widząc to wszystko, jakoś nie potrafię zauważyć czegoś, co jest godne pochwały, i jest normą, a nie wyjątkiem. A przy okazji jest tego coraz mniej, co nie pomaga.
Proponuję zatem porównać Polskę z Iranem, Egiptem - albo nawet USA i niewyobrażalną dla nas brutalnością tamtejszej policji. I zastanowić się, dlaczego ludzie z tamtych krajów nigdy by nie powiedzieli, że swoich ojczyzn nie cierpią, chociaż są jak najbardziej świadomi ich opresyjności - często znacznie większej niż Polski. Czy to im przeszkadza w działaniu na rzecz zmiany, czy może jednak pomaga?
UsuńCo do nacjonalizmu, muszę powtórzyć, co pisałam wyżej: nie chodzi o to, że narzekanie jest równie złe jak nacjonalizm (o neonazizmie nie wspominając), ani też że go wprost powoduje. Piszę, że nacjonalizm ma wiele przyczyn, ale jedną z nich - i to bardzo ważną - jest kompensowanie kompleksów. Na przykład upokorzenia Niemiec w I wojnie światowej były jednym z powodów popularności Hitlera.
Argumentuję, że polskie narzekanie jest de facto wzmacnianiem kompleksów w pewnej grupie - zresztą kwestia politycznej roli obciachu w ogóle wymaga szerszego podjęcia i mam taki zamiar. Zachęcam do zadania sobie pytań z tekstu: "Kto narzeka na kogo, kto się z tym czuje lepiej, a kto gorzej, czyje wady tak naprawdę są piętnowane i jaką rolę odgrywa w tym kapitał społeczny i ekonomiczny."
Ciekawy, skłaniający do refleksji tekst. Na pewno próżne narzekanie na uogólnione cokolwiek zupełnie niczemu nie służy, jest bliższe wydawaniu głosu niż rozmowie. Dlatego szczególnie w publicznym dyskursie warto tego unikać, nie tylko w kontekście utyskiwania na swój kraj. Tym bardziej, kiedy utyskujący nie robi nic konkretnego, by zmienić to, co mu przeszkadza, a czasem nawet postępuje w ten sam sposób, który piętnuje, jako narodową przywarę (być może wybiela się przy tym: no skoro wszyscy tak robią...).
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń