PiS demontuje
demokrację w Polsce, wprowadzając krok po kroku system autorytarny, dlatego
głównym celem osób ceniących wartości demokratyczne powinno być odsunięcie tej
partii od władzy – takie jest stanowisko polityczek i publicystów dążących do
stworzenia zjednoczonego frontu opozycji. Osoby niezgadzające się z tym
podejściem wskazują, że działania podobne do wzbudzających oburzenie posunięć partii
rządzącej miały miejsce, chociaż na mniejszą skalę, także za rządów PO. Taki
„symetryzm” uznawany jest przez „twardy anty-PiS” za szkodliwy dla walki z fundamentalnymi
zagrożeniami demokracji.
Jednak problem z
łamaniem demokratycznych wartości za poprzednich rządów nie polegał tylko na
proceduralnych nadużyciach przy wyborze sędziów do Trybunału Konstytucyjnego,
lecz miał znacznie głębsze korzenie. Co więcej, u źródeł utrzymującego się
wysokiego poparcia dla PiS leży właśnie ten zasadniczy deficyt demokracji, z
jakim mieliśmy do czynienia już wcześniej. Dlatego dążenie do przywrócenia status quo ante nie tylko nie ma szans
na uzyskanie powszechnego poparcia społecznego, a przez to jest błędne ze
strategicznego punktu widzenia, ale też jest po prostu sprzeczne
z demokratycznymi wartościami, których obronie teoretycznie ma służyć. Demokracja,
z jaką mieliśmy w Polsce do czynienia przed rządami PiS, nie jest warta obrony
– trzeba ją dopiero od nowa zbudować.
Demokracja to władza
ludu, który za pomocą procedur wyborczych rządzi sam sobą obierając polityczne
programy mające na celu realizację interesów ogółu. Jednak zarówno w jej
greckich początkach, jak i w nowoczesnych, oświeceniowych wersjach, ów demos zawsze ograniczony był do pewnego
wybranego grona. Owszem, nie chcemy nad sobą tyranów, chcemy rządzić się
wspólnie, ale ta wspólnota to „my”, a nie „oni”. Nie chcemy, by jednostki nie
dość mądre czy wartościowe mogły decydować o naszym losie. Jak wiadomo, do wspólnoty
pełnoprawnych obywateli długo nie należały kobiety – w Polsce w tym roku
obchodzimy stulecie wywalczenia przez nie praw wyborczych. W wielu krajach
europejskich do stulecia brakuje jednak jeszcze sporo, na przykład we Francji
przyznano kobietom prawa wyborcze dopiero w 1944 roku, a w Szwajcarii w 1971
roku. Głosować nie mogli również niewolnicy, ale nieco bardziej zaskakujące
jest, że takie pozornie postępowe kraje jak Kanada i Australia przyznały prawo
głosu rdzennej ludności tych ziem dopiero w latach 60. XX wieku.
Często jednak zapomina
się, że oprócz wykluczeń na podstawie płci i rasy w nowoczesnych demokracjach
obowiązywał cenzus majątkowy, który zaczęto znosić dopiero pod koniec XIX
wieku. Wśród tych, którzy nie należeli do wspólnoty ludzi godnych rządzenia,
było zatem również prostackie pospólstwo. I jeśli wierzyć Tocqueville’owi,
który porównywał prawników do arystokracji i pisał, że „brzydzą się [oni]
zabiegami motłochu i w skrytości pogardzają rządami ludu”, takie też są
ideologiczne źródła instytucjonalnych zabezpieczeń demokracji. Nie chodziło
tylko o to, by dzięki rozdzielności władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej
nikt nie mógł zyskać pełnej kontroli nad państwem – chodziło o wykluczenie
znacznej części ludzi uznanych za niezasługujących na udział w sprawowaniu
władzy.
Przejęcie władzy przez
PiS odsłoniło takie właśnie oblicze polskiej demokracji oraz jej politycznych i
opiniotwórczych elit, potwierdzając nie wprost zasadność antyelitarnych haseł,
z jakimi partia ta szła do władzy. Po jej zwycięstwie w mediach głównego nurtu
pojawiło się wiele opinii lamentujących nad tym, że do władzy doszło chamstwo,
a to, co kiedyś było obciachem, nie jest już powodem do wstydu. Obecnie, po
wielu krytykach, że tego rodzaju wypowiedzi są wyrazem uprzedzeń klasowych,
wydaje się, że media rzadziej zlecają swoim dziennikarzom tego typu opracowania,
a jeśli już się pojawiają, są one bardziej zniuansowane, jak artykuł Ewy Wilk „Cham
w dom” (Polityka,
14.02.18) stawiający tezę, że chamstwo pleni się wśród wszystkich grup społecznych.
Wciąż jednak od czasu do czasu różnorodne autorytety ruszają na klasowe barykady
z jaśniepańskimi tyradami. Na przykład pod koniec zeszłego roku przewodniczący
KOD, Krzysztof Łoziński, apelował by „zdjąć aureolę z mordy chama”;
na początku stycznia profesor filozofii Jan Hartman w niezwykle emocjonalnym
tekście deklarował, że „na przekór lecącemu błotu i ślinie” będzie powtarzał,
że „cham to cham, a idiota to idiota”;
a nieco później inny filozof, Bartosz Kuźniarz, przekonywał, że lud jest głupi,
bo został otumaniony przez kapitalistyczny konsumeryzm, a poza tym źle go sobie
wychowaliśmy.
Demokracja bywa często
rozumiana po prostu jako prawo do wrzucenia raz na jakiś czas kartki do urny
wyborczej – i obecnie tym jest w istocie, powodując frustrację znacznej części
społeczeństw, nie tylko polskiego. Wielu ludzi ma poczucie, że nie mają żadnego
wpływu na rzeczywistość, bo jakkolwiek by nie głosowali, elity władzy i tak porozumieją
się miedzy sobą i efekt będzie ten sam co zawsze, jedynie w nieznacznie
zmienionym opakowaniu. W rezultacie rośnie popularność polityków
antysystemowych, którzy najczęściej budują ją podsuwając sfrustrowanym kozły
ofiarne pod postacią różnego rodzaju obcych.
Retoryka antyuchodźcza
była również ważnym elementem kampanii wyborczej PiS, ale jej kluczowym ogniwem
była właśnie obietnica oddania realnej władzy ludziom pozbawionym możliwości
wpływu na rzeczywistość przez pogardzające nimi elity rozgrywające między sobą
złudny spektakl rywalizacji o głosy. Z tej perspektywy nie ma absolutnie nic
zaskakującego w tym, że atak na niezależne media i sądownictwo ani trochę nie
obniżył słupków poparcia dla PiS – było to przecież owo obiecane „odrywanie
elit od koryta”. Podobnie też celem godnościowych igrzysk jest pokazanie
ludziom, że w końcu są słuchani i ich perspektywa się liczy. W tym sensie
partia rządząca przywraca demokrację rozumianą jako władza ludu, nawet jeśli
wielu zwolenników PiS stosuje jej ubogą koncepcję „karta wyborcza raz na kilka
lat” twierdząc, że wszelkie protesty przeciwko demokratycznie wybranej władzy
są nieuprawnione i jedyne, co mogą zrobić niezadowoleni, to czekać na kolejną
okazję do oddania głosu.
Jak w takiej sytuacji
powinna działać lewica? Demokracja, w której wszystkie obywatelki i obywatele
mają naprawdę wpływ na polityczną i społeczną rzeczywistość, jest przecież
także naszym ideałem. To Marks krytykował współczesne mu demokracje pisząc, że
zapewnieniami o powszechnej równości i wolności maskują realne nierówności, a
wybór między pracą za głodowe stawki albo śmiercią z głodu nie jest żadnym
wyborem. A zatem na nazwę autentycznej demokracji nie zasługuje system, w
którym wygranie wyborów uzależnione jest od posiadania znacznych środków
finansowych, ani też taki, w którym część społeczeństwa postawiona jest przed
samymi niekorzystnymi wyborami ekonomicznymi. Sprawiedliwość społeczna jest tak
samo niezbędnym elementem demokracji jak trójpodział władzy. I powinno to być
jasne zwłaszcza w Polsce, gdzie społeczna gospodarka rynkowa wpisana jest do
konstytucji podobnie jak zasady funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego.
Jeśli demokracja ma
naprawdę oznaczać rządy wszystkich obywatelek i obywateli, instytucjonalne
zabezpieczenia dla demokracji muszą oderwać się od swojej historycznej roli kontrolowania
motłochu przez „prawniczą arystokrację”. Ich celem musi być uniemożliwienie jakiejkolwiek grupie społecznej – silniejszej
wpływami, zasobami czy brutalną siłą – zdominowanie całego państwa tak, aby
służyło ono jej partykularnym interesom kosztem reszty społeczeństwa. Takie
podejście było całkowicie obce wszystkim rządom po 1989 roku, które hołubiły
przedsiębiorców jako sól narodu, przodowników postępu mających nas zaprowadzić
ku świetlanej przyszłości dobrobytu w państwie uwolnionym od roszczeniowego homo sovieticus. Oczywiste było, że
władza ma dbać o tych, którzy jakże hojnie „dają pracę”, a nie o pracowników.
Troska o przestrzeganie praw pracowniczych, o godne wynagrodzenia i świadczenia
społeczne nie była uznawana za zadanie państwa, „przyciąganie inwestorów” –
owszem.
Walka z nierównościami
ekonomicznymi jest od dawna kluczowym punktem lewicowych programów
politycznych. Twierdzę jednak, że – zwłaszcza w kontekście obecnych sporów w
Polsce – potrzebne jest przeformułowanie tych postulatów jako warunków
koniecznych autentycznej demokracji, a nie jedynie opcjonalnych dodatków do
niej. Ekonomiczna dominacja pewnych grup daje im środki do naginania polityki
tak, by służyła ich interesom, a nie wspólnemu dobru. I jest to tak samo
sprzeczne z demokracją, jak przejęcie przez jedną opcję polityczną kontroli nad
sądami czy mediami. W ten sposób demokracja wyradza się w oligarchię.
Wolność wypowiedzi
uznawana jest za kluczowy element demokracji – bez niej niemożliwe jest
kształtowanie polityki jako zbiorowych decyzji służących wspólnym interesom.
Lewica zawsze opowiadała się za włączaniem do publicznych debat perspektywy
kobiet, osób nieheteroseksualnych czy o odmiennych przynależnościach etnicznych
i religijnych. Jednak najsłabiej idzie nam walka z dyskryminacją ze względu na
klasę, chociaż to właśnie o prawa klas pracujących lewica chce się upominać. Niestety
fakt, że większość lewicowych publicystek i działaczy to wykształcone osoby z
klasy średniej sprawia, że nasze działania często wpadają w schemat ratowania
ubogiego, wyzyskiwanego ludu przed kapitalistycznymi ciemiężycielami. Nie
spotyka się to z wdzięcznością „ratowanych”, bo nikt nie chce przyjmować roli
ofiary potrzebującej wybawców. Dlatego kluczowym elementem demokracji, jaką
chcemy budować, musi być upodmiotowienie „ludu” jako uczestnika walki o lepsze
społeczeństwo, a nie biernego obiektu lewicowej polityki. Nie będzie
prawdziwej, skutecznej lewicy, dopóki ci, o których prawa chcemy się upominać,
nie dołączą do nas na równych prawach, dopóki nie będą mogli dobrze poczuć się
w naszym gronie.
Przeszkody są często
kulturowo-estetyczne – w poprzednim wpisie omówiłam polityczną rolę obciachu. Większy
problem pojawia się jednak, gdy z estetyką zaczyna się wiązać etyka. Jeśli
twierdzimy, że realna demokratyzacja publicznej debaty musi polegać na tym, by
wszystkie perspektywy mogły w niej zaistnieć, czy nie oznacza to zgody na seksizm,
rasizm czy homofobię? Nie, oznacza to jedynie potraktowanie serio ludzi, którzy
z różnych przyczyn takie poglądy wyznają: przekonywanie ich zamiast oburzonego
przewracania oczami i zatykania nosa z obrzydzeniem. Rafał Woś pisał w zeszłym roku, że lewica musi porzucić własną bańkę „grzecznego prymusika”
i ubrudzić się schodząc w „przaśny” i nie zawsze politycznie poprawny lud. Autentyczna
rozmowa nie polega jednak na porzuceniu własnej perspektywy. Wręcz przeciwnie:
jeśli nie przedstawiamy otwarcie naszych argumentów, to sugerujemy, że druga
strona jest zbyt głupia, żeby je zrozumieć. Tego rodzaju protekcjonalna nieszczerość
jest od razu wyczuwalna – „lud” bez trudu zorientuje się, że jest traktowany instrumentalnie,
że „jaśniepaństwo” zniża się do niego, bo go potrzebuje, a nie traktuje go po
partnersku.
Poza tym całkowicie
błędny jest podział na tolerancyjną i wykształconą klasę średnią oraz
ksenofobiczną i homofobiczną klasę ludową. Jak kiedyś pisałam,
w patriarchalnym systemie wszyscy przynajmniej od czasu do czasu wchodzimy w
seksistowskie schematy myślenia i działania. Uleganie złudzeniu, że dobrzy
lewicowcy są od nich wolni, tylko utrudnia walkę z dyskryminacją. Z drugiej strony,
jak pokazują badania socjologów, klasy ludowe wcale nie są tak przesiąknięte
uprzedzeniami, jak byśmy chcieli myśleć budując ich obraz w opozycji do naszej
rzekomo stuprocentowej tolerancyjności. Ponadto często uprzedzenia są jedynie wyrażane
werbalnie i okazuje się, że spotkanie konkretnego innego twarzą w twarz
przebiega bez większych zakłóceń. Niedawno znajoma pracująca w świetlicy dla
dzieci z Pragi Północ opowiadała mi, że chociaż z kwestionariuszy
przeprowadzanych w szkołach wynikało, że tamtejsze dzieci mają wysoki poziom
uprzedzeń, gdy czarnoskóra dziewczynka dołączyła do grupy, została
zaakceptowana przez rówieśników i, wbrew obawom prowadzących zajęcia, obyło się
bez problemów.
Z osobami, które
przejawiają różnorakie uprzedzenia, musimy tak czy siak współpracować – jest to
jasne chyba dla wszystkich kobiet mających dłuższą styczność z mężczyznami o
lewicowych poglądach. Radykalne poszerzenie tego grona nie pogorszy naszej
sytuacji, lecz wręcz przeciwnie: może ją znacznie poprawić, gdyż to właśnie
uznanie tolerancyjności za cechę przysługującą wyłącznie ludziom wykształconym
i obytym utrudnia praktyczną realizację związanych z nią wartości. Z jednej
strony, ludzie z klas pracujących nie czują, że są to ich wartości – bo stale
słyszą, że tolerancyjni nie są, nawet jeśli skądinąd fakty są inne. Z drugiej
zaś, uznanie, że uprzedzeniom podlega jedynie „lud”, który my, wykształceni powinniśmy
edukować, stanowi wygodne alibi dla klas średnich i wyższych powodując, że nietolerancyjne
postawy kwitną pośród najbardziej postępowej retoryki.
Autentyczne włączenie
klas ludowych w lewicowe działania wymaga zatem zrezygnowania z wygodnego
przekonania, że uprzedzenia nie dotyczą nas, wykształconych edukatorów
„ciemnego ludu”. Wymaga także zastanowienia się, w jaki sposób sami je
nasilamy, na przykład poprzez pogardę klasową zawartą w naszych narzekaniach na Polskę i polskość.
Nie jest to łatwe, ale tylko w ten sposób możemy budować autentyczną demokrację
– a także odebrać PiS-owi rolę jedynej partii naprawdę słuchającej zwykłych ludzi.
Trzeba pokazywać, że rola ta jest fałszywa, bo podsycając istniejące
uprzedzenia i lęki PiS nie traktuje swoich wyborców poważnie jako równych
partnerów w dyskusji, lecz cynicznie wykorzystuje ich jako „mięso wyborcze” służące
do zdobycia pełni władzy. Oddanie głosu grupom wykluczanym przez liberalne
rządy i media przy jednoczesnym odebraniu go innym grupom oraz postępująca
monopolizacja władzy państwowej są działaniami sprzecznymi z prawdziwą demokracją,
która nie może polegać na tym, że „my” zyskamy władzę kosztem „was”, ale na
budowaniu państwa, które wszyscy będziemy mogli współtworzyć na równych
zasadach.
Artykuł ukazał się w piśmie "Bez Dogmatu", I/2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz